Mieszkał wśród Indian. To, co zobaczył, kompletnie go zaskoczyło
Polował w dżungli na pekari, popijał alkohol z manioku, robił kanapki z masłem orzechowym przywódcy kultu boskiego samolotu. Takie przygody tylko w Gujanie Francuskiej. Mało kto wie o niej więcej niż podróżnik i reporter Tomasz Owsiany.
Przemek Gulda: Napisał pan właśnie książkę o Gujanie Francuskiej. Spędził pan tam sporo czasu. Dlaczego właśnie tam?
Tomasz Owsiany: To wyjątkowy kawałek świata, gdzie w jednym jego zakątku mieszkańcy budzą się rano w środku amazońskiego lasu i piją tykwę gorącego kisielu z manioku, gdzie 300 km dalej funkcjonuje nowoczesne centrum lotów kosmicznych, a jeszcze dalej, na zachodzie, ciemnoskórzy Maronowie przesłuchują ceremonialnie zmarłego. Ta niezwykła różnorodność mnie zaintrygowała, zarówno jako podróżnika ciekawego świata, jak i reportera, szukającego interesujących historii i tematów. Tam jest ich mnóstwo.
Zacznijmy od dżungli. Kogo pan tam spotkał?
- Mieszkałem tam we wsiach indiańskich...
Czy "Indianie" to odpowiednie, politycznie poprawne słowo?
- Słuszne pytanie. Staram się tego słowa unikać, mając świadomość, że to wymysł kolonizatorów i wynik pomyłki europejskich "odkrywców", przekonanych, że dotarli do Indii. Ale przedstawiciele pierwszych narodów Gujany sami używają wobec siebie tego terminu, więc i ja go akceptuję. Za to bardzo konsekwentnie używam w swojej książce i w rozmowach oryginalnych nazw tamtejszych ludów, unikając określeń nadanych przez Europejczyków. W Gujanie żyje sześć ludów indiańskich: trzy na wybrzeżu, które jest znacznie bardziej rozwinięte, a tamtejsi przedstawiciele rdzennej ludności - bardziej zasymilowani. I trzy ludy, które żyją w interiorze.
Zbadali DNA mieszkańców Wyspy Wielkanocnej. Oniemieli, gdy zobaczyli wyniki
Ile czasu pan z nimi spędził?
- Z nimi samymi w sumie ponad dwa miesiące. Żeby było to możliwe potrzebna jest zgoda miejscowej administracji, wydawana w porozumieniu z władzami plemiennymi.
Taka zgoda otwiera wszystkie drzwi?
- Nie, nie wszystkie. Z jednej wsi, u Indian Wayampi, zostałem nawet wyrzucony.
Jak to? Jak to się stało?
- To złożona sprawa, którą analizuję zresztą w jednym z rozdziałów książki. Nie tylko okazało się, że prefektura wydała mi pozwolenie bez pokrycia. To był też wynik mojego błędu oraz kara za grzechy moich białych poprzedników. Wiele lat temu ktoś, komu zaufali, wykorzystał ich portrety i bez ich wiedzy i zgody umieścił je na kartkach pocztowych i gadżetach sprzedawanych potem na wybrzeżu. To zaszczepiło urazę i nieufność, które przeszły, spotęgowane, na młodsze pokolenia. Dzisiaj Wayampi reagują alergicznie na fotografowanie.
A pan wyciągnął aparat...
- Tak, choć nie pierwszego dnia. Zrobiłem to podczas trzeciego już zaproszenia na cachiri, czyli lokalnego drinka, wśród ludzi, których już znałem. Byłem przekonany, że nie będą mieli nic przeciwko. Zwłaszcza że wiedzieli, kim jestem i po co przyjechałem. Niestety, pomyliłem się.
Jak wygląda codzienne życie w tych wsiach?
- Pewnie zaskoczę wszystkich, którzy wciąż mają stereotypowe wyobrażenia na temat indiańskich wsi: w każdej z nich są już dzisiaj telefony komórkowe i panele słoneczne. Ale nowoczesność idzie tam oczywiście w parze z tradycyjnym rzemiosłem i trybem życia. Z własną wrażliwością poszczególnych ludów i ich systemem norm. Życie wypełniają tam codzienne, praktyczne czynności: połowy, polowania, mycie naczyń lub rozmowy, ale i praca oraz rozmaite sprawunki w mieście.
Zabrali pana kiedyś na polowanie?
- Tak, dwukrotnie. To w końcu stała część codziennego życia w tamtych stronach. Poza tym moją żelazną zasadą w trakcie zbierania materiału jest "być uczestnikiem, a nie widzem". Z jednym z poznanych mieszkańców wyruszyliśmy spory kawał od wsi, spędziliśmy w lesie pół dnia. To, swoją drogą, świetny przykład zmian w tamtejszych społecznościach. Dawniej prowadziły one pół-nomadyczny tryb życia. Ale od lat 50. władze zachęcały do tworzenia większych, stałych wsi. A to oznacza, że w ich okolicach zwierzyna jest mocno przetrzebiona i żeby coś upolować, trzeba się wyprawić dalej. Poczułem to na własnym grzbiecie, kiedy niosłem na plecach upolowane pekari, czyli rodzaj miejscowego dzika, przez dwie i pół godziny. Ledwie doszedłem. Przy tamtejszej wilgotności to był spory wysiłek.
Używają broni palnej?
- Oczywiście! Używano jej już w połowie ubiegłego wieku.
A łuki?
- Też bywają używane, ale tylko do polowania na duże ryby w rzekach w porze suchej. Czyli kolejny stereotyp upada. Na co dzień podstawą diety, oprócz ryb, dziczyzny i, rzecz jasna, rozmaitych produktów przywożonych ze sklepów pirogami, jest też maniok, przetwarzany na różne sposoby. Rdzenni mieszkańcy robią z niego przede wszystkim mąkę, którą potem wykorzystują do m.in.: pieczenia placków. No i jeszcze jedno ważne zastosowanie – cachiri. To lekki alkohol, nieodzowny element tamtejszej kultury. Pije się go niemal codziennie, najwięcej podczas różnych uroczystości. Niektórych receptur nie chciano mi jednak opisać w całości.
Dlaczego?
- Jednym ze sposobów pobudzenia niezbędnego procesu fermentacji, która zmieni maniokową pulpę w alkohol, jest przeżuwanie pewnej jej ilości. Miejscowi, którzy są w stałym kontakcie z przedstawicielami zachodniej cywilizacji - a formalnie, jako Francuzi, sami są jej częścią! - zakładają, że dla obcych jest to co najmniej niesmaczne. Dlatego wolą się z tym nie afiszować, żeby nie wyjść na "dzikusów". Sam bardzo lubię cachiri. Wypiłem niezliczoną liczbę tykw przy różnych okazjach. Zresztą niektóre jego rodzaje powstają bez przeżuwania.
O czym pan z nimi rozmawiał?
- Czasem o zwykłych sprawach i codziennych czynnościach, które razem wykonywaliśmy. Ale także o poważnych kwestiach, bo w końcu na nich skupiają się moje reportaże z Gujany. Takich, jak np. fatalny wpływ ewangelickich misjonarzy na miejscową kulturę i duchowość. Ewangelicy od ponad pół wieku namawiali Indian do porzucenia dawnych tradycji, strasząc ich piekłem. Często rozmawialiśmy też o zgubnych skutkach nielegalnego wydobywania złota na ich terenach czy o pladze samobójstw wśród indiańskiej młodzieży.
Co jest nie tak z tym wydobywaniem złota?
- Mówimy nawet o dziesięciu tysiącach szabrowników, pochodzących głównie z Brazylii. Tworzą swój własny "Dziki Zachód", świetnie zorganizowane struktury. Poznałem zresztą ten światek z bliska. Poszukiwacze nie tylko niszczą lasy, ale też straszliwie mącą rzeki – większość złota jest wypłukiwana półprzemysłowo – i zatruwają wody rtęcią, potrzebną przy scalaniu drobin złota.
A te samobójstwa? Skąd się biorą?
- Młodzi Indianie z interioru w toku nauki muszą i fizycznie, i kulturowo coraz bardziej oddalać od swoich wsi i rodzin. Ci, którzy chcą kontynuować naukę w liceum, muszą się wyprowadzać na wybrzeże, bo w interiorze po dziś dzień, 50 lat po starcie pierwszej rakiety z terytorium Gujany, nie ma ani jednej szkoły średniej. Na wybrzeżu młodzież zmienia sposób życia, przyzwyczaja się do nowoczesnych wygód. Przez kilka lat rodzinę odwiedza w wakacje. Kiedy młodzi wracają do swoich rodzinnych wsi często czują się wyobcowani, nie mogą już znaleźć języka ze starszym pokoleniem. Nudzą się u siebie. Często popadają w nałogi: alkohol czy narkotyki. Potrzebują dużo czasu, żeby się odnaleźć. To jeden z powodów plagi samobójstw. Niezwykle ciekawy czas spędziłem też z niejakim Pidimą, który niegdyś założył lokalny kult cargo, którego ważnym elementem był boski samolot.
Na czym polegała jego działalność?
- Na początku lat 60. duch imieniem Alamawale ogłosił za pośrednictwem Pidimy proroctwo o zniszczeniu świata. Ale zarazem dał Indianom Wayana nadzieję na ocalenie: na rzece miał wylądować właśnie boski samolot, którym wybrani mogli uciec przed apokalipsą.
A kto miał być wybrany?
- Oczywiście ci, którzy byli posłuszni Pidimie. Poddawał on Wayanów rozmaitym, wymyślnym próbom. Kazał na przykład zbudować wysoką wieżę, udekorowaną makietami samolotów, z której trzeba było skakać do wody. Dawał też zadania o charakterze, powiedzmy, erotycznym, np. spółkowanie kilku par obok siebie w hamakach powieszonych w niewielkiej odległości.
Jak pan do niego trafił?
- Czyhałem na niego w miasteczku, do którego regularnie przypływał z rodziną. I – skracając historię – zgodził się zabrać mnie ze sobą, do swojej wsi. Kiedy mieszkając wśród Wayanów, usłyszałem o Pidmie, wiedziałem, że muszę się z nim spotkać. To była wielka postać, choć dziś tylko starsze pokolenie zna jego historię. Z jednej strony Pidima był kimś na kształt guru sekty, a z drugiej miał niekwestionowane zasługi dla zachowania lokalnej tradycji. Jego kult miał być zarazem przeciwwagą dla coraz bardziej wpływowych misjonarzy. Z Pidimą zamieszkałem dwukrotnie. Za drugim razem na kilka tygodni przed śmiercią. Był już wtedy sędziwym staruszkiem, wymagającym nieco opieki. Nie był już też szamanem, bo ostatecznie i on uległ misjonarzom. Okazało się jednak, że zachował trochę indiańskich strojów ceremonialnych.
Pokazał je panu kiedyś?
- Pidima od zawsze był psotnikiem, więc najpierw kazał mi wypielić całe obejście domu i pozmywać naczynia. Dopiero po tym otworzył skrzynię, w której przechowywał niezwykłe ozdoby z piór i skrzydeł leśnych chrabąszczy. Okazało się też, że krótko przed śmiercią popłynął na jakieś lokalne święto i zabrał ze sobą pióropusze. Chciał jeszcze raz, ostatni, zatańczyć jak dawniej.
To był sprytny manipulator czy raczej wariat opętany obsesją?
- To trudne pytanie. Na pewno był manipulatorem, ale raczej psotnym niż złowrogim. Był zarazem komikiem, aktorem, poetą i filozofem. Oraz ostoją kultury. Polubiłem go. On mnie chyba też. Miałem szczęście poznać go nie tylko jako niezwykłą postać, ale i po prostu człowieka, staruszka, któremu robiłem nieraz kanapki z jego ulubionym masłem orzechowym.
Wspomniał pan jeszcze o centrum kosmicznym. To rzeczywiście coś zupełnie innego niż wsie rdzennej ludności w dżungli...
- To najważniejsza instytucja w Gujanie Francuskiej. W latach 60., kiedy Francja wiedziała, że najpewniej straci Algierię, gdzie mieściły się wyrzutnie rakiet, szukała nowego miejsca dla infrastruktury kosmicznej. Gujana ma świetne warunki naturalne i geograficzne – na przykład jest blisko równika, co zapewnia rakietom dodatkowe przyspieszenie przy starcie. Dzisiaj Centrum zatrudnia – bezpośrednio lub pośrednio –10% aktywnej zawodowo populacji Gujany i wytwarza 15% lokalnego PKB. Dzięki centrum powstało bardzo nowoczesne miasto, Kourou. Ale historia kosmodromu w Gujanie ma także ciemną stronę.
Jaki cień ukrywa centrum?
- Chodzi o dwie sprawy: przymusowe wysiedlenie ponad 100 kreolskich rodzin, mieszkających kiedyś na terenach, które dziś zajmuje centrum. I o slums, który powstał na obrzeżu nowego Kourou, w którym skończyli ciemnoskórzy Maronowie, jedni z głównych budowniczych "kosmicznego miasta". To z tego powodu François Mitterand, prezydent Francji, stwierdził kiedyś gorzko, że jego kraj wysyła w kosmos rakiety na tle slumsów. Na szczęście to już przeszłość, dawny slums stał się w miarę zwyczajną dzielnicą, choć nadal uważaną za szemraną. A do centrum może przyjechać każdy i po wcześniejszym zapisaniu się, obejrzeć starty rakiety - odbywają się mniej więcej raz w miesiącu.
Zakochał się pan w Gujanie? Chce pan tam jeszcze wrócić?
- Nie ukrywam, że Gujana dała mi w kość na różne sposoby, zwłaszcza jako reporterowi, ale i stała mi się niezwykle bliska. Jest w końcu piękna i fascynująca. Brakuje mi nieraz ludzi, których tam poznałem i całej, pochłaniającej rzeczywistości tej krainy. Na pewno kiedyś do niej wrócę. Poza tym cały czas, także tutaj, w Polsce, zajmuję się Gujaną i śledzę to, co się tam dzieje.
Swoje wspomnienia z podróży po Gujanie Tomasz Owsiany spisał w książce "Kraj naprawdę i na niby. Reportaże z Gujany Francuskiej" wydanej przez oficynę Muza S.A. Z autorem rozmawiał Przemek Gulda.
Trwa ładowanie wpisu: instagram