Testowała jeden poradnik na miesiąc. Po roku jej życie uległo zmianie
Jedna dziewczyna, rok jej życia i testowanie 12 poradników, które mają pomóc pokonać własne ograniczenia. Autorka zapewnia, że poradniki faktycznie dokonały zmian w jej życiu. Pytanie tylko, czy na lepsze.
W wieku trzydziestu sześciu lat Marianne Power doszła do wniosku, że nie jest zadowolona ze swojego życia. Choć odnosiła sukcesy na polu zawodowym, miała udane życie towarzyskie i mogła cieszyć się niezależnością, nigdy nie była w poważnym związku, nie miała oszczędności, a jej neurotyczna natura przyczyniała się do permanentnego niepokoju i zaniżonej samooceny.
Marianne Power postanowiła przeznaczyć jeden rok na testowanie poczytnych poradników z gatunku "self-help” i ocenić, czy dzięki zawartym w nich wskazówkom będzie w stanie odnaleźć szczęście. Swój eksperyment opisała w książce o zabawnym tytule "Help me". Dzięki uprzejmości wydawnictwa Muza publikujemy fragment książki.
"Help me" Marianne Power, wyd. Muza, (fragmenty)
Miałam dwadzieścia cztery lata, gdy przeczytałam pierwszy poradnik psychologiczny. Piłam tanie białe wino w All Bar One przy Oxford Circus i utyskiwałam na swoją gównianą, dorywczą pracę, kiedy przyjaciółka wręczyła mi egzemplarz Nie bój się bać Susan Jeffers.
Przeczytałam na głos slogan z okładki: "Jak przekuć lęk i niezdecydowanie w pewność siebie i działanie"…
Wywróciłam oczami, ale przeczytałam też tekst z tyłu: "Co ci przeszkadza w byciu osobą, którą pragniesz być? Co ci nie pozwala wieść życia, o jakim marzysz? Obawa przed konfrontacją z szefem? Lęk przed zmianą? Niepokój przed przejęciem kontroli?”. Po raz kolejny wywróciłam oczami.
– Niczego się nie boję, po prostu mam beznadziejną robotę.
– Wiem, brzmi tandetnie, ale przeczytaj – nalegała przyjaciółka.
– Przysięgam, że pomoże ci stanąć na nogi i działać!
Choć najwyraźniej ją skłoniło tylko do picia ze mną, ale to nie było ważne. Później, w nocy, mimo alkoholowego zamroczenia, przeczytałam połowę książki, a następnego dnia dokończyłam lekturę.
Ukończyłam studia literackie i miałam zapędy pisarskie, ale krzykliwe hasła pisane wielkimi literami oraz wykrzykniki w nadmiarze okazały się na swój sposób odurzające. Amerykańskie pozytywne nastawienie, które leżało w całkowitej sprzeczności z moim angielskim / irlandzkim pesymizmem, pozwalało uwierzyć, że nie ma rzeczy niemożliwych.
Po przeczytaniu książki rzuciłam dorywczą pracę, choć nie miałam nagranego nic innego. Tydzień później dowiedziałam się, że znajoma znajomej znajomej pracuje na etacie w gazecie. Zadzwoniłam do niej i choć nie odbierała, wciąż dzwoniłam. I dzwoniłam. Wykazałam się uporem, o który nawet siebie nie podejrzewałam. W końcu oddzwoniła i zaproponowała mi posadę stażystki. Dwa tygodnie później podpisałam umowę o pracę.
To był początek mojej dziennikarskiej przygody. Ryzyko się opłaciło.
Od tamtej pory uzależniłam się od poradników. Jeśli książka obiecywała odmienić życie w czasie godzinnej przerwy na lunch, gwarantowała zdobycie pewności siebie/ faceta/ pieniędzy w pięciu prostych krokach, a na dodatek posiadała rekomendację Oprah, kupowałam nie tylko poradnik, ale także koszulkę i kurs audio w pakiecie.
Przeczytałam od deski do deski: "Kto zabrał mój ser", "Idealną równowagę", "Zasady życia" i "Moc pozytywnego myślenia". Podkreślałam całe akapity. Notowałam na marginesach. Każda kolejna obiecywała klucz do szczęśliwszej, zdrowszej i bardziej spełnionej mnie… Ale czy działały?ni trochę!
Mimo że przeczytałam Jak zdobyć pieniądze, mądrość i wolność pióra Paula McKenny’ego, byłego radiowca, a aktualnie hipnotyzera, który niewątpliwie sam się wzbogacił na sprzedaży poradników – pieniądze się mnie nie trzymały. Dasz mi dychę, a wydam dwie, nim zdążysz schować portfel do kieszeni.
Choć przeczytałam "Mężczyźni są z Marsa, kobiety z Wenus" oraz "Dlaczego mężczyźni kochają zołzy", wciąż byłam singielką.
Dzięki "Nie bój się bać" postawiłam pierwsze kroki w karierze, ale kolejne sukcesy nie były pochodnymi lektury Zasad Canfielda – tylko wynikały z paraliżującego lęku przed porażką sprawiającego, że praca stała się moją obsesją.
Kiedy moja przyjaciółka Sarah pomagała mi w pakowaniu, podczas jednej z moich licznych przeprowadzek, uznała za wręcz histerycznie śmieszne, że w każdym pokoju leżał stos poradników. Pod kanapą, pod łóżkiem, obok szafy.
– Większość czytałam w związku z pracą – broniłam się.
Do pewnego stopnia była to prawda. Czasami recenzowałam poradniki. Ale przeważającą część kupiłam z zupełnie innego powodu: wierzyłam, że pomogą mi odmienić życie.
– Czy nie są ciągle o tym samym? – dociekała Sarah. – Myśl pozytywnie. Wyjdź ze strefy komfortu? Nie rozumiem, dlaczego liczą po dwieście stron, skoro ich sedno można streścić w notatce na tyle okładki.
– Czasem konieczne jest powtórzenie przekazu, żeby się dobrze zagnieździł – wyjaśniłam.
Sarah podniosła jedną z książek, która leżała na lodówce obok dwóch ładowarek do telefonu i stosu ulotek reklamujących jedzenie na wynos.
– Jak przestać się martwić i zacząć żyć – przeczytała na głos tytuł mocno zaczytanej książki.
– Świetny poradnik! – zauważyłam.
Roześmiała się.
– Nie, szczerze, to klasyk napisany w czasie wielkiego kryzysu. Przeczytałam go co najmniej trzykrotnie.
– Trzykrotnie? – zdziwiła się Sarah.
– Tak!
– I uważasz, że ci pomógł?
– Tak!
– Już się niczym nie martwisz…
– To znaczy…
Ze śmiechu aż się zgięła w pół, a w oczach zalśniły jej łzy.
Chciałam się na nią obrazić, ale nie mogłam. Zamartwiałam się bardziej niż ktokolwiek inny.
W rzeczywistości byłam kiepską reklamą przydatności poradników zalegających na moich półkach – czy raczej tych upchniętych pod łóżkiem. Byłam żywym dowodem na poparcie tezy, że jeśli poradniki działają, wystarczy przeczytać jeden i wszystko się ułoży. Choć kupowałam co najmniej jeden na miesiąc, efekt był mierny. Proszę, oto ja: na kacu, w depresji, znerwicowana i samotna…
Dlaczego w takim razie czytałam poradniki skoro, hm, wcale mi nie pomagały?
Czytam poradniki z tego samego powodu, dla którego jem czekoladowe ciastka i oglądam stare odcinki "Przyjaciół". Żeby się pocieszyć.
Potwierdzają niepokój i lęki, które noszę w sobie, ale o których zawsze wstydziłam się rozmawiać. Sprawiają, że moje obawy wydają się normalną pochodną bycia istotą ludzką. Kiedy je czytam, czuję się mniej samotna.
Ważny jest też pierwiastek fantazji. Każdej nocy pochłaniałam obietnice "od pucybuta do milionera” i wyobrażałam sobie, jak wyglądałoby moje życie, gdybym była skuteczniejsza i pewniejsza siebie, gdybym niczym się nie martwiła i wypoczęta wyskakiwała z łóżka o piątej nad ranem, aby pomedytować… Był tylko jeden problem. Każdego ranka budziłam się (wcale nie o piątej) i żyłam tak samo jak dotychczas. Nic się nie zmieniało, bo nie stosowałam porad zawartych w poradnikach. Nie prowadziłam dziennika, nie powtarzałam pozytywnych stwierdzeń…
Moje życie zmieniło się po lekturze "Nie bój się bać", bo zaczęłam działać: nie bałam się bać i rzuciłam pracę. Od tamtej pory nie opuszczałam strefy komfortu – z trudem opuszczałam łóżko.
Kiedy wreszcie niedzielny kac osłabł, i po raz piąty czytałam "Nie bój się bać", wpadłam na pewien pomysł. Wymyśliłam, jak skończyć z depresją, chaosem na kacu, i jak być szczęśliwą, świetnie funkcjonującą osobą:
Nie poprzestanę na samym czytaniu poradników, ale wcielę porady z nich w życie.
Będę przestrzegała każdej najdrobniejszej nawet wskazówki udzielanej przez tak zwanych guru i zobaczę, co się naprawdę stanie, gdy rzeczywiście wyrobię w sobie siedem nawyków skutecznego działania. Naprawdę poczuję potęgę teraźniejszości. Czy moje życie się zmieni? Czy będę bogata? Szczupła? Znajdę miłość?
Pomysł objawił mi się w pełni ukształtowany: jedna książka na miesiąc, sumienne przestrzeganie zaleceń, aby sprawdzić, czy poradniki naprawdę mogą zmienić życie. Roczny plan, czyli w sumie dwanaście książek. Systematycznie i po kolei będę stawiać czoła moim wadom: długom, zamartwianiu się, nadwadze… a pod koniec roku, będę…ideałem!
*
– Okej, ale naprawdę musisz wszystko robić – podkreśliła Sheila, kiedy kilka dni później przez telefon opowiedziałam jej o swoim pomyśle. – Nie możesz przez cały rok czytać książek ograniczających się do analizowania uczuć.
Z tonu jej głosu biła aluzja, że wykorzystam to jako rewelacyjny pretekst do kontemplacji czubka własnego nosa, a moje obsesyjne zapatrzenie w siebie tylko się nasili.
– Wszystko zrobię! – odparowałam. – O to właśnie chodzi.
– Jakie książki wybrałaś? Masz już plan?
Kolejny przycinek. Sheila wie, że nigdy nie mam planu.
– Zacznę od "Nie bój się bać", bo kiedy po raz pierwszy przeczytałam tę książkę, to zrobiła na mnie ogromne wrażenie, następny będzie poradnik o pieniądzach, a potem, sama nie wiem. W krainie poradników mawia się, że odpowiednia książka znajdzie cię w odpowiednim czasie – powiedziałam.
Wiedziałam, że nie brzmiałam przekonująco.
– Zamierzasz wybierać książki, które znasz, czy sięgać po nowe? - zapytała.
– Obie kategorie biorę pod uwagę – postanowiłam.
– Masz w planach książkę o randkowaniu?
– Tak.
– Którą?
– Jeszcze nie wiem?
– A kiedy?
– Nie wiem, Sheila! Później. Najpierw chciałabym popracować nad sobą, dopiero później przyjdzie czas na facetów.
Byłam na siebie zła, że użyłam sformułowania: popracować nad sobą.
– Co dokładnie chcesz osiągnąć? – dociekała Sheila.
Właśnie dlatego tyle jej płacą. Zawsze doszuka się dziury w całym.
– Nie wiem. Chciałabym być szczęśliwsza i bardziej pewna siebie, no i nie mieć długów. Chciałabym wieść zdrowszy tryb życia, mniej pić…
– Nie potrzebujesz książek, żeby mniej pić – wtrąciła Sheila.
– Wiem, że nie potrzebuję! – warknęłam i bezgłośnie upiłam łyk wina.
– Okej, ale naprawdę musisz wszystko ROBIĆ. Nie tylko o tym mówić.
– Tak, Sheila, rozumiem. Tak właśnie będzie.
Nawet pragmatyczne podejście mojej siostry nie było w stanie mnie zniechęcić. Rozłączyłam się, zamknęłam oczy, wyobrażając sobie siebie za rok. Wyobrażając sobie Ideał.
Idealna ja nie będzie się zamartwiać ani niczego odkładać na później, praca będzie jej przychodzić z łatwością. Będzie pisać do najlepszych gazet oraz czasopism i zarabiać niebotyczne sumy pieniędzy – wystarczająco dużo, aby opłacić aparat korygujący krzywe uzębienie. Idealna ja będzie mieszkać w wytwornym apartamencie z wielkimi oknami. Jej regały będą uginać się od mądrych, ambitnych książek, które naprawdę przeczyta. Wieczorami będzie chodzić na eleganckie rauty, gdzie będzie zachwycać drogimi, acz stonowanymi kreacjami. Ciągle też będzie przesiadywać w siłowni. Och, i jeszcze będzie jej towarzyszył przystojny facet w kaszmirowym swetrze. Nic dodać, nic ująć.
Ideał z wywiadów w kolorowych czasopismach: idealni ludzie w idealnych domach, ubrani w idealne ciuchy i opowiadającymi o swoim idealnym życiu? Stanę się jedną z nich!
Był listopad, dlatego postanowiłam zacząć od stycznia. Nowy rok. Nowa ja.
Zalała mnie fala ekscytacji. To było to. Naprawdę zmienię swoje życie.
Nie miałam wówczas pojęcia, że schludny dwunastomiesięczny plan przeobrazi się w szesnastomiesięczny zjazd kolejką górską, podczas którego każda najdrobniejsza cząstka mojej osobowości zostanie wywrócona do góry nogami.
Poradniki faktycznie zmieniły moje życie. Pytanie tylko: czy na lepsze?