- Co miałbym robić jako juror talent-show? Wydawać komendy, opowiadać dyrdymały, być znany i dostawać za to wypłatę? Daję radę i bez tego - mówi Tomasz Organek, który właśnie wydał debiutancką powieść "Teoria opanowywania trwogi".
Co cię skłoniło do napisania powieści? Należysz do mniejszości, większość muzyków pisze biografie.
Nigdy nie przyszło mi do głowy, żeby pisać biografię w wieku czterdziestu paru lat. Musiałbym być strasznie zarozumiały, żeby to zrobić. Ale zafascynowałem się pisaniem i literaturą już w liceum. Od czasu studiów zacząłem pisać na własny użytek. Potem zdarzało mi się drukować krótsze formy, jak bajki czy opowiadania. To była nieskrępowana forma "wypisania się", szukania jakiejś formy ujścia emocji, które rosło we mnie podświadomie wiele lat. I kiedy to doświadczenie zbiegło się z warsztatem, uznałem, że jestem gotowy, by napisać powieść. To był naturalny proces.
W twojej książce jest dużo pesymizmu, krytyki dzisiejszego świata, ale też ironii. Twój bohater krytycznie ocenia młodszych kolegów, naprawdę jest tak źle i tak ich widzisz?
Nie, to nie jest tak, że patrzę na wszystko krytycznie. To raczej zapis moich obserwacji jako 43-letniego człowieka. Nie można się obrażać na młodych ludzi, że urodzili się gdy był już dostęp do lepszej technologii. Tak wygląda dzisiejszy świat. To nie jest więc krytyka, a refleksje na temat otaczającej rzeczywistości, które opowiadam ustami moich bohaterów. A żyjemy w świecie kryzysów tożsamości. Tożsamości męskiej, ale też wykwitu nowego feminizmu, który zresztą jest przedstawiany w dużej mierze stereotypowo, tylko jako pewna siła, pozbawiona tej drugiej części kobiecości. Jest też kryzys relacji rodzinnych, niedostosowanie, niepowodzenia na polu zawodowym. To, co ma oboje bohaterów, co opisuję, to widoczek dzisiejszego świata.
Twój bohater, Borys, pochodzi z niewielkiej miejscowości i nie zgadza się na zastany, wielkomiejski świat. Mam wrażenie, że macie sporo punktów wspólnych, można go określić w jakimś stopniu twoim alter ego?
Oczywiście, można by przypasować go do mnie. Pisząc książkę nie uciekniesz od swoich przemyśleń, emocji. Jako autor dysponuję tylko swoimi doświadczeniami. Ale Borys nie jest moim odzwierciedleniem. Pamiętajmy, że to fikcja literacka. To bardziej obraz pokoleniowy faceta, 40-latka, który niespecjalnie daje sobie radę w życiu. Widzę to w społeczeństwie, widzę takich ludzi, którzy utknęli pomiędzy pewnymi sprawami, nie potrafią się z nich wyplątać.
To znaczy?
Borys w mojej książce pracuje w plotkarskim portalu i jest znudzony taką robotą. Ale z racji inteligencji i wykształcenia, daje sobie z nią radę. Daje mu pieniądze, ale nie satysfakcję. Podchodzi do niej bardzo cynicznie, czym zdobywa miano "całkiem zdolnego redaktora". Ostatecznie przyjmuje konformistyczną postawę z braku pomysłu na życie. Ludzie tak działają w wielu sytuacjach, ja zresztą też. Daleki jestem od jednoznacznej krytyki. Boimy się ryzyka, wolimy wracać na utarte tory, wybieramy znajome ścieżki.
A ile jest w tobie chłopaka, który wraca do znanych, rodzinnych stron, chłopaka z Raczek?
Bardzo dużo. I jest go coraz więcej. Oczywiście, w przeszłości próbowałem go porzucić, uciekałem stamtąd.
Dlaczego?
Jak wielu wyjeżdżających z prowincji, naturalnie odczuwałem kompleks pochodzenia z małej miejscowości. Jeszcze będąc u siebie wyczuwałem jakieś poczucie wyższości ze strony ludzi, którzy przyjeżdżali do nas z dużych miast. Ten kompleks tkwił we mnie, ale teraz nie mam go w ogóle. Lata temu szukałem racjonalnych powodów, dla których miałbym go mieć i czuć się źle z tym, że urodziłem się w Suwałkach, a nie Warszawie i ich nie znalazłem. Jestem dumny z tego, skąd pochodzę. To mnie w pewnym stopniu ukształtowało. Dziś mogę sobie tylko zazdrościć, że się wychowałem pośród pól, lasów, rzek, łąk w Dolinie Rospudy i zbyt szybko nie przesiąkłem wielkomiejskim cynizmem wobec świata.
Nie zdążyłeś się też jeszcze "opatrzeć". Chociaż jesteś już po 40, wciąż mówią o tobie, że jesteś muzykiem młodego pokolenia. Co sądzisz o tej "łatce”?
Prawda jest taka, że jestem muzykiem średniego pokolenia i trochę funkcjonuję na scenie. Zaistniałem z pierwszym poważnym zespołem, SOFĄ, już na początku lat 2000. A określenie "młodego muzyka" wzięło się z tego, że moja druga odsłona muzycznego wcielenia zaistniała zaledwie 5 lat temu. A ponieważ nie wyglądam na przesadnie zmęczonego życiem, to ludziom się wydaje, że mam jakieś 30 lat. To też pewnie wynika z tego, że zaistniałem na nowej, "młodej" fali rocka, która przyszła do nas z 10 lat temu i trochę się w niej roztopiłem. Niestety, dziś muzyka rockowa przeżywa regres.
Regres?
Jest bardzo mało młodych muzyków i zespołów rockowych. Jeżdżąc po festiwalach wciąż spotykam głównie panów w wieku 50, a nawet 60 lat, bo przecież w tym wieku są muzycy Kultu, Farben Lehre, Lao Che, Happysad. Dlatego na ich tle ja wydaję się młodym twórcą, a tak przecież nie powinno być.
Dlaczego twoim zdaniem tak mało młodych ludzi gra rocka?
Są dwa powody. Pierwszym jest moda. Młodzi wolą się wypowiadać za pomocą języka hip-hopu, to jest dla nich muzyka numer jeden. A po drugie, muzyka rockowa była zawsze nośnikiem jakichś treści społecznych. Nigdy nie była tylko rozrywką. Niosła coś więcej, istotne hasła. A dziś straciła tę funkcję. Przestała być masowa, przestała być platformą komunikacji. Widzę to wyraźnie, ale staram się z tym walczyć. Oczywiście na swoim poletku. Nie zmienię światowego trendu, ale próbuję z ludźmi rozmawiać, opowiadać w swoich tekstach o rzeczach dla mnie ważnych.
Czy uważasz, że jest jeszcze miejsce dla takich romantycznych buntowników, artystów idealistów?
Ja nie jestem buntownikiem. Gdybym nim był w wieku lat 40, to byłby objaw głupoty albo niedojrzałości. Ale nie chcę śpiewać piosenek o bzdurach. Uważam, że powinny nieść jakąś treść, pobudzały do refleksji. Bo inaczej jaki sens byłby w ich pisaniu? Poza tym, muzyka naprawdę straciła swoją funkcję dialogu społecznego.
Młodym nie chce się buntować, mocno wyrażać swojego zdania?
Są tacy, którzy mają wiele do powiedzenia. Jestem daleki od stwierdzenia, że kiedyś to muzyka mówiła o wzniosłych rzeczach, a teraz się zajmuje głupotami. Kiedyś, szczególnie przed 1989 r. bunt był bardzo mocno określony, był polityczny, jednoznaczny. Było jasne, kto był wrogiem. Wystarczyło opowiedzieć się po opozycyjnej stronie i już byłeś bohaterem.
A dziś?
Dzisiaj rzeczywistość jest bardziej skomplikowana, zniuansowana, dużo trudniej o społeczną diagnozę. Zresztą, nie każdego na to stać intelektualnie i nie każdy jest tym zainteresowany. Dzisiaj platformą do dialogu jest hip-hop. Hip-hop jest o wiele bliżej ulicy, problemów ludzi. Jest w nim dużo manieryzmu, zblazowania, jakiejś mrocznej, dekadenckiej emocji. W jakiś sposób jest odzwierciedleniem świadomości młodzieży. A muzyka rockowa, z wyjątkami, gdzieś się rozpłynęła w bezideowym graniu.
No właśnie, z wyjątkami. A ty jaką ideę chciałbyś przekazać na nadchodzącej płycie?
Szczerze mówiąc, jeszcze nie wiem, cały czas poszukuję. Niedawno wydaliśmy reedycję "Czarnej Madonny”, która jest dwupłytowym podsumowaniem naszych ostatnich 5 lat. To jest koniec pewnego etapu i silnie czujemy to w zespole. Szukamy nowej koncepcji, rozwinięcia myśli, którą dotąd prezentowaliśmy. Z pewnością nie będzie to żadna z dwóch wcześniejszych płyt, ani "Czarna Madonna" ani "Głupi". Czujemy bardzo silną potrzebę zrobienia czegoś nowego, świeżego.
Po co?
To nam potrzebne, żeby ciągle widzieć sens w prowadzeniu zespołu. Nie chcę, żeby to było puste nagrywanie płyt tylko po to, żeby zarabiać pieniądze. Bo jeśli tak będzie, to go rozwiążę. Ten zespół musi być czymś więcej niż tylko rozrywką.
Mówiłeś niedawno, że chcecie odejść od vintage’owego grania. Czuliście, że przylgnęło do was jak łatka?
Trochę tak, to była pewnego rodzaju klisza. Ale sami się o to prosiliśmy, bo zaistnieliśmy właśnie na fali vintage'owego grania. Nie wolno nam się od tego odżegnywać i absolutnie tego nie robimy. Ale przyszedł po dwóch latach czas, żeby poszukać czegoś nowego. Żeby nie zanudzić ani siebie ani słuchaczy. Mam dużo przemyśleń, zwłaszcza, że w rockandrollu nie ma miejsca na wielkie metamorfozy. Świeżość polega oczywiście na poszukiwaniu brzmienia, ale wydaje mi się też, że na mówieniu o współczesnych sprawach. Dla mnie rockandroll cały czas jest żywy.
Od ładnych paru lat funkcjonujecie w mainstreamie. Twój książkowy bohater krytykuje i mainstream, i show-biznes. A jak ty go widzisz?
Nie patrzę na niego, to mnie nie interesuje. Oczywiście, nie odżegnuję się od tego, że sukces i docieranie do wielu ludzi jest wspaniałe. Ale funkcjonowanie w celebryckim życiu już nie. Nie biorę w tym udziału. Uważam, że to nie jest przestrzeń na poważną rozmowę, tylko na sprzedawanie siebie i to bardzo tanio. A że mnie śmieszy? Tak i nie odmówiłem sobie przyjemności wplecenia tego wątku.
Show-biznes cię bawi, ale rozważyłbyś propozycję roli jurora w talent-show? Niejeden offowy muzyk się skusił.
Owszem, zdarzały mi się takie propozycje, ale odmawiałem. Nie wiem czemu moja obecność w takim formacie miałaby służyć. Nie uważam się za wybitnego wokalistę ani instrumentalistę. Co miałbym tam robić? Wydawać komendy, opowiadać dyrdymały, być znany i dostawać za to wypłatę? Daję radę i bez tego.
Mam niesamowity komfort pracy, że jestem niezależny od mediów. Nie jestem zależny od telewizji, nie jestem zależny od radia. To, że grają nas w radiu, że zdobywamy pierwsze miejsce w Trójce jest szalenie miłe, ale to decyzja dziennikarzy i słuchaczy. Ale ja nie chodzę po mediach, nie proszę o to. To świadectwo popularności piosenek i tego, że trafiają do ludzi. Jeśli płyta mi się nie sprzeda, nie będę nagle ratować sytuacji, chodzić po telewizjach, oceniać i zgrywać eksperta od wszystkiego w porannych programach. Poza tym, udział w nich tworzy pewną zależność, która później jest trudna do przecięcia. To nie jest mój świat, nie jest mój sposób myślenia, życia. Całe życie byłem niezależny i nie zamierzam tego zmieniać.
Na muzyków, którzy zostali jurorami niejednokrotnie spadała krytyka i zarzut, że stracili wiarygodność.
Nie dziwię się. Bo zaczynają się sprzedawać, promować za pieniądze w nie swojej dziedzinie. Stają się jakimiś publicystami, a nie muzykami. Ja wolę się realizować poprzez płytę, książkę. Jeśli już mam iść do telewizji, to idę tam, gdzie jest miejsce na merytoryczną dyskusję, a nie tanią promocję. Bo poziom głupoty w telewizji przekroczył wszelkie stany alarmowe. Nie chcę w tym uczestniczyć, to jest nie dla mnie. Nie chcę być częścią dzisiejszej bardzo pospolitej rozrywki.
A jak oceniasz ludzi, którzy biorą udział w takich programach? Część się na nich wybiło, jak Dawid Podsiadło, czy Krzysiek Zalewski, a to twoi dobrzy koledzy.
Jeżeli ktoś idzie tam i świadomie wykorzystuje potencjał programu, ma na siebie wizję i mówi potem własnym językiem, to zupełnie inna sprawa. To właśnie moi koledzy, jak Dawid czy Krzysiek. Także Sławek Uniatowski, którego postawę bardzo sobie cenię. Postanowił, że przez 10 lat nie wyda płyty, ponieważ był związany kontraktem, który nie pozwalał mu wydać w pełni autorskiej płyty. Nie zgodził się na to i tym zyskał mój ogromny szacunek. Odczekał i z powodzeniem nagrywa piękne albumy. Takich artystów jest dużo więcej, Monika Brodka, Ania Dąbrowska, Tomek Makowiecki. Z powodzeniem robią swoje kariery, bo mieli wizję, wiedzieli, po co tam idą.
A reszta?
W większości to są produkty. To młodzi ludzie, często nieprzygotowani do kariery, która ich spotyka z dnia na dzień. Są pożerani przez duże firmy nagraniowe, przez menadżerów. Śpiewają nie swoje piosenki, grają nie swoje kompozycje, a ktoś na tym zarabia i świetnie z tego żyje. Są niezorientowani w tym świecie, nie mają kogoś, kto im dobrze doradzi, tylko tych, którzy jak wampiry piją z ich szyi. O tym w telewizji się nie mówi. Tylko o tym, jak będziesz wspaniały jak wygrasz. A często widzę, jak te objawienia gasną. Ci ludzie dostają rozdwojenia jaźni, popadają w depresję, gdy z dnia na dzień z gwiazdy stają się kimś, o kim nikt nie pamięta. Brakuje tu ludzi, dobrych menedżerów, którzy wzięliby naprawdę ich pod skrzydła, umieli ochronić i poprowadzić.
Myślę, że takie osoby potrzebne są szczególnie dzieciom, które biorą udział w talent-show. Na start kariery często jest dla nich za wcześnie.
To prawda, a jest cały wysyp programów dla dzieci. Ale należy podchodzić do nich bardzo odpowiedzialnie. Rodzice muszą być tego świadomi, a często nie są i próbują zarabiać na tych dzieciach i osiągać sukcesy dzięki nim. A dzieci się frustrują. Trzeba bardzo uważać, bo naprawdę można im zwichrować całe życie. Dzieci muszą rozumieć, że to jest zabawa, że to nie jest naprawdę. Że to, że umiesz świetnie zrobić makaron czy pięknie śpiewasz nie definiuje całego twojego życia. Nie od razu będziesz mistrzem świata. A niestety to się im wmawia. Na stawianie ich w blasku fleszy jest naprawdę za wcześnie. Tym bardziej, że nie mają jeszcze poukładane w głowach, nie radzą sobie z emocjami. To, że telewizja wykorzystuje potencjał tych młodych ludzi, to bardzo niebezpieczne.
W show biznesie szybko trzeba się uczyć, trzeba mieć twardą skórę.
Z pewnością trzeba mieć silną osobowość. Odporną na krytykę, bo ona prędzej czy później się zdarzy. Na każdym stopniu kariery. Przy każdym większym sukcesie będziesz mieć tyle samo zwolenników, co hejterów. Trzeba wiedzieć, czego chcesz, po co to robisz, co chcesz osiągnąć. Oczywiście, ludzie mogą mówić różne rzeczy, ale ty wiesz w głębi siebie, że postępujesz w zgodzie ze sobą, że nie gwałcisz się, nie robisz czegoś przeciwko sobie ani nikomu innemu. Że to wynika z twojej woli, przekonań i potrzeb. Jeśli masz to poukładane, to nikt cię nie zbije z pantałyku, nie dotknie.
Dziś niełatwo trzymać się swoich przekonań i poglądów, zwłaszcza, że zaraz mogą być potraktowane jako manifest polityczny czy obraza uczuć religijnych.
To nie jest łatwe i nigdy nie było. Ja zawsze mówię to, co myślę. Moją ramą jest to, żeby ludzi nigdy nie obrażać, nie piętnować, tylko prowadzić z nimi dialog. Daję sobie pełną swobodę wyrażania moich poglądów, bo dlaczego miałbym jej nie mieć? Żyjemy w demokratycznym kraju, wolności słowa jeszcze nikt mi nie odebrał i mam praw mówić i pisać to, co uważam.
Tyle że mówienie, co się myśli nieraz jest brane za złą monetę.
Istnieje głębokie niezrozumienie pewnych podstawowych pojęć. A to, że miesza się różne porządki, to bierze się z braku wyrobienia, wykształcenia. Miesza się różne rzeczy ze sobą, a to prowadzi do nieporozumień. Dochodzimy tu do drugiej rzeczy: do braku tolerancji w Polsce. A jest ogromny, wobec wszystkiego: poglądów, płci, innego stylu życia. Wszystko zaraz budzi jakąś niechęć, napiętnowanie, ocenę. Tak jakby podlegało w ogóle jakiejkolwiek ocenie.
Często nie wykazujemy się tolerancją wobec drugiego, także w dyskusji, dodając zaraz zabarwienie polityczne.
Kultura dyskusji leży. W krajach zachodnich prowadzi się dyskusje na różne tematy i nie zawsze się oskarża kogoś o polityczność. U nas to się bierze przede wszystkim z braku umiejętności rozmawiania. Nie uczymy się tego. Niedouczenie, które widać w myleniu pojęć funkcjonujących w debacie publicznej prowadzi do głębokich nieporozumień. Dziś merytoryczna dyskusja zamyka się gdzieś w kręgach akademickich, a w debacie, do której jest powszechny dostęp, dominują rozmowy polityków.
Co byś tu zmienił?
Nie poruszamy kwestii ekologii, technologii, problemów współczesnego świata, które przybierają na sile. O tym się nie mówi. Mówi się u nas o tym, kto zdradził ojczyznę, kto kogo obraził, kto obraził uczucia religijne. To jest tak śmieszne, tak małostkowe, że aż niepokojące. Że cały czas jesteśmy w takim padołku jakiejś małostkowości, ignorancji, podziałów.
No właśnie, podziałów, w których trudno uszanować odmienne zdanie. Zdarzają ci się w rozmowach nieprzyjemne sytuacje?
Możemy rozmawiać, dyskutować o przekonaniach, poglądach, ale nikt mi nie może zabronić ich wygłaszać, bo to moje konstytucyjne prawo. Więc daję sobie to prawo i piszę w moich mediach społecznościowych i nie przestanę tego robić, tylko dlatego, że to się komuś nie podoba. Z mojej strony to jest zachęta do dyskusji. Ja z ludźmi rozmawiam. Jeśli mam hejt pod jakimś wpisem, to zaraz się odzywam, pytam "dlaczego tak sądzisz". Próbuję dociekać, czy to jest po prostu głupota, czy złośliwość, co się pod tym kryje. Często te rozmowy kończą się tak, że ktoś się wycofuje. Bo chlapnie coś, ja zaczynam dociekać i albo nagle brakuje mu argumentu, albo się reflektuje i mówi "okej, rzeczywiście przeszarżowałem".
To dobrze czy źle?
To jest dla mnie super. Nie dlatego, ze postawię na swoim. Zupełnie nie o to chodzi. Tylko w tej naszej krótkiej wymianie zdań doszło do jakieś refleksji, zahamowania. Być może dzięki temu ten człowiek stanie się kimś ciut lepszym. Może następnym razem się opanuje, spróbuje zrozumieć drugą stronę albo dwa razy zastanowi czy warto tak chlapać.
Spotykasz się z dużym hejtem?
Nie, nie jest tego dużo. Oczywiście zdarza się wtedy, kiedy zaczynam się wypowiadać na tematy społeczne. Polityką się nie zajmuję, ale i tak wszystko zaraz jest odbierane jako polityka. Rzuciłem flagą Unii Europejskiej - to jest polityczne, jak wrzucam, że wycinają mi drzewa na ulicy – to też jest polityczne.
Ostatnio w wywiadzie powiedziałem, że brakuje mi wyważenia, prawej strony z lewą, że brakuje nam mądrej lewicy. Powiedziałem, że chciałbym, żeby kiedyś Robert Biedroń okazał się mężem stanu, a nie tylko aktorem, który gra na siebie. A z mojej wypowiedzi wybrano tylko dwa słowa: Biedroń i mąż stanu. Zostałem obrzucony niesamowitym homofobiczno-narodowym jadem. Wszyscy napisali, że jestem skończonym idiotą, bo uważam, że Biedroń to mąż stanu. Gdybym tak uważał, rzeczywiście byłbym idiotą, ale przecież tak nie powiedziałem.
To tylko przykład, jak działają media, także te społecznościowe. Nie wnika się w sens wypowiedzi, tylko wyciąga się słowa z kontekstu. To też obraz tego, na jakim poziomie toczymy dyskusję. Tylko właśnie, czy my dyskutujemy naprawdę, czy tylko szczekamy na siebie? Niestety w dużej mierze szczekamy.
Dlatego też powstaje coraz więcej inicjatyw do walki z hejtem. Powstaje też wiele pięknych haseł, ale czy te hasła coś zmienią?
Od haseł zaczyna się myślenie o wielkich ideach. Ale nie możemy oczekiwać rezultatów za miesiąc. To jest działanie na całe pokolenia. Widzę, że coś się ruszyło, ludzie zaczęli o tym mówić, zauważają problem. Ja w odpowiedzi na mowę nienawiści napisałem "Niemiłość" po śmierci Pawła Adamowicza. Ta piosenka jest właśnie o braku porozumienia, zerwaniu dialogu. Bo człowiek podniesie się po wszystkim, po każdej tragedii. To na chwilę potrafi wzbudzić jakąś refleksję, a potem człowiek żyje dalej. Nie należy się temu dziwić. Ale żeby coś się zmieniło, nasze działania powinny być długofalowe.
Co proponujesz?
Na szczęście zaczynamy rozumieć, że należy zacząć od swojej społeczności, od relacji w rodzinie, z sąsiadem… Nie można ot tak wyjść i ex cathedra powiedzieć, że od dzisiaj będziemy dla siebie mili. To musi wynikać z wewnętrznego przekonania. Trzeba nauczyć ludzi rozmawiać ze sobą, bez obrażania się nawzajem. Tyle że mamy narzuconą inną narrację. Wciąż dominuje model rozmowy, w której uprawiamy jatkę. Z pewnością nie pomaga nam to, ze w telewizji wciąż żywią się polityczną bieżączką, pokazując cyników, którzy kłócą się na pokaz.
Dlatego mówię o systemie edukacji. To jest zadanie dzisiejszej szkoły, żeby uczyć rozmawiać, ale szkoła jest zapóźniona. Dzisiaj w szkołach w Polsce nie porusza się bardzo ważnych problemów: nie mówi się o fake newsach, jak odróżnić fałsz od prawdy, nie uczy dzieci funkcjonowania w społeczeństwie, we współczesnym świecie. Nie umiemy rozmawiać ze sobą, umiemy tylko wygłaszać poglądy, albo racje. Trzeba nauczyć młodych ludzi podstawowych pojęć, czym jest pogląd, racja, własne zdanie. Od tego wszystko się zaczyna.
Rozmowa o systemie edukacji ostatnio rozbiła się o ostrą dyskusję o strajku nauczycieli. Mimo ogromnego poparcia, wylało się na nich też dużo jadu.
Tak, ale to się bierze z kompletnej nieznajomości tematu i przypadłości wypowiadania się o rzeczach, o których nie ma się pojęcia. Krytykom serdecznie polecam spędzenie choć sześciu godzin pod tablicą przed 30-osobowymi klasami.
Ty masz w tym doświadczenie.
Sam byłem nauczycielem, dlatego też wspieram protest. Ale popieram także to, że go zawiesili na czas matur. Bo cały gniew społeczny obróciłby się przeciwko nim. A rząd jak zwykle już sobie poradził na szybkim głosowaniu. W tym przypadku znowu przemawia przez nas małostkowość. Rozumiem, że dla rodziców to jest problem, gdy nie mają z kim zostawić dzieci. Ale należy mieć na uwadze ich przyszłość. Zwracać uwagę, jacy to są nauczyciele, jacy ludzie tam trafiają. To powinna być naprawdę elita, bo odpowiada za wychowanie kolejnych pokoleń. Nauczyciele powinni być dobrze opłacani, bo wtedy nie będą ludźmi z przypadku, którym się nie powiodło na rynku pracy, tylko ci, którzy chcą to robić i są do tego przygotowani. Ale u nas się szerzej i dalej nie widzi, my widzimy tylko czubek własnego nosa.
Czy uważasz, że artysta powinien zachować swoją funkcję wypowiedzi publicznej w bieżących tematach?
Tak, tak uważam, jako artysta, jako obywatel. Nie daję sobie prawa do posiadania mądrości wszechświata, tylko do wypowiadania swoich myśli jako obywatel tego kraju. Mam dowód osobisty, tu się urodziłem, tutaj mogę się wypowiadać. To, że na moim koncie jest ponad 120 tys. ludzi, którzy mnie obserwują, to jest ich wybór. Jeśli nie chcesz słuchać tego, co mam do powiedzenia, to nie wchodź na to konto. Ale to nie zmieni faktu, że mam prawo się wypowiadać. Przemycać moje poglądy i doświadczenia w twórczości, tak w piosenkach, jak i w książce.
Kim jest w takim razie według ciebie artysta?
Widzę ten zawód jako swego rodzaju misję. Tworzenie muzyki jest dla mnie dialogiem z drugim człowiekiem. A że mam dostęp do większej ilości ludzi, traktuję jako obraz jakiegoś zaufania, że chcą ze mną rozmawiać. A ja bardzo sobie to cenię.
Tomasz Organek, ur. 30.11.1976 r. - muzyk, kompozytor, wokalista, autor tekstów. Jego debiutancka powieść "Teoria opanowywania trwogi" ukazała się 15 maja 2019 r.