Trwa ładowanie...

To nie jest miejsce do życia. Stalinowskie wysiedlenia znad Bugu i z Bieszczad

W 1951 roku na życzenie Stalina Polska zrzekła się części terenów nadbużańskich, otrzymując w zamian fragment Bieszczad. W wyniku polsko-sowieckiej umowy przymusowo przesiedlono kilkadziesiąt tysięcy ludzi – Polaków i Ukraińców związanych od pokoleń ze swoją ziemią. Pierwsi zamienili równiny na góry, drudzy – góry na bezkresne stepy. Krzysztof Potaczała opisuje te niełatwe ludzkie losy. Przeczytaj przejmujący fragment książki.

To nie jest miejsce do życia. Stalinowskie wysiedlenia znad Bugu i z BieszczadŹródło: Materiały prasowe
d4lvjar
d4lvjar

Fragment pochodzi z książki Krzysztofa Potaczały, ”To nie jest miejsce do życia. Stalinowskie wysiedlenia znad Bugu i z Bieszczad”, wydanej nakładem wydawnictwa Prószyński i S-ka, premiera 26 października 2017r.

Jednym z pierwszych pociągów dotarł do Ustrzyk weterynarz Rajmund Huzarski. Wiedział, że im szybciej postawi nogę na nowym gruncie, tym większą zyska szansę na działkę z przyzwoitym domem. Wszyscy dzielili wspólnotę wysiedleńczych losów, ale już w czasie załadunku do wagonów wyczuwali, że są wśród nich lepsi i gorsi, bardziej i mniej uprzywilejowani. Niektórzy spoglądali na siebie z nieufnością, próbując odgadnąć, która rodzina jedzie na niepewne, a która, będąc jeszcze w podróży, ma zagwarantowane lokum w konkretnym miejscu, przy konkretnej ulicy. Wcześniej upatrzone i wybrane przez kogoś, kto z racji urzędowej funkcji miał sposobność przebywania tam, zanim wywieziono na Wschód rdzennych mieszkańców.

Takich z koneksjami była jednak garstka. Cała reszta, te zalęknione rzesze z nadbużańskich miast i wsi, musiały wybierać wśród gospodarstw przypominających zrujnowany skansen. Huzarski opowiadał:

– Udało mi się zająć dość dobry dom. W jednym pokoju brakowało tylko podłogi, naprawy wymagał też częściowo dach. Nazajutrz poszedłem do pracy przy odbieraniu transportów. Znajomym doradzałem, by zajmowali pierwszy budynek, który wyda im się znośny, bo jak im zacznie szukać wojsko, to mogą trafić do rudery. Pewien mój kolega nie posłuchał, więc potem już nic w Ustrzykach nie znalazł i musiał zamieszkać w starej chyży na wsi. Gorzej trafiali też ci, którym wygrzebano w papierach, że krewny służył w Armii Krajowej albo że ktoś z rodziny żyje po drugiej stronie żelaznej kurtyny.

archiwum Franciszka Flaka
Źródło: archiwum Franciszka Flaka

_Żołnierze i milicjanci wyruszają na akcję przeciwko UPA. Krystynopol, rok 1945. _

d4lvjar

Pociągi jadące z Lubelskiego zatrzymywały się na stacjach końcowych w Łukawicy, Olszanicy, Ustianowej, Ustrzykach Dolnych i Krościenku. Do tej ostatniej miejscowości początkiem listopada przyjechała z Bełza wraz z rodzicami Stanisława Ostrówka.

– Dotarliśmy w nocy, dlatego nikt nie wychodził z wagonów. Ale gdy bladym świtem otworzyły się drzwi, ludzie nie wierzyli własnym oczom. Wielu po raz pierwszy w życiu zobaczyło góry. Nie skojarzyły się im z niczym pozytywnym, nie dostrzegli w nich piękna, a jedynie przeszkodę. Wyobrazili sobie, że zostaną wciśnięci w te wzniesienia i że spomiędzy nich nie będzie już ucieczki. I nikt, dosłownie nikt nie chciał wysiąść. W którymś z wagonów podniesiono krzyk; po chwili już we wszystkich tłum lamentował i przeklinał, a stojący przy torach zdezorientowani żołnierze nie wiedzieli, jak reagować. W pewnym momencie dwie kobiety wyskoczyły z wagonów; z wrzaskiem, że wolą zginąć, niż tutaj żyć, pobiegły jak oszalałe do pobliskiej rzeki. Na zewnątrz były może cztery stopnie; pospieszono im na ratunek i dopiero po szarpaninie wywleczono na brzeg.

Przed południem na miejsce przyjechał w asyście bezpieki Aleksander Zawadzki. Przewodniczący Rady Państwa miał uspokoić przesiedleńców; wytłumaczyć im, że ta nieznana ziemia nie jest gorsza od zostawionej i że z czasem ją zaakceptują. Słuchali przez chwilę w milczeniu, wydawało się nawet, że poranny sprzeciw wygasł. Do chwili, gdy zza pleców mężczyzn nie wyszła ona, gospodyni Burzyńska, i z brzozową miotłą nie rzuciła się na Zawadzkiego. Zanim ubecy ją odciągnęli, widziała Ostrówka, uderzyła go parę razy po głowie i plecach, nie żałując przy tym słów uważanych za obelżywe. W ślad za Burzyńską poszły też inne odważne kobiety, okładając zszokowanego przybysza pięściami do czasu, aż parasol rąk ochroniarzy pozwolił mu się skryć w samochodzie.

– Nikt z nas nie miał pojęcia, co dalej robić. Wojskowi oznajmili, że w Krościenku nie możemy się osiedlić, ale nie wytłumaczyli nam z jakich powodów. Po południu przyjechał z Ustrzyk mój brat. On dotarł w Bieszczady końcem października i zajął dla siebie poukraiński dom. Poszukał też dla mnie i rodziców, ale najpierw żołnierze załadowali nasz dobytek na ciężarówkę i razem z nami powieźli do Bandrowa. Jak na miejscu tato zobaczył tę wieś, wciśniętą między jeszcze większe góry, to nie chciał wysiąść. Ostatecznie wróciliśmy do Ustrzyk i wzięliśmy wskazane nam gospodarstwo. Budynek mieszkalny był na przemian kryty blachą, gontem, strzechą, a między tym wszystkim widniały półmetrowe dziury. W środku wyglądał jeszcze gorzej. Między oknami gnieździły się setki pluskiew, siedziały też jedna przy drugiej na suficie. Ich wytępienie zajęło nam dużo czasu, a potem i tak operację musiały powtórzyć służby sanitarne. Pośrodku izby stał ogromny piec, zajmował połowę miejsca. Po jakimś czasie, ze względu na ciasnotę, postanowiliśmy go zburzyć i zastąpić mniejszym. Tato wszedł na górę, parę razy stuknął butem i wpadł do środka. Do sieni wchodziło się przez wysoki próg. U nas takich nie budowano, dlatego nie raz i nie dwa potykaliśmy się i upadali. Pamiętam też, jak zaskoczyła nas podłoga. Myśleliśmy, że to klepisko, jak w wielu innych chałupach, a przypadkiem wyszło, że podłoga istnieje, tyle że zalega na niej zasklepiona od dawna warstwa ziemi. Potem z mamą zdzierałyśmy tę glinę łopatami, ale już nigdy nie mogłyśmy wyszorować powierzchni do czysta, tak głęboko brud przeniknął do wnętrza desek.

Archiwum Wacławy Piotrowskiej
Źródło: Archiwum Wacławy Piotrowskiej

_Klasa VII szkoły powszechnej w Bełzie, sierpień 1951. Trzy miesiące później wszyscy obecni na fotografii zostaną przesiedleni na ziemie zachodnie i w Bieszczady. _

d4lvjar

Józef Toporowski z Zastawia przyjechał do Krościenka trzeciego listopada. Na polach rosły jeszcze kartofle, których poprzednicy nie zdążyli wykopać. Podmarznięte, zszarzałe łodygi kiwały się w chłodnym wietrze, jak gdyby chciały powiedzieć przybyłym, że już czas je wyrwać. Józef przy stacji kolejowej wypatrzył niezły dom, ale kiedy chciał go z bliska obejrzeć, został zawrócony. Usłyszał, że musi jechać gdzie indziej i nie powinien pytać o powody.

Osiadł w Brzegach Dolnych. Budynek był dużo gorszy od tego pod Uhnowem, ale nadmierne marudzenie mogło spowodować, że dostałbym jeszcze nędzniejszy. Pod jednym dziurawym dachem mieściły się pokój, kuchnia i oddzielona krzywą ścianą ciasna część gospodarcza. Zwierzęta – dwa konie, trzy krowy i dwa byki – nie miały się jak pomieścić. Ani stajni, ani stodoły, więc nie mogłem złożyć pod przykryciem przywiezionego siana. Otwierał mi się w kieszeni nóż, bo pamiętałem, jakie cuda obiecywano przesiedleńcom. Poczułem się oszukany, ale też miałem świadomość, że aby zacząć po ludzku żyć, muszę się zabrać do roboty.

W pierwszych dniach listopada do Ustrzyk dotarli z Krystynopola Buziewiczowie.

d4lvjar

– Najpierw na ziemię zeszła mama – wspomina syn Ryszard. – Rozejrzała się wokół, spojrzała na ojca i rzekła z wyrzutem: ”Bronek, gdzieś ty nas przywiózł, toż tu widać tylko cztery hektary nieba”. Góry kojarzyły się nam wyłącznie z trudnościami. Ludzie zadawali sobie pytania, w jaki sposób będą gospodarować. Jak wyjadą końmi na wzgórze? Jak zjadą w dół? Toż, mówili, wóz się potoczy jak beczka, a oni razem z nim.

Dostali mieszkanie na przedmieściu, z przeszkloną wieżyczką. Przed wojną w budynku mieściła się apteka, ale do późniejszych czasów nie zachowało się żadne wyposażenie – choćby jedna szafka, regał, szuflada. Dom stał na wysokiej podmurówce, wydawał się solidny, lecz dopiero po otwarciu drzwi ukazał się jego prawdziwy obraz.

Ryszard: Ktoś porąbał podłogi, uszkodził piece, a strych i piwnica tonęły w odpadach. Zastanawialiśmy się z ojcem, jak długo poprzednicy musieli tu składować śmieci i wywnioskowaliśmy, że przez lata. Wnętrza oglądaliśmy w asyście przedstawiciela rady narodowej; w milczeniu i ze spuszczoną głową szybkim krokiem prowadził nas z jednego do drugiego pomieszczenia. W pewnym momencie zwróciliśmy uwagę na okna. Były podwójne, masywne, ale w środku gnieździły się masy pluskiew. Tato od razu wygonił nas na podwórze i pobiegł szukać nafty. Potem olejarką wstrzykiwał naftę między okna, trując to paskudztwo. Nazajutrz załatwił furmankę. Ładowaliśmy na nią odpady z piwnicy i strychu przez pięć godzin. Żeby wszystko wywieźć, musieliśmy obrócić na dwa razy.

Archiwum Krzysztofa Potaczały
Źródło: Archiwum Krzysztofa Potaczały

_Takie chyże stały w każdej bieszczadzkiej wsi. Po przymusowym wyjeździe Ukraińców wprowadzili się do nich przymusowo przesiedleni w Bieszczady Polacy zza Buga. _

d4lvjar

Mogli dostać znacznie lepszy dom, ale musieli sporo dopłacić, a nie mieli z czego. Nie licząc niedziel, przez dwa tygodnie od rana do wieczora doprowadzali nadane im lokum do porządku, rozmyślając w przerwach o tym, jak to w Krystynopolu musieli pod groźbą kary zostawić kamienicę wycacaną niczym przed ślubnym przyjęciem. Na razie spali w jednym pokoju, inne nie nadawały się do zamieszkania; dopiero musieli zedrzeć z nich grubą warstwę tłuszczu i brudu, a potem trzy razy pobielić, żeby zastygłe w ścianach cuchnące resztki nie przenikały na zewnątrz.

Gdzie był mężczyzna – ojciec lub dorosły syn – zakwaterowanie szło łatwiej. Nawet jeśli wskazany do zasiedlenia budynek nie miał okien i drzwi, a panowie z komisji osadniczej udawali ślepych i głuchych. Co miała jednak począć samotna kobieta z małymi dziećmi albo schorowana wdowa? Bełzianin Marian Bielański miał ledwie siedem lat, kiedy z matką wyszedł z wojskowej ciężarówki przed drewnianą chatą w pobliżu Strwiąża.

– Był już wieczór, żołnierze świecili latarkami i tak nam pokazywali nasz nowy majątek. Po ich odjeździe usiedliśmy na tobołach w rogu izby, żeby jakoś doczekać ranka. No a jak już się rozjaśniło, zerwaliśmy się jak poparzeni. Dopiero teraz ujrzeliśmy całą nędzę tej chałupy: zawalony piec, zerwaną instalację elektryczną i posiekaną podłogę. Wyglądała tak, jakby jakiś szaleniec krok za krokiem uderzał w nią ostrzem siekiery, żeby nie zostawić ani jednej deski w całości. Wszędzie walały się ludzkie odchody, w kuchni leżał zabity kot, a ściany pomazane były krwią. Kolejne dwa zdechłe koty pływały w przydomowej studni. Nie uwierzyłem, że same się utopiły.

d4lvjar

Pluskwy zdzierali ze ścian motyką. Tylko takie narzędzie mieli pod ręką. A gdy wydawało się im, że już sobie poradzili, pojawiały się następne. I tak przez parę dni, dopóki nie wygrali z pasożytem.

Bez męża musiała sobie również radzić Maria Pomagiel. Wdowa z trojgiem dzieci przyjechała z Bełza ostatnim transportem. Dostała wprawdzie mieszkanie w kamienicy nieopodal rynku, ale bez okien i drzwi. Syn Edward miał wtedy trzynaście lat:

– Na noc między futrynami stawialiśmy szafę, a dziury po oknach zasłanialiśmy kocami. W ten sposób stwarzaliśmy sobie namiastkę prywatności. Poprzednicy zabrali wszystko, co zdołali wymontować; wzięli nawet drzwiczki od kuchni i potem długo musieliśmy szukać podobnych. Nie mogłem jednak zrozumieć, dlaczego nie oszczędzili pokojowego pieca wymurowanego z rzecznych kamieni, burząc go przed odjazdem.

Archiwum Haliny Nosal
Źródło: Archiwum Haliny Nosal

_Waręż, rok 1950. Mieszkańcy wracają z niedzielnej mszy. _

d4lvjar

Dzieci jeszcze małe, a kobieta nie podoła murowaniu, tynkowaniu, szkleniu. Chodziła więc po prośbie, po znajomych, żeby choć trochę pomogli. I pewnie niektórzy pomagali, ale wielu odmawiało – sami jeszcze się nie urządzili, mieli dosyć własnych kłopotów albo zwyczajnie nie chcieli. Biegała za materiałami do rady narodowej. Przydzielali, choć skąpo, a jeszcze musiała je czymś przywieźć. Nie miała wozu ani konia, dlatego znowu pukała tu i tam i tak samo jak przedtem często wracała z niczym. Każdy zajęty był sobą, żył w gorączce, nie wiedząc, w co najpierw włożyć ręce, a co zostawić na później.

Właśnie z tych powodów przesiedlenie – jak sami przyznają – wcale nie zacieśniło międzyludzkich więzi, wręcz je rozluźniło. W wojnę ludzie pomagali sobie chętniej niż teraz, siedem lat po wyzwoleniu. Zagrożenie życia wiązało ich silniej; kryjąc się przed hitlerowcami, bolszewikami, banderowcami byli skazani jeden na drugiego, a w czas pokoju patrzyli bardziej na siebie i na swoje podwórko. Wszyscy byli znad Bugu, Sołokii, Rzeczycy, z identycznych czarnoziemów, ale dzieliły ich miejsca urodzin, przywiązanie do uliczek i zagród swoich miasteczek i wsi. Bełzianie chełpili się dawną historią, zaznaczając na każdym kroku, że pochodzą z miasta królewskiego. Irytowali takim zachowaniem tych z Krystynopola, którzy nie czuli się gorsi, a jeszcze bardziej tych z Sokala – do wybuchu wojny miasta o nieporównanie większym znaczeniu. Więc jeśli ktoś szukał pomocnej dłoni, to podawał mu ją raczej współziomek z tej samej miejscowości.

Czasami ludzie nie pomagali, bo się bali. Edward Pomagiel: – W ramach rekompensaty za mienie pozostawione w Bełzie dostaliśmy trzy hektary pola pod szczytem Gromadzynia. Wszyscy, którzy otrzymali ziemię, musieli ją obowiązkowo uprawiać, a potem oddawać ustalony kontyngent zboża czy ziemniaków. Ale najpierw tę ziemię trzeba było zaorać. Czym? Mama poszła do Michała Dobrowolskiego, naszego dobrego znajomego, a on jej na to: ”Jak mam, Mańka, zaorać? Chcesz, żebym konie pozabijał?”. Nasi gospodarze nie wiedzieli, jak pracować w górach, bali się, że na złamanie karku pospadają z tych wzniesień. Sporo gruntów leżało odłogiem, stąd władze zaczęły wysyłać upomnienia, a potem nakładać mandaty. Albo kontyngent, albo zapłata. Pieniędzy prawie nie mieliśmy, choć mama już pracowała w mleczarni. Któregoś dnia wezwali ją na UB. Postraszyli, że jeśli nie zapłaci, pójdzie do więzienia, dzieci zaś do sierocińca. A zaraz potem zaproponowali, by zrzekła się pola na państwo. No to ze strachu się zrzekła, a jak parę lat później chciała grunt odzyskać, to ją wyśmiali.

O autorze: Krzysztof Potaczała – dziennikarz niezależny, reporter. Publikuje w prasie ogólnopolskiej i regionalnej. Dotąd wydał: "KSU. Rejestracja buntu" – biografia zespołu uważanego za jednego z prekursorów polskiego punk rocka, "Bieszczady w PRL-u", "Bieszczady w PRL-u 2", "Bieszczady w PRL-u 3" – reportaże z okresu Polski Ludowej. Mieszka w Ustrzykach Dolnych.

Obejrzyj też: #dziejesiewkulturze

d4lvjar
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d4lvjar

Pobieranie, zwielokrotnianie, przechowywanie lub jakiekolwiek inne wykorzystywanie treści dostępnych w niniejszym serwisie - bez względu na ich charakter i sposób wyrażenia (w szczególności lecz nie wyłącznie: słowne, słowno-muzyczne, muzyczne, audiowizualne, audialne, tekstowe, graficzne i zawarte w nich dane i informacje, bazy danych i zawarte w nich dane) oraz formę (np. literackie, publicystyczne, naukowe, kartograficzne, programy komputerowe, plastyczne, fotograficzne) wymaga uprzedniej i jednoznacznej zgody Wirtualna Polska Media Spółka Akcyjna z siedzibą w Warszawie, będącej właścicielem niniejszego serwisu, bez względu na sposób ich eksploracji i wykorzystaną metodę (manualną lub zautomatyzowaną technikę, w tym z użyciem programów uczenia maszynowego lub sztucznej inteligencji). Powyższe zastrzeżenie nie dotyczy wykorzystywania jedynie w celu ułatwienia ich wyszukiwania przez wyszukiwarki internetowe oraz korzystania w ramach stosunków umownych lub dozwolonego użytku określonego przez właściwe przepisy prawa.Szczegółowa treść dotycząca niniejszego zastrzeżenia znajduje siętutaj