Trzy fałszerstwa, podróbki i kłamstwa, na których turbosłowianie opierają swoje bzdurne teorie
Bazując na falsyfikatach, podróbkach i mistyfikacjach łatwo wykreować dodatkowe kilka tysięcy lat rzekomej, chwalebnej historii Polski. I na tym właśnie opierają się teorie turbolechitów: na materiałach kompletnie fikcyjnych.
W swojej nowej książce poświęconej słowiańskim wierzeniom sprzed chrystianizacji ("Religie dawnych Słowian", Wydawnictwo Poznańskie 2018) wybitny mediewista dr hab. Dariusz A. Sikorski wymienia całą masę źródeł, które zupełnie opacznie zrozumiano lub które nie są niczym więcej, jak tylko fałszerstwami.
To między innymi na nich swoje wizje dziejów budują zwolennicy Wielkiej Lechii: dyletanci przekonani, że istnieje międzynarodowy spisek mający na celu ukrycie prawdy o polskiej historii. Prawdy zgodnie z którą ponoć polskie mocarstwo istniało przez tysiące lat, nasi władcy ścierali się na bałkańskiej granicy już z Aleksandrem Macedońskim, a kultura Słowian pod każdym względem przerastała te sąsiednie…
Poniżej kilka przykładów źródeł i "dowodów", których żaden poważny historyk nie traktuje poważnie. Ale które amatorom potrafią nieźle namieszać w głowach.
Kronika Prokosza
Biblia turbosłowian, rzekomo potwierdzająca wszystkie ich buńczuczne twierdzenia. Kronikę tę opublikowano po raz pierwszy drukiem w 1825 roku. Miała to być autentyczna księga spisana już w wieku X przez krakowskiego arcybiskupa Prohora, ze słowiańska nazwanego Prokoszem.
"Dla wielu polskich historyków XIX wieku Kronika Prokosza była niczym objawienie" – podkreśla Dariusz A. Sikorski. – "Otwierała okno na świat najdawniejszego i zupełnie niepoznanego obszaru dziejów Polski". W jej treść uwierzył nawet sławny Julian Ursyn Niemcewicz. Kiedy jednak zaczęto szukać oryginału dzieła, na jaw wyszło nawet nie tyle szyte grubymi nićmi fałszerstwo, co… zwykły żart.
Już w XIX wieku ustalono ponad wszelką wątpliwość, że kronika stanowiła wyłącznie falsyfikat powstały najpóźniej w połowie wcześniejszego stulecia. Przestano traktować jej treść poważnie i używać do jakichkolwiek badań. Dzisiaj wiemy nawet więcej. W 2004 roku mediewista z Uniwersytetu Śląskiego Piotr Boroń wykazał, że "Kronikę Prokosza" napisał, i to wyłącznie dla zabawy, generał Franciszek Morawski – literat zmarły w 1861 roku.
Jak tłumaczy Dariusz A. Sikorski na kartach "Religii dawnych Słowian": "[Morawski] nie przewidział, że na żarcie nikt się nie pozna i zostanie potraktowany poważnie". Tym bardziej nie mógł przewidzieć, że półtora stulecia później pseudohistorycy będą budować kariery na pseudoanalizowaniu jego frywolnych wypocin…
Idole prillwickie
Około 1760 roku po Niemczech rozeszła się wieść o tajemniczych figurkach, które podobno już kilkadziesiąt lat wcześniej wykopał prosty pastor ze wsi Prillwitz w Meklemburgii. Początkowo mówiono, że znalezisk jest około pięćdziesięciu. Potem, jak to często w przypadku wszelakich fałszerstw, liczba zabytków urosła do setki.
Były to niewielkie idole z brązu, opatrzone osobliwymi inskrypcjami przypominającymi runy. Nie tylko "rozszyfrowano" te znaki, ale też na ich bazie zaczęto dowodzić, że figurki pochodzą ze słowiańskiej świątyni w Retrze, którą w swojej kronice z X wieku opisał merseburski biskup Thietmar. Posążki wywołały prawdziwą sensację: miały bowiem stanowić dowód, że Słowianie, podobnie jak Skandynawowie, już w okresie przedchrześcijańskim posiadali własny system pisma. A tym samym nie ustępowali wcale Niemcom czy Grekom.
Początkowy entuzjazm szybko zaczęto studzić. W drugiej połowie XIX wieku stało się jasne, że "idole prillwickie" to tylko niezdarnie wykonane falsyfikaty, które dla zmylenia ludzi przemieszano z paroma reliktami wprawdzie autentycznymi, ale nie mającymi żadnego związku ze słowiańską kulturą.
Z punktu widzenia nauki figurki z Prillwitz – dzisiaj przechowywane w muzeum w Schwerinie – nie mają żadnej wartości. Dla turbosłowian stanowią jednak kolejny dowód spisku mającego na celu ukrycie prawdy o chwalebnych osiągnięciach rodzimej kultury… Ostatnio ukazała się nawet poświęcona im książka. Utrzymana rzecz jasna w tonie teorii spiskowych.
Słowiańskie Stonehenge z XX wieku
Trzecie domniemane fałszerstwo nie dość, że ma charakter względnie świeży, to jeszcze – wyszło spod ręki naukowca, a nawet stanowiło element obronionej pracy doktorskiej. W 1981 roku sławny dzisiaj antropolog Ludwik Stomma ogłosił popularnonaukową wersję swojego doktoratu, dając jej tytuł "Słońce rodzi się 13 grudnia".
Na kartach książki autor dowodził między innymi, że ślady tradycyjnych wierzeń przetrwały w kulturze ludowej właściwie do naszych czasów i że nadal można wskazać namacalne tego dowody.
Zdaniem Stommy prosta ludność w Polsce nawet blisko tysiąc lat po chrystianizacji wciąż kierowała się kalendarzem astronomicznym, odmiennym od tego oficjalnego, wprowadzonego przez reformę gregoriańską. To nie wszystko. Antropolog stwierdził, że udało mu się zlokalizować najprawdziwsze ludowe obserwatorium, którym chłopi posługiwali się jeszcze w początkach XX wieku!
"Szczęście uśmiechnęło się [do mnie] wreszcie w Skordjowie – małej wiosce nad bagnistą rzeczką Udal. Mieszkający na skraju tej wsi gospodarz potrafił nie tylko poprawnie zreferować zasady obserwacji wschodów i zachodów, lecz – nareszcie! – odszukał wśród wybujałego zielska cztery wbite 'jeszcze przed wojną' paliki: trzy służące ongiś do pomocy w obserwacji (z okna sypialni) wschodów Słońca, a jeden (z okna kuchni) zachodów. […] Twierdził on również, iż drzewiej palików było więcej; wszystkie też miały imiona".
To prowizoryczne polskie Stonehenge wzbudziło ogromne zainteresowanie. Zaczęto go szukać… szczególnie że Stomma nie zamieścił w książce ani zdjęcia, ani nawet szkicu odkrytej, polnej konstrukcji.
Autor twierdził wprawdzie, że swoje badania przeprowadził w pełni oficjalnie, a ich dokumentacja znajduje się na Uniwersytecie (i że musi się znajdować, bo inaczej nie zaliczono by mu przedmiotu). Kierownik Katedry Etnologii i Antropologii Kulturowej UW jednak stanowczo zaprzeczył: żadne ślady po wizji lokalnej nie istniały.
Ciąg dalszy afery streszcza Dariusz A. Sikorski na kartach "Religii dawnych Słowian":
"Wnioski autora, jak i odkrycie, że jeszcze do niedawna chłopi prowadzili obserwacje astronomiczne, aby ustalić kalendarz świąt, brzmiały rewelacyjnie. Przyciągnęło to uwagę innych badaczy zaintrygowanych ciekawym przypadkiem. Gdy jednak próbowali dowiedzieć się czegoś więcej, okazało się, że pomijając błędne założenia astronomiczne, które stoją u podstaw głoszonej tezy, istnienie owego wiejskiego obserwatorium było wymysłem Stommy".
Sam antropolog nie przyznał się do fałszerstwa, a co najwyżej – do nieistotnego błędu, który nie wpływał na całość pracy. O swoich krytykach pisał, że zniżają się do "jawnych insynuacji". Jednemu z nich zarzucił też, niby to w formie zgryźliwego żartu, że należałoby sprawdzić czy nie jest analfabetą. Dzisiaj trzeba mieć tylko nadzieję, że jego pomysły sprzed dekad nie staną się inspiracją dla nowych, równie szalonych co w innych przypadkach, wielkolechickich objawień…
Religia dawnych Słowian bez zmyśleń, manipulacji i uproszczeń. Interpretacja wybitnego specjalisty rzucająca nowe światło na temat. Kliknij i kup z rabatem.
Zainteresował cię ten tekst? Na łamach portalu CiekawostkiHistoryczne.pl przeczytasz również o średniowiecznych nazistach.
Bibliografia:
Boroń P., Uwagi o apokryficznej kronice tzw. Prokosza [w:] Ad fontes. O naturze źródła historycznego, red. S. Rosik, P. Wiszewski, Wydawnictwo Uniwersytetu Wrocławskiego 2004.
A. Lebeuf, M.S. Ziółkowski, R.M. Sadowski, 13 Grudnia, czyli rzecz o Słońcu, Skordiowie i Ludwiku Stommie, „Etnografia Polska” t. 35 (1991).
D.A. Sikorski, Religie dawnych Słowian, Wydawnictwo Poznańskie 2017.
L. Stomma, Odpowiedź na artykuł z „Etnografii Polskiej”, t. 35, 1991, z. 1, „Lud”, t. 75 (1992).
L. Stomma, Słońce rodzi się 13 grudnia, Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza 1981.