Gnałem po schodach ścigany przez szum. Odwróciłem głowę. Przewalała się ciemnoniebieska ściana wody, sufit już zniknął, ściany się rozpadały. Stopnie przypominały rzeczne kamienie. Pierwsza bryza spadła mi na plecy. Ciepła.
Na dole nie wyrobiłem, walnąłem twarzą o drzwi. Budynek drżał, leżałem, woda w ustach, miodowy smak. Kojąca, gęsta, chciałem zatonąć, płynąć w dół. Poderwałem się, natychmiast poczułem ból. Podczas upadku musiałem nadszarpnąć ścięgno w lewej kostce. Utykając, klnąc, prosząc o czas, wpadłem w noc.
Ani jedno światło nie paliło się w okolicznych blokach, tylko gwiazdy rozświetlały niebo. Żadnych samochodów i cisza wokoło. Pognałem na przełaj, przez wilgotny trawnik. Spojrzałem na bok. Wszędzie woda. Okna wyglądały jak akwaria nocą. Fale roztrzaskały się o drzwi wyjściowe.
Biegłem, jeziora za mną. Fale, niby mury o lśniących brzegach, wyrastały między budynkami na Azorach, by załamać się za plecami. Czułem podmuch ciepłej bryzy. Skręciłem gwałtownie w boczną uliczkę. Domki jednorodzinne. Starszy facet od-prowadzał mnie z piętra zdumionym wzrokiem, pokręcił głową i zatrzasnął okno.
Trzydzieści metrów za mną uliczka zmieniła się w rzekę, tuż przed ścianą wody asfalt kruszał i znikał. Woda pochłonęła już staruszka z jego domem, zjadła garaże i huśtawki ogrodowe, na-kryła drzewa i rzędy krzaków, obaliła bezgłośnie latarnie, potopiła psy na łańcuchach, pędziła dalej w absolutnej ciszy jesiennej nocy, goniąc głupca w koszulce i lekkich spodniach, który wiedział, że tylko w głębinie jest naprawdę ciepło.
Znowu upadłem, ocaliłem twarz, ale pojechałem na łokciu, zostawiając na ulicy czarną smugę. Próbowałem się poderwać, upadłem znowu, na plecy. Przez moment widziałem, jak jezioro rozpościera się na całe niebo, gwiazdy przypominają klejnoty skrzące się na dnie, a księżyc błyszczy niebieskim światłem. Nie wiem, jak zdołałem wstać, myślę, że wzleciałem w powietrze, jeszcze zamachałem nogami i znowu bieg byle dalej, miejsce, w którym chwilę temu leżałem, zalała woda.
Skręciłem na wiadukt, nie wiem, w jaki sposób — nagle byłem na środku ulicy, samochody trąbiły, a czerwony ford mało mnie nie potrącił. Kierowca wypadł zza zakrętu, jechał przynajmniej sto trzydzieści, minął mnie w ostatniej chwili, zjechał na trawnik i wyhamował z piskiem, stawiając auto pośrodku ulicy. Nie zwolniłem, a gdy mieliśmy się minąć, z fury wytoczył się facet koło pięćdziesiątki, w kurteczce — bąbce z futrzanym kołnierzem — i mokasynach. Wrzasnął o bezmyślnych skurwysynach, zagrodził mi drogę, był wielki, nie wiem zresztą: w nocy, w biegu, z taflą pod niebo za plecami wyglądał niczym gigantyczny chochoł. Dostrzegłem jeszcze błysk zębów, otwartą dłoń zmierzającą z wysokości. Dałem nura. Pamiętam tylko statyczny obraz, pięść na nosie faceta, i już jestem dalej, kierowca leży, podpierając się na łokciach, i odprowadza mnie bezmyślnym spojrzeniem. Zniknął w jeziorze, nim dotarłem do wiaduktu. Zniknął, choć o tym nie wiedział.
Wiadukt wychodził na jednostkę wojskową przy Wrocławskiej. Przeleciałem na złamanie karku ze sto metrów, skręciłem, gnałem jeszcze szybciej, skręciłem znowu, aż wypadłem na alejki Grottgera, pokręcony zieleniec wokół asfaltowej dróżki, wijący się między blokami i domami bogaczy. Bloki były białe, domki czarne, nie próbowałem się zastanawiać, czy to coś znaczy. Nie myślałem o niczym. Musiałem biec.
Jeziora wyprzedziły mnie po obu stronach, gnałem w środku klinu. Było tak cicho! Miałem wrażenie, że ściana wody styka się z niebem, że zaraz załamie się, tworząc nade mną klosz. Z boku sunęły dwa czarne strumienie. Gdybym w nie zajrzał, przysięgam, dostrzegłbym drugi koniec świata. Nie mogłem stanąć, nie czułem zmęczenia, tylko ból obtartych palców. Zabawne, bo normalnie nie umiem przebiec porządnie stu metrów, przy seksie doznaję zadyszki, umieram, wspinając się po schodach. Biegłem, bo ze świata jezior nie ma powrotu, przynajmniej do miejsca, gdzie żyje Kamila Ślusarczyk.
Nim dobiegłem do Alej Trzech Wieszczów, strumienie prze-mieniły się w rwące rzeki, w drodze na Rynek, przez Krowoderską, pożarły kamienicę i samotnego pijaczka drzemiącego w bramie (na moment przed zniknięciem pod wodą otworzył oczęta, a usta ułożyły mu się w bezgłośne „o kur…”), rzędy aut, samotnego psiaka, który robił wszystko, by nawiać, i nie wiem, czy obawiał się mnie, czy czegoś więcej.
Wszystko ginęło w ciszy: bez szumu czy wystrzału. Bez drgnięcia. Tony widmowej wody nie kruszyły samochodów, nie obalały kamienic, nie miażdżyły kości, po prostu zawłaszczały je dla siebie. W głowie zatlił się obraz setek ludzi w łóżkach, nie mających pojęcia, co ich przenika, że świat, który znają, właśnie — dosłownie — utonął. I zaraz druga myśl, groźniejsza: może jeziora nie próbują mnie dopaść, ale gnają ze mną, bo nie chcą przegapić widowiska w mieszkaniu Kamili i Michała.
Dotarłem do Plant. Przebiegając przez Podwale, omal nie wpadłem pod koła nocnego autobusu. Pojazdem zatrzęsło, zahamował gwałtownie, zobaczyłem pobielałą twarz kierowcy, zaraz później woda przelała się przez zamknięte szyby i autobus zniknął wraz ze sklepem monopolowym na rogu Długiej, skręcającą właśnie taksówką oraz grupką podpitych młodzieńców, tłoczących się przy przystanku. Przesadziłem barierkę, oddzielającą wąski chodnik od Plant, i wbiegłem między drzewa.
Ziemia pękała jak kra. Przeskakiwałem po rozpadających się wyspach nad czarnym strumieniem. Gejzery wybuchały wokoło, zalewając drzewa i krzaki, alejki przepadły, a niewielkie jezioro dla łabędzi podniosło się i wylało w chwili, gdy przekroczyłem mostek. Na Jana brodziłem w wodzie po kostki, a asfalt był miękki, zapadał się przy każdym kroku.
Powoli ogarniało mnie zmęczenie, wątpliwości. Co ja mogę? Po cholerę biegnę? Nie zatrzymałem Wielkiego Dzwona, więc mało prawdopodobne, bym odniósł sukces w drugim podejściu. Jeziora to wytchnienie, jeziora to spokój. Nigdy nie spotkało mnie w nich nic złego. Im dłużej myślałem, tym biegło się gorzej. Poczułem, że uda nabrzmiały, jakby cała krew spłynęła właśnie do nich, i mogłem przysiąc, że paluch u nogi obdarł się do kości. Przystanąłem. Nie mogłem złapać powietrza, zacisnąłem dłoń na piersi. Jeziora także się zatrzymały.
Mur wody wyrastał za kościołem Paulinów, wyginał się łagodnym łukiem i biegł przez całe niebo. Czarne strumienie sunęły ospale z lewa i prawa, rozpryskiwały się grube krople. Cofnąłem się, starłem koszulą pot z twarzy. Dookoła dogasało knajpiane życie.
Ściana wody drgnęła, kątem oka dostrzegłem, że w klubie Piękny Pies dzieje się coś dziwnego. Ludzie siedzieli jak przedtem, ale wszystko gwałtownie pociemniało. Czerwień wnętrza Psa przeszła w błękit. Szybciej niż trwa strzał z palców knajpa wypełniła się wodą. Woda trysnęła z szyby przy wejściu, lunęła z zamkniętych okien powyżej, z pomarańczowych szkieł oddzielających japiszonów od normalności, z latarni i wystaw sklepowych. W okamgnieniu ogarnęła mnie całego. Widziałem ludzi w knajpie, cudownie leniwych i sennych, a jeziora przelewały się przez nich jak woda przez dziurawe naczynia.
Rozpaczliwie rzuciłem się do ucieczki, ale strumienie z Psa i Magnolii podcięły mi nogi, woda z okien powyżej przycisnęła do ziemi. Miałem wrażenie, że nie spadam na asfalt, lecz w mokrą gąbkę. Odbiłem się i już chciałem biec, gdy runął na mnie czarny mur znad kościoła Paulinów. Wielki cień, pchnięcie mokrą pięścią. Poleciałem do przodu.
Otworzyłem oczy, wokoło ciemnoniebieska toń. Płynąłem przez środek Rynku Głównego, mniej więcej dziesięć metrów nad powierzchnią, płynąłem żabką, choć miałem przeczucie, że gdybym znieruchomiał, jeziora niosłyby mnie same. Widziałem Sukiennice, podobne teraz do zatopionej rafy, i kamienice, z daleka czarne, z bliska zmieniały kolor na ciemnoniebieski.
Zbliżyłem się do jednej, palec wszedł w mur jak w masło. Zanurzyłem dłoń, a gdy ją wyjąłem, mur łagodnie wrócił do poprzedniego kształtu. Sunąłem wzdłuż okien. Widziałem parę staruszków śpiących w grubych piżamach, kołdra sięgała im do bioder. Wąsaty dziadzio trzymał dłoń na brzuchu żony. Niżej pijany malarz z trudem dzierżył pędzel, jeździł nim bez opamiętania po kwadratowym płótnie. Młodzieniec posuwał dziewczynę z miną, jakby zaraz miał zwymiotować.
Wzbiłem się w górę, ponad dachy kamienic, uśpione gołębie, i ze zdziwieniem dostrzegłem dwóch facetów koło trzydziestki, pijących na dachu wino wprost z butelki. Pomachałem, nie dostrzegli mnie. W gruncie rzeczy z równym powodzeniem mógłbym każdemu sprzedać prztyczka w nos. Płynąłem wyżej, Kraków oddalał się ode mnie. Każdy kolejny ruch przychodził mi ciężej, coś ciągnęło mnie w dół, coś pragnęło, żebym pozostał w jeziorze.
Czułem błogi spokój, zapominałem o Kamili, Michale, nie-szczęściu Marty i Adama. Chciałem płynąć dalej, oddychać ożywczą mocą jezior, mylić górę z dołem. Gdzie będzie mi lepiej niż tutaj? Poddałem się na moment temu otępieniu, pozwoliłem się nieść. Znów podążałem ku dołowi, płyta rynku się zbliżała. Widziałem całe Stare Miasto: ciemnoniebieski Wawel, kruczą wstęgę Wisły i postrzępiony brzeg Kazimierza. Coś błyszczało w półmroku, coś, czego z początku nie zdołałem rozpoznać. Czerwone równoramienne krzyże.
Oprzytomniałem. Kilkanaście krzyży płonęło ciemną czerwienią, trzy w rejonach Podgórza, dwa za mną, w Bronowicach, jeden na Azorach, skąd przyszedłem, dalej, jeszcze kilka rozgrzanych na obrzeżach miasta i ostatni całkiem blisko, za zieloną linią Plant. Przyspieszyłem, umysł znów miałem jasny. Z każdym ruchem byłem coraz niżej, przepłynąłem ulicę Sienną na wysokości drugiego piętra, ale już pod Pocztą Główną mogłem dotknąć stopami krzaków i dachów samochodów.