Zerwałem smycz i uciekłem.
Pędziłem na złamanie karku, świadomy, że w chwili, gdy padnie komenda, powinienem być jak najdalej od rozkazującego głosu mego właściciela. Jeśli nie znajdę się odpowiednio daleko, wytresowana podświadomość każe zawrócić.
Koła wpadły w koleinę i gdy próbowałem wyrwać się z niej, zarzuciło mnie. Omal nie staranowałem drzewa. Skontrowałem kierownicą i wróciłem na wyryty w asfalcie tor. Mijały mnie pojedyncze domy i szeregi salutujących drzew; jedne i drugie przynaglały do pośpiechu. Przydusiłem pedał gazu. W moim mózgu było mnóstwo wrzasku, gniewu, próśb o ułaskawienie. Wszystko to wrzało, bulgotało, kipiało i chciało wydostać się na zewnątrz. Musiałem siebie zabić, poćwiartować, upchnąć do plastikowej beczki i wstawić do własnej szafy.
Przy życiu trzymała mnie tylko złość.
Chciałem gryźć.
– Nienawidzisz mnie!
Skuliłem się w kącie, objąwszy ramionami kolana. Nie poruszałem się, tylko oczami śledziłem każdy ruch mego właściciela.
– Nie możesz mnie nienawidzić, bo chcę przecież twojego dobra! – Schylił się nade mną i wysyczał: – Rozumiesz? Przymknąłem oczy. Tylko powieki zareagowały nerwowym tikiem, który miał być znakiem potwierdzenia. Panu to nie wystarczyło. Chwycił moją głowę i targnął nią w dół.
– Tak, tak, tak! – krzyczał w podnieceniu. – Odpowiadaj wyraźnie, gdy pytam! Rozumiesz? Rozumiesz? Rozumiesz? Gwałtownym ruchem chwycił mnie za włosy i przygiął niemal do podłogi. Zaskowyczałem, ale nie uczyniłem żadnego ruchu, by wyrwać się z rąk prześladowcy. Poddałem się, by wyciszyć gniew silniejszego. Uległość uspokajała go. Nerwowe ręce łagodniały. W końcu wykonywały już tylko jednostajne ruchy gładzące. W jedną, potem w drugą stronę. Sądził, że to pieszczota. Jego dłoń dotknęła mojej szyi i zsunęła się po plecach, pośladkach, wokół biodra. Cały czas patrzył mi w oczy, oczekując akceptacji. Chyba jej nie dostrzegł, bo cofnął rękę.
– Martwisz mnie – powiedział miękko.
Nie ja go martwiłem. Podliczał straty i to one go martwiły. Skuliłem się.
– Już dobrze, dobrze. Już nie jestem na ciebie zły. Ale sam jesteś winien, że się wkurzyłem.
Łagodne słowa i dotyk ręki dawały nadzieję, ale sama jego bliskość niepokoiła. I słusznie, bo w chwili, gdy ukojony głaskaniem sierści rozluźniłem mięśnie karku, zaciśnięta pięść znalazła się przed twarzą i nim zarejestrowałem, że rośnie, zderzyłem się z nią.
– Żebyś pamiętał, kto tu rządzi!
Zlizałem krew z wargi. Zapiekło.
Z oddali najeżdżała na mnie ogromna tablica informująca o nowo otwartym zajeździe ojca. Wielki napis TARWID sprawił, że jego furia odbiła się echem w moich wnętrznościach. Otrząsnąłem się, strzepując ślady dotknięć. Samochód zatańczył na szosie. Po chwili zadzwonił telefon. Smycz ciągnęła się za mną. Po czwartym sygnale wyszarpnąłem go z kieszeni i wyrzuciłem przez uchylone okno.
– Jest robota. W sam raz dla ciebie – warknął przy śniadaniu.
Z irytacją przyglądał się, jak smaruję bułkę. Rozprowadzałem masło cienką warstwą. Tym cieńszą, im bardziej mi się przyglądał.
– Tak?
– Słuchasz, co do ciebie mówię? – Walnął pięścią w stół dla podkreślenia ważności tego, co miał mi do powiedzenia.
Odłożyłem bułkę. Nóż zatrzymałem. – Przecież słucham.
– W południe pod Saspolem będzie czekał człowiek z dokumentami. Weźmiesz od niego teczkę, skserujesz każdy kawałek papieru, w kancelarii potwierdzisz zgodność wszystkich świstków. Jemu oddasz oryginały, a mnie przywieziesz potwierdzone ksero. Zrobisz to w tempie błyskawicznym. Jasne?
Kiwnąłem głową.
– Odpowiedz!
– Jasne.
– Powtórz, co masz zrobić.
– Odebrać, skserować, potwierdzić z oryginałem i oddać; tamtemu oryginał, tobie ksero.
Dawał mi szansę. Powinienem być wdzięczny. Uśmiechnąłem się z przymusem. Odkąd pamiętam, zawsze dawał mi nowe szanse, a potem równie łatwo uznawał, że z nich nie skorzystałem. Skreślał mnie, by po jakimś czasie znów okazać łaskawość. Na zmianę. Raz tak, raz siak. Ciągle musiałem być czujny. Stale udowadniać, że nie taki ze mnie dupek, jak sobie wyobrażał.
– Będę na posiedzeniu rady nadzorczej. To jedyny moment, kiedy tę sprawę można załatwić. Tu czas gra rolę. Przedłużę posiedzenie, przetrzymam tych ważniaków, ale bez przesady. Rozumiesz?
Chyba moja mina nie wyrażała właściwej gotowości, bo walnął pięścią w stół, aż zabrzęczały talerze.
– Lepiej nie nawal, bo skopię ci dupę tak, że popamiętasz. Skorzystaj z szansy, jaką ci daję. Rozumiesz, rozumiesz, rozumiesz?
Uchyliłem szybę i wsłuchałem się w szum opon na asfalcie. We wstecznym lusterku oglądałem ślad, jaki po mnie zostawał. Wyglądał jak taśma rozwijająca się wstecz.
Nawet tam byłem i czekałem na faceta, a gdy się zjawił, wziąłem dokumenty i obiecałem, że wrócę tak szybko, jak tylko się da. Tempo ekspresowe, specjalnie dla takich jak on, sługusów ojca.
– Tylko nie nawal, synu – szepnął bojaźliwie. Miał pietra i już pewnie żałował, że się zgodził na sabotaż. Widocznie wysokość łapówki przestała mu się w tym momencie wydawać adekwatna do ryzyka, na jakie się naraził.
Tylko nie synu, pomyślałem z wściekłością. To słowo sprawiało, że w moim mózgu zaczynały pulsować żółte bąble. Ta chwila przeważyła.
Teczka z dokumentami nadal leżała na tylnym siedzeniu. Minęły ponad dwie godziny od chwili, gdy powinienem je zwrócić. Facet narobił już pewnie w portki. No cóż, kupi sobie nowe za łapówę, którą zainkasował. Nie moje małpy, nie mój cyrk. Powinien brać pod uwagę nieprzewidywalne okoliczności i wliczać ryzyko w koszty. Pójdzie w odstawkę, kiedy szefowie od budowy autostrady stwierdzą brak dokumentacji. Dobrze mu tak. Jak chciał być cwany, nie powinien spuszczać swoich kwitów z oczu. Ojciec przesadził, gwarantując mu pełne bezpieczeństwo.
Oddalałem się z wewnętrznym przekonaniem, że i tak mi się nie uda. Byłem kropką na mapie i rysowałem sobą ślad, znacząc trasę ucieczki. Przytłaczała mnie pewność, że zostanę odnaleziony i odstawiony na miejsce. Wcześniej, później – co za różnica. Docisnąłem gaz do dechy. Wskaźnik prędkości sięgał już czerwonej strefy. Droga prowadziła zakolami i nie miałem pojęcia, jak długo odcinek, którym jechałem, jest prosty. Gdyby nagle pojawił się zakręt, wyfrunąłbym jak z procy. Czułem, że samochód zaczyna drżeć. Wyobraziłem sobie, jak wylatuję z szosy i frunę nad przepaścią. Pragnąłem eksplodować, rozpaść się w pył i pędzić we wszystkie strony świata naraz. Wyobrażenie katastrofy sprawiło mi przyjemność. Myśli unosiły mnie lekko nad ziemią i musiałem dawkować je sobie po maleńkiej działeczce, żeby trzymać się drogi.
Cofałem taśmę, by zobaczyć to jeszcze raz. I jeszcze raz. I jeszcze. Pozwoliłem sobie na obejrzenie kawałka starego filmu o sobie, o tej chwili sprzed kilku tygodni, gdy odważyłem się na bunt i złożyłem zeznania w obronie Cylaka, ale w efekcie cała awantura skupiła się i tak wokół mojego tyłka. Wszczęto dochodzenie, ale policja szybko straciła zainteresowanie sprawą. Nie było świadków. Psycholog sprawdził, co miał do sprawdzenia, i wyszedłem na idiotę. Moje zeznania uznano za łgarstwa. Podejrzewam, że ojciec przekupił nawet tych, którzy mnie przesłuchiwali.
Omal mnie potem nie zabił.
Schyliłem się po płytę, która spadła na podłogę, wsunąłem ją do odtwarzacza i wcisnąłem guzik do oporu.
Samochód znów zatańczył na szosie. Przełknąłem ślinę, pełen nadziei, że za moment usłyszę zgrzyt, chrzęst, jazgotliwe tarcie gumy o asfalt. Chciałem znaleźć się w samym centrum tego huku. Zdziwiłem się, że to jeszcze nie teraz.
Czatowałem na wyprzedzających i pakowałem się na czwartego. Nie zadawałem sobie trudu, by zerknąć w twarz temu, kogo przez długi ułamek sekundy miałem na wprost siebie. Bo to nie oni byli istotni, ale ja. A ja sam dla siebie nie miałem znaczenia. Patrzyłem na wszystko z góry i nawet nie miałem wrażenia, że facet leżący na kierownicy to ja. Niemal całym sobą nadal tkwiłem pod kuchenną ścianą z kolanami pod brodą i zlizywałem krew z rozciętej wargi. Tutaj byłem zaledwie cieniem, konturem obrysowanym w powietrzu, plamą do pokolorowania.
Samochody przejeżdżały przeze mnie.
Czułem ssanie w żołądku. Może to nerwy, a może zwyczajnie minęła pora obiadu. Powinienem zatrzymać się i coś zjeść. Wiedziałem jednak, że gdy dam sobie czas do namysłu, znajdę powód, dla którego, mimo wszystko, opłaci się wrócić. Takich powodów mógłbym już teraz wymienić tuzin. Nie ufałem sobie za grosz – dlatego jechałem dalej. Robiłem trzecie okrążenie wokół doliny i nadal nie mogłem uzgodnić sam ze sobą, jakie mam plany.
Ktoś stojący na poboczu uniósł rękę, a ja odruchowo zgarbiłem się, przerażony, że zostanę zarejestrowany, obwiniony i ukarany. Choć właściwie nim machnął ręką, wiedziałem, kim jest. Handlarz gównem. Dupek. Krowa z cycami. Cylak. Kaptur bluzy miał ściągnięty na oczy, ale jakiś szczegół w sylwetce, gest przywołania, czynił go charakterystycznym i pozwalał wychwycić w tłumie wówczas, gdy był potrzebny. Sprzedawał chwile wytchnienia, ale ode mnie brał więcej niż od innych. Co za traf, że spośród setek, tysięcy, milionów ludzi mogących stać na poboczu szosy E12 on się tam znalazł w tej akurat chwili. Gardziłem gnojem i dlatego tak zirytował mnie moment doznanej trwogi. A gdybym tak na niego najechał?
Obróciłem lekko kierownicę, by mieć go centralnie przed sobą, i docisnąłem lekko pedał gazu. Samochód przyspieszył. Wystarczył lekki manewr w prawo i echo poniosłoby chrzęst pękających kości, trzask łamanego drzewa, jęk miażdżonej blachy. W ostatniej chwili zmieniłem wyrok i darowałem mu życie. Zahamowałem z piskiem. Nawet nie podejrzewał, jak niewiele brakowało.
Podbiegł z gębą rozciągniętą w dziękczynnym uśmiechu.
– A kuku, niespodzianka!
Akurat mnie nie mógł się spodziewać. Wyhamował w pół kroku, zamarł z wyszczerzonymi zębami i został tam, zawieszony lekko nad ziemią. W jakiś sposób byliśmy do siebie podobni. Roześmiałem się głupkowato, patrząc, jak flaczeje. Nieprawda, że zdziwił mnie jego widok. Widziałem go już przy poprzednim okrążeniu. I przy jeszcze wcześniejszym. Jeździłem wokół miasta, by sprawdzić, czy jeszcze będzie stał w tym samym miejscu. Robiłem koła i za każdym razem tam był. Nikt się nie zatrzymał, by go zabrać. Napawałem się jego żałosnym widokiem i dlatego wracałem. Nie miał facet szczęścia. Obarczano go winą za każde świństwo, które zrobiłem. Żeby uwolnić go od oskarżeń, przyznałem się wtedy do wszystkiego. Nie musiałem, ale miałem jedyną szansę, by wykrzyczeć całą złość, jaką nosiłem w sobie. Przez jeden krótki moment wydawało mi się, że gdy ja jemu pomogę, to ktoś pomoże mnie. Byłem głupi, sądząc, że w taki sposób mogę położyć kres temu, co od lat robił mi ojciec.
Nie położyłem żadnego kresu. Cylakowi moja pomoc też nie na wiele się zdała, bo i tak wywalili go ze szkoły. Mnie powinni wyrzucić, bo to ja narozrabiałem, nie on, ale za nim nie stał wpływowy tatuś.
– Wsiadaj!
Chyba go rozśmieszyłem swoją łaskawością, bo aż otworzył japę od tego wewnętrznego śmiechu. Odczekał chwilę i dopiero gdy wyłączyłem silnik, zgiął ramię w obscenicznym geście i płynnym ruchem wskazał kierunek, w którym powinienem się udać, by nie zasłaniać mu widoku.
– Odjazd! – wysyczał.
Nie wyczułem w nim specjalnej złości. Zostałem. I tak musiałem odpocząć, bo kręciło mi się w głowie. I podobało mi się tak stać. Tarasowałem pas ruchu i z rozbawieniem obserwowałem, jak samochody ostro hamują i zakreślają łuki, w ostatniej chwili unikając wbicia się we mnie. Nic nie obchodziły mnie ich kłopoty z idiotą, który blokował drogę. Włączyłem wsteczny i cofnąłem o kilka metrów. Ogromny kamaz z piskiem opon i przeraźliwym trąbieniem minął mnie o włos. Kierowca ledwo utrzymał potwora na jezdni. Wstrzymałem oddech.
Nic się nie stało.
Zakołysało mną tylko.
Mój anioł stróż ma ze mną moc roboty, ale jest dzielnym facetem i za wszelką cenę chce utrzymać tę wątpliwą posadę. Lubię go, ale wiem, że kiedyś zasiedzi się na jakiejś konferencji u Pana Boga i nie będzie go przy mnie w takiej chwili jak ta.
Zsunąłem się niżej na siedzeniu i zamknąłem oczy.
Zawroty głowy powoli mijały i właściwie mogłem już odjechać, ale jeszcze czekałem. Coraz mniej było we mnie determinacji, wyciekała ze mnie jak z dziurawego garnka. Byłem wrakiem, śmieciem nadającym się na wysypisko. Musiałem się naładować, by zdecydować, co robić dalej. Potrzebowałem gniewu, potrzebowałem adrenaliny. Założyłem, że Cylak będzie zły i skorzysta z okazji, by wywalić na mnie całą swoją wściekłość, a przynajmniej obciąży winą za to, że musi tu stać. Potrzebowałem potępienia, potrzebowałem nienawiści. Potrzebowałem towarzystwa, żeby nie zacząć świrować.
– No jak, wsiadasz?
Byliśmy sami. Mógł mnie wyciągnąć z samochodu i zabić za to, co mu zrobiłem. Wątpię, aby ktoś się zatrzymał, by sprawdzić, o co chodzi dwóm takim jak my. Zdziwiło mnie, że zachowywał się normalnie. Patrzył obojętnie na hamujące gwałtownie samochody, skubiąc płatek ucha. Nie zamierzałem ponawiać zaproszenia. Wolałem, by wsiadł z własnej woli i sam sobie później miał za złe, że dał się skusić. Za jakiś czas wywalę go w szczerym polu, by utwierdził się w przekonaniu, że jednak jestem glistą. Gdzieś w oddali słyszałem szuranie butów mojego właściciela. Chwile, gdy czułem jego obecność, były jak zimny wiatr, pojawiały się i znikały, wywołując za każdym razem gęsią skórę na przedramionach. Lada moment mogłem spodziewać się przywołującego gwizdu.
– No, jazda. Śmiało. Tak albo nie, bo jadę! – Nagle zaczęło mi się spieszyć.
Przetrzymał mnie jeszcze parę sekund. Sądziłem, że ofiarowując mu czas do namysłu, okazuję wielkoduszność. Błąd. Powinienem ruszyć w chwili, gdy zmiękł i schylał się po plecak. Musiałby podbiec. Ja bym zahamował i w ten prosty sposób stałbym się panem sytuacji. Panem jest zawsze ten, kto ma całą sytuację głębiej w dupie. Czekałem o sekundę za długo i uznał, że to mnie bardziej zależy.
Miał rację. Bałem się, że sam ze sobą zacznę negocjować kwestię powrotu. Rzecz w tym, że nie chciałem jeszcze wracać. Jeszcze nie. Jeszcze? Do diabła! Przyłapałem się na wątpliwościach, nim na dobre podjąłem decyzję. Tchórz, tchórz, tchórz. Wolałem zająć myśli Cylakiem.
Kiedyś się pobiliśmy. Na serio, do krwi. Do zabicia. Miał gnój szczęście, że w porę nas rozdzielili. Wtedy byłem silniejszy – albo szybszy – i miałem nadzieję, że nadal jestem. Tylko nadzieję, bo nie wyglądał na ułomka. Zanim wsiadł, zlustrował mnie pod tym samym kątem. Ostatecznie zbył swoje wątpliwości wzruszeniem ramion i wrzucił swój plecak na tylne siedzenie.
– Dobra. Podjadę kawałek.
Wyszło na to, że to ja powinienem być mu wdzięczny. Wpienił mnie, ale nie za bardzo. Wybaczyłem mu, gdy tylko zatrzasnął drzwi od środka. Tutaj był mój. Zdał się na moją łaskę. Dla wyrównania ciśnienia w uszach wydobyłem spod siedzenia butelkę i pociągnąłem spory łyk ciepławej wódki. Nie dlatego że akurat potrzebowałem alkoholu, raczej z przyzwyczajenia. Poczułem żar w przełyku. Musiałem odchrząknąć, żeby powstrzymać kaszel. Spojrzał i się zawahał. Pewnie mój anioł stróż szeptał mu do ucha, że robi najgłupszą rzecz w swoim życiu, że zbyt bliski kontakt ze mną może okazać się dla niego niebezpieczny. Może nawet zabójczy.
Lepiej dla nas obu byłoby, gdyby posłuchał intuicji. Nie posłuchał. Rozsiadł się wygodnie i nie chciało się mu już ruszać.
Pociągnąłem jeszcze łyk. Z przyjemnością patrzyłem na grymas wstrętu, którego nie potrafił ukryć. Gardził mną – i tak było dobrze. Nie miałem zamiaru przepraszać za to, co robię, ani obiecywać, że się poprawię. Nadal z butelką w ręku ruszyłem ostro. Wcisnęło nas w fotele. Potem równie gwałtownie przyhamowałem. Omal nie urwało mu głowy.
– Zapnij pasy! – poradziłem przyjaźnie.
Opróżniłem butelkę i wyrzuciłem puste szkło przez okno na przeciwległy pas ruchu. Najdrobniejszym gestem nie zaprotestował. Nie znaczyło to, że się ze mną solidaryzował, raczej udawał, że mnie tu wcale nie ma.
Może miał rację.
Nie zapytałem, dokąd jedzie. Założyłem, że jest mu wszystko jedno. Skulony na przednim siedzeniu, wyglądał niepozornie i samotnie. Gapił się przed siebie, ale wzrokiem nie przebijał przedniej szyby. Nie interesowało go nic, co było dalej. Szyba stanowiła granicę. Mnie też powoli opuszczał zapał do wyruszenia w świat. Jego miejsce zajmował strach zarówno przed mijającym czasem, jak i umykającym horyzontem, a nawet przed tym, co czeka mnie za najbliższym zakrętem.
Od czasu do czasu zahaczałem wzrokiem o falujące słupki przydrożne, zapapraną sprejem tablicę, kawałek ogrodzenia. Fragmenty krajobrazu materializowały się na chwilę i znikały. Nie tworzyły z niczym, a szczególnie ze mną, spójnej całości. Oderwane fragmenty jakiegoś obcego świata. Na skrzyżowaniu dali mi do wyboru zwykłą drogę albo zjazd na autostradę. Przyhamowałem, gotów zawrócić. Jeśli nie zrobiłem tego natychmiast, to tylko dlatego że przypomniałem sobie o obecności Cylaka. Zmusiłem się, by jechać dalej.
Wybrałem autostradę.
Wsłuchany w szum silnika, rozluźniłem się i pozwoliłem sobie na rozmyślania o tym, czego nie zrobiłem. Najlepiej byłoby, gdybym znalazł jakiś punkt ksero, zrobił kopie dokumentów leżących na tylnym siedzeniu i wymyślił prawdopodobną historię o porwaniu mnie przez Marsjan.
– Co zamierzasz teraz robić? – zapytałem; głównie po to, żeby zrobić coś z ciszą, a nie dlatego że mnie to obchodziło. Spojrzał zezem, ale bez zaczepki.
– A czy to ma dla ciebie jakieś znaczenie?
Zastanawiałem się przez chwilę, jak mu powiedzieć, że żadnego, ale i moja odpowiedź nie była w najmniejszym stopniu istotna. Wyglądał jakoś tak bezradnie, że na ułamek sekundy stał mi się bliski. Omal nie zacząłem się przymilać, aby się do mnie uśmiechnął. Na szczęście w porę odwrócił się i zagapił na migające drzewa. Jego niemoc i brak jakiejkolwiek napastliwości zaczęły mi działać na nerwy. Nie tego oczekiwałem. Pragnąłem starcia. Potrzebowałem kłótni, walki. Musiałem się na kimś wyżyć, zrobić komuś krzywdę. Byłoby też dobrze, gdybym sam dostał w pysk. Nie byłoby miło, ale przynajmniej sprawiedliwie. Ostry zakręt pokonałem na pełnym gazie, aż wygięło nas w prawo. Przykleił się do drzwi, co przyjąłem ze śmiechem i po