1
Tata nigdy mi się nie śnił i nie miałam wątpliwości, że to ja jestem winna.
Po drodze do domu układałam plany na najbliższą godzinę. Godzina to perspektywa w sam raz dla mnie; staram się nie prowokować przyszłości planami, których i tak nie będzie mi się chciało realizować. Parę chwil temu przekonałam się, że moje przypuszczenia co do dalszych losów świata są błędne. Znowu mnie to zaskoczyło, chociaż nie powinno.
Zdecydowałam się wstąpić najpierw do galerii, żeby pogapić się na obraz Kossaka, jedyny cenny eksponat, wiszący ot, tak sobie, na ścianie koło pieca, między
o wiele ładniejszymi obrazkami Jaśka znad Potoku. Gdybym miała wybierać, wolałabym Jaśka. Nie tylko ja, bo malunki Jaśka idą jak woda, a o Kossaka rzadko kto pyta. Może ludzie nie wierzą, że jest prawdziwy. Porozmawiam z Jakubkową, która siedzi w kącie za piecem i dłubie w drewnie, pilnując jednocześnie interesu. Opowiem jej jakąś dykteryjkę ze szkoły, bo taką mamy umowę. Za Chrystusa, którego dostałam kilka lat temu, miałam przez miesiąc opowiadać coś, cokolwiek. Tak się przyzwyczaiłam, że robię to nadal, choć umowa kupna–sprzedaży dawno została sfinalizowana. W zamian ona poczęstuje mnie porcją codziennego zatroskania i wizją makabrycznych następstw zdarzenia, z którego zdam relację. W jej wyobrażeniu świat znajduje się o włos od przepaści i tylko patrzeć, jak tam runie; kwestia tylko, czy ona tego aby doczeka. Za skarby nie chciałaby umrzeć, zanim to nastąpi.
Uwielbiam słuchać jej przepowiedni i patrzeć, jak manewruje kozikiem. Jeśli postoi się odpowiednio długo, można zobaczyć, jak stwarzani są bogowie. Wszystkie jej Chrystusy są takie same: każdy z bujną brodą, cierniową koroną, z łokciem wspartym na kolanie, a policzkiem opartym na dłoni i twarzą tak posępną, że chce się go pocieszyć, powiedzieć, że wszystko będzie dobrze. W zetknięciu z wyrzeźbionym przez nią smutkiem własne zmartwienia robią się malutkie. I to jest to, czego mi potrzeba.
Skrzypnęłam drzwiami i już wiedziałam, że niczego z tego, co zaplanowałam, nie zrobię, bo Jakubkowa zamarła za stolikiem i wyglądała jak jedna ze stojących wokół rzeźb. Zawsze kamienieje w obecności oglądaczy, a skamieniała staje się niewidoczna. Czyha jak pająk na muchę. Klienci często jej nie zauważają, a jak który stanie na wprost, traktując ją jak eksponat, trafia na żywe, obserwujące oczy. Odskakuje przerażony, a ona śmieje się skrzekliwie i zaczyna prezentować swoje wyroby. Taki przestraszony prawie zawsze coś kupi, jakby w ten sposób chciał uwolnić się od uroku rzuconego przez czarownicę.
W galerii było sporo osób, ale mój wzrok przyciągnęła dziewczyna w obcisłej koszulce, pod którą nie miała stanika. Wodziła oczami po ścianach, a ja przez moment czekałam, że wpadnie w zastawioną przez Jakubkową sieć, ale ona intuicyjnie wyczuła pułapkę
i ku memu rozczarowaniu powędrowała wzrokiem wyżej, na poziomie Kossaka. Pomyślałam, że może chce go ukraść. Pod spodem miał alarm, w dodatku był ubezpieczony, mogła więc go brać, jeśli miała ochotę. Przeniosłam wzrok za okno i zajęłam się obserwowaniem przechodniów: grubych, chudych, nerwowych, poważnie kroczących, wyprostowanych, palących, powolnych, podnieconych, przygarbionych, zamyślonych, niskich, uśmiechniętych. Niektórych znałam.
Czekałam, aż dziewczyna wyjdzie, ale ona z uporem krążyła spojrzeniem po sali. Czułam, jak jej wzrok wgryza się w moją szyję między kołnierzem bluzki a włosami. W szybie widziałam jej odbicie, tkwiło akurat tam, gdzie było przejście dla pieszych, a Witek, nie odwracając nawet głowy, przechodził na czerwonym świetle. Podziwiałam go za opanowanie, z jakim uniósł rozcapierzoną dłoń i władczym gestem zatrzymał kilka samochodów. Trąbiły na niego, a z czerwonego opla wyskoczył nawet kierowca i gdyby nie zbędne kilogramy, pewnie dosięgnąłby Witka celnym kopem w tyłek. Chłopak wygiął się i umknął, a kierowcy nie chciało się ponawiać próby, zwłaszcza że zmieniły się światła i jego samochód tarasował pas ruchu; ci za nim, nie wiedząc, o co chodzi, trąbili zniecierpliwieni. Przez chwilę panował hałas, nim auta się rozjechały. Miałabym do opowiedzenia kolejną historyjkę, ale obcą wmurowało. Może przynajmniej coś kupi. Zostawiłam ją i weszłam na zaplecze, mijając tabliczkę Nieupoważnionym wstęp wzbroniony. Czułam się
upoważniona. Ostatecznie to galeria mojej mamy.
Mama siedziała w kantorku nad pożółkłym ze starości pergaminem, usiłując doprowadzić go do lepszego stanu. Gdy weszłam, przykryła wszystko delikatnym muślinem i spojrzała na mnie krzywo.
– Nie dałam rady wcześniej! – zaczęłam dość raźnie, ale widząc jej chmurną twarz, zwolniłam tempo. Nie było potrzeby się starać, bo i tak nie uwierzy. Pogratulowałam jej w duchu przenikliwości, bo rzeczywiście nie zamierzałam mówić całej prawdy. Zawsze po czymś poznaje, że bujam. Dziwne, że ta jej zdolność nie dotyczy Filipa.
– W domu nie ma nikogo, a może dzwonił Filip!
W jej głosie brzmiała pretensja, bez wątpienia skierowana do mnie. Powinnam uśmiechnąć się przepraszająco i powiedzieć, że jeśli dzwonił i nie zastał nikogo, to spróbuje jeszcze raz, ale nie lubię się powtarzać, a tę kwestię wygłosiłam w ciągu ostatnich tygodni wielokrotnie.
Wolałam więc przemilczeć i przyjąć na siebie nie swoją winę. Mam w głowie księgę, założoną wiele lat temu, gdzie spisuję wszystkie niesprawiedliwości spadające na mnie z powodu Filipa. Traktuję je jak inwestycję; mam nadzieję, że kiedyś, jak zabraknie mi punktów na wejście do nieba, przedłożę wykaz jego win, które już odpokutowałam.
Otrzymałam listę poleceń na resztę dnia i gniewny rozkaz, bym szybkim marszem skierowała się w stronę domu.
– Tak jest, panie generale!
Czasoprzestrzeń mamy jest zdecydowanie rozleglejsza od mojej; ona potrafi rozplanować działania na wiele godzin naprzód. Z przykrością muszę wyznać, że tej wspaniałej cechy po niej nie odziedziczyłam.
Zanim wyszłam, zajrzałam do galerii. Polowanie na muchy trwało. Opowieść o tym, co mi się dzisiaj przydarzyło, będzie musiała poczekać.
A godzinę wcześniej zaskoczyła mnie kartka wywieszona na drzwiach pracowni historycznej z listą osób zakwalifikowanych do regionalnego konkursu. Wśród trzech nazwisk nie znalazłam mojego. Było za to takie, którego nie powinno tam być. Ale było. I jedno, co przyszło mi do głowy, to wejść i poprosić o wyjaśnienie. Zacisnęłam palce w pięść i tym prostym gestem opanowałam wzburzenie. Ta umiejętność to jakaś wrodzona cecha. Odziedziczonym po przodkach genom zawdzięczam kunszt w nieujawnianiu tego, co naprawdę dzieje się we mnie. Jedynym odzwierciedleniem uczuć jest gwałtowny skurcz palców, gotowych do odparowania ciosu. Ale zaciśniętą dłoń można schować za plecy albo do kieszeni. Miałam ochotę zadudnić pięściami w drzwi, ale tylko grzecznie zapukałam. Głos, który wewnątrz mnie był wściekłym wrzaskiem, na zewnątrz wydobył się jako uprzejmy i co gorsza, ugrzeczniony. Ani odrobiny napięcia, drżenia, szalejącej wewnątrz furii. Ot, potulne pytanie do kogoś ważniejszego.
– Byłby pan profesor uprzejmy wyjaśnić przyczyny odrzucenia mojego projektu?
Tyrałam nad nim jak wół. Trzy miesiące. Przeczytałam milion książek, zrobiłam na komputerze ruchomą makietę bitwy, wykazałam błędy, które popełnili dowódcy. Zależało mi. Chciałam pokazać mamie, że nie jestem gorsza od Filipa.
Do diabła, naprawdę mi zależało!
Historyk nawet na mnie nie spojrzał, tylko kiwnął palcem, żebym mówiła, co mam do powiedzenia. Wydawało mi się dotąd, że w zasadzie lubię tego gościa. A on powiedział, że w takim konkursie w drużynie reprezentującej szkołę woli mieć chłopców, na trzeciego wziął więc Olka.
– Ale moja praca jest o niebo lepsza niż jego!
– A skąd ty możesz o tym wiedzieć?
– Bo napisałam obie!
– Więc popełniłaś błąd i dałaś mu lepszą.
– Nie sądzę, żeby to był mój błąd – powiedziałam.
Ruchem głowy wskazał mi kierunek odwrotu. To była jedna z takich chwil, które z człowieka robią rewolwerowca. Wyszłam, a drzwi zamknęły się za mną z hukiem. Zamykałam je właściwie powoli i dopiero w ostatniej chwili pociągnęłam mocniej. Walnęły ostro. Boże, nawet nie wiedziałam, że tak potrafię. Echo obijało się po korytarzach i wracało do mnie, a ja, z ręką wciąż uniesioną, wsłuchiwałam się w kanonadę. Czekałam na reakcję, ale żadna nie nastąpiła. Czyżby historyk poległ tam, w środku? Powinnam może sprawdzić.
Postałam chwilę, a gdy fale dźwiękowe znalazły wyjście przez otwarte okna i poniosły echa katastrofy dalej w świat, machnęłam ręką i też odeszłam. Rozsądnie byłoby wrócić, przeprosić i zrzucić winę na przeciąg. Ale nie zrobiłam tego.
Dopiero na ulicy rozprostowałam zaciśnięte palce. Bolało, bo paznokcie wbiły się w ciało. Rozmyślałam mściwie o złożeniu odwołania. Ale do kogo? Do rzecznika praw ucznia? To ja byłam rzecznikiem.
Kiedy wyszłam z galerii, echo tamtej kanonady powróciło i towarzyszyło mi do samego domu. Raz po raz wciągałam do płuc haust powietrza, by zapanować nad uczuciem przykrości.
Uspokoiłam się dopiero, gdy dotarłam do dębów.
Nasz dom stoi w najwyższej części miasteczka i gdy przejdę jeszcze ze sto metrów i się odwrócę, będę je miała przed sobą w całej okazałości, usadowione na skraju rozległej doliny, na sporym wzniesieniu, osłonięte jeszcze wyższym wzniesieniem przed północnymi wiatrami. Nie muszę się odwracać, mam ten obraz zakodowany w pamięci. Gdy przyjechaliśmy tu kilka lat temu, stawałam na kamieniu za trzecim dębem i chłonęłam ten niesamowity widok. Nie podejrzewałam nawet, że świat jest tak wielki. Mogłam stać godzinami i tonąć w niezmierzoności. Dotąd jestem przekonana, że tak wygląda raj. Zbocza, zarówno pod, jak i nad nami, porasta gęsty sosnowy las; stąd wygląda jak mech. Dnem doliny płynie strumień, a po obu jego stronach rozlokowały się bliźniaczo podobne wsie, które mogłyby połączyć się w jedną, ale nie chcą. Pastwiska wypełniają zielenią dno doliny. Pasą się tam stada krów, a ich mleko daje pracę ludziom z miasteczka.
W tutejszej mleczarni przerabiają je na masło, sery, śmietanę, porcjują do tekturowych kartonów i wywożą w dal. Skrajem doliny biegną tory kolejowe i pociągami, które kilka razy dziennie wstrząsają naszym domem, wyroby mleczne i młodzi ludzie wyruszają w świat. Dla młodych nie ma tu pracy, bo krowy dają tyle mleka, ile dają, a młodzi nie chcą, by ich przyszłość zależała od wydajności bydlęcych wymion. Pakują sprane dżinsy, koszule, wsiadają do pociągu i raczej nie wracają.
Gdzie jest ten świat, niewiele mnie obchodzi. Mam go w telewizji, a i tak rzadko patrzę, bo za bardzo przypomina to, od czego uciekliśmy. Tutaj dano mi szansę prowadzenia takiego życia, na jakie mam ochotę – niezbyt wymagająca szkoła, trochę pracy, niezbyt uciążliwej, gapienie się przez lunetę na gwiazdy albo na życie w dolinie, uprawianie dziwacznych roślin w ogródku, przesiadywanie w pubie Heleny, drobne przyjemności, łatwe do przeżycia smutki. To miasteczko dało mi pewność, że na funkcjonowanie świata istnieje jakiś stały wzór, a gwiazdy, które oglądam przez lunetę, nigdzie nie pędzą, tylko trwają na wyznaczonych miejscach w niebie, jak rodzynki w cieście, ludzie zaś wieczorami siedzą na ławkach przed domami, bo niby co innego mieliby robić.
Nie musiałam szukać klucza, bo drzwi jak zwykle nie były zamknięte.
– Dlaczego u was wszystko jest pootwierane? – Mojego brata irytuje taka niefrasobliwość. – Nie wiecie, na jakim świecie żyjecie?
Obie z mamą wzruszamy ramionami, bo to jedyna rozsądna odpowiedź na jego pretensje. Nasz świat jest trochę inny niż jego. Nie ma w nim aż tylu bandytów, byśmy musiały się barykadować. Jedyny, jaki podchodzi pod tę kategorię, to Wiesio z końca ulicy. Kradnie ubrania suszące się na sznurkach, a my o tym wiemy i gdy coś zginie, idziemy prosto do niego. Czasami oddaje, jeśli nie zdąży wymienić mokrych skarpetek na piwo. Filip przesiąkł wielkim miastem i narastającym szaleństwem świata, więc jego pierwszą kwestią po powrocie do domu jest niezmiennie ta o niezaryglowanych drzwiach. Już dawno jej nie wygłosił i mama czuje się porzucona. Rozumiem ją, bo i mnie jest przykro, że ona dla niego jest mniej ważna od czegoś tam, co znalazł w tym swoim świecie. Filip nigdy nie przywykł do prowincji, na którą przywlokła nas mama. Gdy tylko mógł, spakował do plecaka dżinsy, wsiadł do pociągu i ugrzązł w mieście na dobre.
Nie mieliśmy sobie wiele do powiedzenia, gdy wyjeżdżał. Odważyłam się nawet powiedzieć to przy mamie na głos. Zaśmiali się oboje jak z marnego dowcipu, a Filip uznał, że w sumie to dobrze, bo nie musi walczyć z poczuciem winy, że zostawia nas same. Wątpię, by miał takie poczucie, ale mama straciła resztę czasu na przekonywanie go, że nie powinien się nami martwić, bo damy sobie doskonale radę. Myślę, że w ten sposób chciała sama sobie wpoić przeświadczenie, że Filip myśli o kimkolwiek poza sobą. Mnie jego decyzja o studiach w odległym mieście ucieszyła. Gdy pociąg odjechał, z ulgą wróciłam do przerwanych zajęć. A w następnych miesiącach nie pamiętałam nawet, że miałam kiedyś brata. Nie zastanawiałam się, jak odbiera to mama. Jeśli tęskniła, to nie okazywała tego. Nie sądzę, by było jej ciężej niż innym matkom z naszego miasteczka. Stąd prędzej czy później wyjeżdżają wszyscy synowie i prawie wszystkie córki.
A jednak odkąd nas opuścił, straciła serce do tego miejsca. Pojechałaby za nim, gdyby tylko dał do zrozumienia, że jest mu tam potrzebna. Nie była, i czuła się tym głęboko zraniona. Czuje się tak nadal, ale stara się okryć swoje rozżalenie intensywną pracą: prowadzi galerię, organizuje wystawy, jeździ po kraju w poszukiwaniu eksponatów, nad którymi potem ślęczy, by doprowadzić je do pierwotnego stanu. Dla mnie jej odczucia są aż nazbyt widoczne, lecz cieszę się, że brak jej odwagi, by przyznać się do nich nawet sobie. Na moje szczęście frustracja z powodu Filipa nie jest uczuciem, które ją przygnębia. Raczej złości, a z jej złością łatwiej sobie radzę niż z depresją. Po kilku latach rozdzielenia zaczyna powoli przyzwyczajać się do myśli, że nic zmienić się nie da. Czekam, aż pęknie łącząca ich pępowina i wtedy wszyscy zaznamy ukojenia.
Zwyczajem mamy zerknęłam do skrzynki na listy, by sprawdzić, czy nie bieleje coś wewnątrz. Nie bielało. Znów od ponad miesiąca nie miałyśmy od Filipa wiadomości. Nie żeby mi na tym specjalnie zależało, ale mógłby gnojek zadzwonić od czasu do czasu. Zaoszczędziłby mi w ten sposób niektórych przykrości.
Ominęłam ruchomy stopień i stanęłam na ganku, wsłuchując się w skrzypienie gontów. Starałam się przeniknąć przez nie, by usłyszeć wewnątrz siebie złość i pragnienie odwetu. Nasłuchiwałam. Nic jednak poza rozżaleniem nie słyszałam. No i z dala docierały dźwięki muzyki, ale przytłumione, nie do rozpoznania. Coś jakby Sting, ale nie byłam do końca przekonana, bo szumiał wiatr i roztrącał dźwięki, szatkował je i sklejał w byle jakiej kolejności. W domu panowała cisza, ale nie taka jak zwykle; dziś była lepka, wilgotna, przyklejająca się do ścian i spływająca po nich jak kisiel.
Wzdrygnęłam się z obrzydzeniem i ulżyłam sobie niezłą wiązanką. I tak długo się wstrzymywałam.
W kuchni znalazłam ciepły jeszcze obiad i listę czynności do wykonania. Przede wszystkim miałam wydrukować zaproszenia i odnieść je Helenie. Koniecznie jeszcze dzisiaj! Jakbym nie miała co robić! Wypracowanie czekało już od zeszłego tygodnia na jakieś logiczne zakończenie. I obiecałam Ludwikowi, że wpadnę na chwilę do urzędu, żeby odkurzyć, posprzątać biuro i przepisać kilka dokumentów.
Kot łaził za mną, ocierał się o nogi i dopominał zainteresowania. Dałam mu kawałek mięsa i to był błąd, bo jemu chodziło o miłość, a nie o jedzenie. Odrzucił je ze wstrętem. Spadało, więc rzucał dalej. Za trzecim razem przykleiło się do ściany. Odebrałam mu, a on się obraził i wyniósł do pokoju, by tam zrobić bałagan. Nazwałyśmy go Syf, bo to jedyne określenie na pobojowisko, jakie po sobie zostawia, gdy poczuje się dotknięty. Często się tak czuje.
Dałam kotu czas na wyładowanie frustracji i włączyłam telewizor, by zjeść obiad w czyimś towarzystwie. Trafiłam na wiadomości. Wysłuchałam dalszego ciągu tysiącletniej historii swojego państwa. Państwa, w którym osiemdziesięcioletni staruszek łapie złodzieja i przekazuje policji, a prokurator po godzinie wypuszcza bandytę, bo bandzior też człowiek i ma prawo do wolności. Twarz bandyty ukryli za migoczącymi kwadracikami, staruszka pokazali w całej okazałości, łącznie z nazwiskiem i adresem. Nie zapamiętałam, co jadłam, ale utkwiło mi w pamięci rozgoryczenie starego człowieka. Zrobiło mi się smutno. Nacisnęłam czarny kwadracik i w ten prosty sposób zatrzasnęłam okno na świat.