Niektóre afrykańskie plemiona z puszczy równikowej wierzą, że po wyleczeniu się z choroby należy zmienić imię na nowe. Osoba chora umarła, a ta, która odrodziła się po chorobie, jest już kimś innym. Dzieje się tak dlatego, że z imieniem związana jest wcześniejsza tożsamość i wszystko, co niesie z sobą: nieszczęścia, przeznaczenie, odmiany losu. Przewodnik z Molandy przekonał ją jednak, że biali nie powinni wierzyć w niektóre przesądy. Toteż gdy po długim błądzeniu wróciła do Europy – uleczona lub może tylko uwolniona – odnalazła imię, które zawsze do niej należało: Annemarie.
W jasny letni dzień, gdy słoneczne promienie przeganiają za góry kapryśną spóźnioną chmurę, ostatnie wspomnienie burzy, po krętej drodze nad jeziorem jedzie rowerzystka; energicznie naciska na pedały i zyskuje szybkość dzięki przychylnemu wiatrowi wiejącemu w plecy. Omija przeszkody, rozsiane nad brzegiem skały, dziury i kałuże, niskie gałęzie modrzewi. Rower podskakuje na nierównościach terenu, podczas gdy w wodzie odbijają się harmonijne koła, symetryczny zarys ramy i szczupła sylwetka rowerzystki. Ona jednak nie zwraca na to uwagi i pedałuje dalej, lekko, z właściwym jej kobiecym wdziękiem. To Annemarie. Odrywa ręce od kierownicy i poprawia szal na szyi, trzyma w ustach papierosa i odwraca się, by sprawdzić, czy wynajęta bryczka, która została z tyłu, nie wychynęła już zza zakrętu. I jedzie dalej, hamując na nierównościach, zmuszając do posłuszeństwa skrzypiące koła, a jej ciemny cień ślizga się po wodzie jeziora – lekki, milczący, nieuchwytny.
Kilkaset metrów dalej znajduje się ukryta w cieniu płytka dziura wypełniona deszczową wodą. Zaraz za nią niewielki kamień sterczy kilka centymetrów nad ziemią. Zwykły podłużny kamień o ostrym szpicu, jakich tysiące odrywają się od skały i spadają wzdłuż drogi. Ona o tym nie wie i pedałuje mu naprzeciw. W pobliżu nie ma żadnego samochodu, jeźdźca czy choćby przechodnia. Droga jest biała i pusta, rozświetlona słońcem. Granitowe szczyty i muskane wiatrem gałęzie drzew odbijają się w wodzie jeziora, a ono mieni się tym samym ciemnym błękitem, jak niebo. Rower i kobieta zlewają się w jedną bezkształtną całość, wydają się jedyną żywą istotą w bezludnym pejzażu, który zastygł w nierealnym, niemal baśniowym bezruchu. W tym tak pogodnym i spokojnym miejscu żadne zło nie może jej spotkać. Żadne cierpienie. Góry otaczają dolinę, jakby chciały ją i jej mieszkańców chronić przed światem. Z lasu porastającego zbocza dochodzi zapach mchu i siana, woń grzybów i świeżo skoszonej trawy. Annemarie zna te okolice i wie, dokąd
prowadzi biała droga wijąca się wzdłuż jeziora – nie ma tutaj błędnych ścieżek i zawsze dociera się łatwo do celu.
Właścicielka Bocken opuszcza igłę na płytę. W powietrzu rozchodzi się kobiecy głos, bierze wysokie tony i zaraz opada. Renée spoczywa na leżaku – głowę ma wciąż obandażowaną, a noga boli ją jeszcze po fatalnym upadku, który o mały włos nie zakończył się tragicznie. Zdarzenie doprawdy zaskakujące. Jest przecież doskonałą amazonką i pojęcie “upadek” nie figuruje w jej słowniku. Stajenny jest przerażony, drży; nie wie, w jaki sposób przekazać wiadomość swojej pani, która zmuszona ostatnio do bezczynności – ona, co to nie potrafi ani chwili usiedzieć spokojnie – ma fatalny humor. Renée nie jest już najmłodsza i powinna zaprzestać galopów pośród lasów otaczających Jezioro Zuryskie. Ale kto odważy się jej to powiedzieć? Z gramofonu dobiega głos Brunhildy, chrypliwy, bo Renée zdarła płytę wielokrotnym odtwarzaniem. “Chodzi o Parsifala”, szepcze stajenny. Renée podnosi gwałtownie głowę. Parsifal to jej ulubiony źrebak. Czarny jak smoła, o smukłych pęcinach i ognistym temperamencie, chluba jej stajni. Ma nieco ponad
półtora roku i zapowiada się wspaniale. Renée z uwagą śledzi jego rozwój. Każdego dnia sprawdza, czy jego owies jest suchy i niezanieczyszczony, przygląda się ujeżdżaniu, nie pomija żadnego szczegółu. “Ma kolkę”, mruczy stajenny. Renée nie traci czasu, nie robi wyrzutów nieudolnemu służącemu, który naraził na niebezpieczeństwo życie jej Parsifala. “Przynieś mi kule”, żąda. Mówi rozkazującym i ponaglającym tonem, tak jakby świat był wiecznie spóźniony, a ona nie miała czasu, by na niego czekać. Podnosi się gwałtownie, chwyta kule i podąża w kierunku stajni. Nie potrafi jeszcze normalnie chodzić, i gdyby w pobliżu znajdował się ktoś obdarzony zdrowym rozsądkiem, zabroniłby jej tego. Nie do niej należy leczenie Parsifala. Ale w Bocken nie ma nikogo. Okiennice są zamknięte, służący o tej porze pracują, nie pora też na gości, wiekowa matka, pani domu, odpoczywa, dzieci wyjechały – niektóre założyły rodziny i zamieszkały z dala od niej, jedno zamilkło, inne przepadło – Renée jest sama. Źrebak leży rozciągnięty na
sianie w boksie. Miota się bezsilnie, tarza po ziemi. Wali łbem w bok lśniący od potu. Cierpi straszliwie. Widok jest rozdzierający. Nigdy jeszcze nikt nie widział pani płaczącej.
Nad kałużą przelatuje pszczoła, na chwilę siada na podłużnym kamieniu, potem znowu wzbija się do lotu. Ale kamień pozostaje na swoim miejscu. Gdyby zmieniła tor jazdy o kilka centymetrów, gdyby trochę skręciła, nie natrafiłaby na niego. Ale ona tego nie zrobi. Nierealną ciszę doliny przerywa niespodziewanie dźwięk dzwonów. Złudzenie prysło, świat odzyskuje swój rytm, wszystko toczy się dalej – i dzień jest taki, jak wszystkie inne. Przez kilka chwil mogło się jej wydawać, że dolina stała się na powrót oazą ciszy i dziewiczej natury, zamieszkaną tylko przez zwierzęta i górali koszących trawę lub rąbiących drwa siekierą, tak samo jak przed wielu laty. Miała złudzenie, że wielkie hotele stoją puste. Tymczasem wszystkie okiennice Waldhausu są szeroko otwarte, pokojówki trzepią kołdry nad parapetami i wielkie hotele odprawiają beztrosko – tak jakby nic innego się nie liczyło – swe ustalone rytuały. Także w tym roku, co prawda mniej licznie niż zazwyczaj, przyjechali goście, by grać w golfa i oddychać zdrowym
powietrzem Sils i St. Moritz. Ich życie toczy się tak samo jak przed wielką zawieruchą, niczym w zaklętym kręgu, zrodzonym z obojętności wobec wojny i zarazem z desperackiego poszukiwania oazy spokoju. Przybyli na początku czerwca i jeszcze nie wyjechali – ich wakacje są długie, tak jak czas, który płynie tu powoli. Niespieszno im z powrotem do swoich biur, miast, interesów. I choć ona jest od nich daleko, łatwo może ich sobie wyobrazić, bo sama przez długi czas prowadziła takie właśnie życie, przez długi czas przyjeżdżała tu z tego samego powodu, z którego przybyli tutaj oni. By zapomnieć, by oddać się złudzeniom, by wypocząć. Ale tym razem kierują nią inne pobudki.
Samolot odrywa się od ziemi ostrym, niepokojącym szarpnięciem. Nielicznych podróżnych – wszyscy to wojskowi, z wyjątkiem korespondentki wojennej, Miss Men, jak nazywają ją oficerowie – siła ciążenia dosłownie wciska w fotele. Ściany wibrują, motor ryczy, podłoga drży. Cała kabina skrzypi, jakby miała się zaraz rozpaść. Młodsi żołnierze bledną, kilku zaczyna się modlić. Erika przygląda się im pobłażliwie, jakby dziwiąc się ich słabości, i wybucha śmiechem, który wywołuje rumieniec na ich twarzach. Śmieje się szczerze, bez oporów. Jest przyzwyczajona do tych szczególnych transportów w wojennych warunkach, samolotami, które wydają się zbudowane z odpadów i przypadkowych części. Jest przyzwyczajona spoglądać z wielkich wysokości na miasta, pustynie i kraje, latać z jednego końca świata na drugi, i to najczęściej w pojedynkę. Nie ma czasu się zamartwiać. I niełatwo ją przestraszyć. Nie boi się niebezpieczeństw i ryzyka ani nawet bomb: przeraża ją tylko głupota. “Miejmy nadzieję, że to będzie dobry lot, Miss Men”,
mówi młody kapitan siedzący obok niej; zdobywa się na odwagę i nieśmiało się uśmiecha. “Mój drogi, miejmy po prostu nadzieję, że dolecimy”, odpowiada Erika. “Nie mam ochoty skończyć w żołądku jakiegoś tuńczyka. Zresztą, chyba jestem ciężkostrawna”. Samolot nie wyrównał jeszcze lotu, a ona już wyciąga z trudem spod siedzenia maszynę do pisania i zaczyna wystukiwać notatki na wieczorny wykład. Ma mówić w radiu i wyjaśnić niewidzialnym słuchaczom rozsianym na ogromnym terytorium Stanów Zjednoczonych, jak trudna jest sytuacja w basenie Morza Śródziemnego i jak bardzo potrzebna jest interwencja amerykańska w Europie, która nie ma już sił do walki. Musi zaapelować do każdego z nich, by dał coś od siebie. Bo w tej decydującej chwili nikomu nie wolno stać na boku: każde pojedyncze życie może zdecydować o kierunku historii. Erika wie, co chce powiedzieć i jak chce to powiedzieć – jakiej intonacji użyć, w którym miejscu zawiesić głos, kiedy przemówić dobitniej – i być może dlatego nie ma wielkiej ochoty zabrać się do
pisania. Tysiące kilometrów i wiele dni drogi oddziela ją od dawnej przyjaciółki, Annemarie. Ich rozłąka w czasie i przestrzeni nie mogłaby być większa, gdyby jedna z nich już nie żyła. A jednak podczas każdej podróży Erika myśli, choćby przelotnie, o Annemarie. Nie dostała jeszcze od niej odpowiedzi na swój ostatni list i nie wie, gdzie ona jest w tej chwili. W Afryce? W Lizbonie? Gdyby jej powiedziano, że Annemarie pojechała na biegun południowy, wcale by się nie zdziwiła. Erika pochyla się nad oknem samolotu, ale jest tak zakurzone, że nic przez nie nie widać. Oczyszcza je rękawem. Na próżno próbuje dojrzeć coś na zewnątrz. Samolot leci pośród białej, oślepiającej mgły.
Wiatr przynosi do jej uszu głosy woźnicy i przyjaciółki jadącej bryczką. Nie można rozróżnić słów. Annemarie chciałaby zrozumieć, o czym mówią, ale co by to zmieniło? Nie rozmawiają o niczym ważnym. Isabelle narzeka na racjonowanie benzyny: przecież w końcu Szwajcaria jest krajem neutralnym! Dlaczego my też mamy cierpieć z powodu tej wojny? Stary woźnica wynajętej bryczki się z nią nie zgadza. Jemu to się podoba. Przez całe życie mieszkał w Engadynie i pamięta, jak było przed dwudziestu laty. Do 1925 roku w dolinie obowiązywał zakaz ruchu samochodowego. Auta są głośne, więc nie chciano ich w tym rajskim zakątku. Nie chciano kurzu, spalin, cuchnącej woni benzyny i oleju napędowego. “To tak, jakby wróciły dawne czasy. Cieszę się z tego”, mówi mężczyzna. Annemarie pedałuje dalej, wciąż słysząc ich głosy. Od podłużnego kamienia dzielą ją trzy zakręty, zagajnik i krótki odcinek drogi. Wciąga dym głęboko w płuca i popatruje na swój cień – a on odbija się w wodzie i przesuwa razem z nią. Ten wydłużony, zwiewny cień
ma w sobie coś eterycznego.
Bryczka wyłania się zza zakrętu. Skały w tym miejscu wznoszą się stromo tuż nad jeziorem, odbijają malowniczo w tafli wody. Słońce połyskuje na kocich łbach. Podłużny kamień kryje się w cieniu gałęzi. Niewielka łódka płynie z trudem, pod prąd z Silvaplany w stronę Sils. Annemarie odrywa rękę od kierownicy i poprawia włosy, uparcie spadające na oczy. Jest gorąco i żałuje, że nie włożyła kapelusza. Wspomina z żalem zabawny kolonialny kask, z którym nie rozstawała się przez długie miesiące i który nadawał jej, jak wszyscy twierdzili, wygląd prawdziwej podróżniczki.
Claude ciężko dyszy, pot perli mu się na czole, koszula lepi do pleców – wyciągnięty na biurku, walczy z zepsutym wentylatorem. Śmigła ani drgną, aroganckie, jak wszystkie nieposłuszne przedmioty. Claude osusza sobie czoło chustką. W Tetuanie panuje dzisiaj potworny upał i w jego biurze jest chyba ze czterdzieści stopni. Czy to możliwe, żeby konsul francuski – francuski, a nie jakiś tam – traktowany był w taki sposób, a przecież to on prosił o przysłanie nowych wentylatorów chyba ze trzy miesiące temu. Nie przysłali. No tak, ale kto miałby je przysłać? Ci z Vichy mają ważniejsze sprawy na głowie, a ci od de Gaulle'a, choć kontrolują Afrykę, nie mają nic do powiedzenia w tym hiszpańskim protektoracie, do którego Claude został wysłany. A on sam, kogo właściwie reprezentuje? I co znaczy dzisiaj Francja? Kim jest nieprzyjaciel? Pisemne instrukcje, które otrzymał dzisiaj rano, stwierdzają, że nieprzyjacielem jest, jak wskazuje logika, Anglia. Ale właśnie dziś rozmawiał z francuskim generałem i ustne instrukcje
nakazują inaczej. Rozkaz otrzymany z Maroka brzmi: trzeba się bronić. Generał zaszokował go wyjaśnieniem, że wrogami są Niemcy. Należy więc przygotować się do współpracy z aliantami. Siedzący naprzeciwko niego Arab uśmiecha się łagodnie. Ten nieprzenikniony, jakby nieco szyderczy uśmiech drażni go, bo jest typowy dla tutejszej ludności. Zirytowany Claude pyta, czy on był kiedyś po drugiej stronie cieśniny – w Europie. “Nie”, odpowiada Arab, potrząsając głową. Zresztą to chyba dla niego bez znaczenia. Natomiast Claude liczy dni dzielące go od chwili, w której będzie mógł poprosić o zezwolenie na powrót. Europa, słodka Europa. Nienawidzi tego miejsca, tego biura z zakurzonymi ścianami, biało-czerwono-niebieską flagą, żałosnym krucyfiksem i równie żałosną fotografią marszałka Pétaina. Nienawidzi Afryki, Tetuanu, tych wszystkich kolorowych, których z urzędu nazywać trzeba ludnością autochtoniczną, a jeszcze bardziej białych – wszyscy oni to złodzieje, intryganci i szpiedzy. Z westchnieniem odchyla się na oparcie
fotela. Pije łyk gorącej herbaty, która pozostawia mu w ustach smak kurzu. “Czy pan konsul pragnie podyktować teraz list?”, pyta Abdullah. “Tak”, odpowiada Claude. Próbuje uporządkować myśli, przypomnieć sobie formułki pasujące do urzędowej prośby o przysłanie dostawy, ale mu się to nie udaje: między poszczególne zdania wkradają się wyrazy bez związku. Ma chérie. Ma chérie... Chciałbym, byś była przy mnie. Kiedy jesteś blisko, łatwiej akceptuję samego siebie i mam więcej odwagi. Z rozpaczliwą tęsknotą wspomina podnoszący się o tej porze znad przełęczy Maloja orzeźwiający wietrzyk, który pochyla modrzewie, porusza trawy i marszczy głębokie wody jeziora Sils. Myśli o przejrzystym niebie, o zimnych nocach, o pierwszym śniegu, który za kilka tygodni pokryje łąki Fextal. I przede wszystkim myśli o niej, o Annemarie. Oczyma wyobraźni przywołuje jej smukłą postać tutaj, w tym pokoju, na tym samym wytartym fotelu, gdzie teraz siedzi Abdullah. Widzi ją z nieodłącznym papierosem w ustach – smutną, niezadowoloną,
zagubioną w labiryncie myśli. I jej włosy, obcięte króciutko, przez tego samego fryzjera, który i jego strzyże, i w taki sam sposób, z przedziałkiem po prawej stronie i wycieniowane na karku. I te mieniące się szare oczy, które stają się ciemne, prawie czarne, gdy coś ją zasmuci. Kto wie, czy dostała jego list. Jeszcze nie odpisała.
Woźnica ściąga lejce, by koń zwolnił. Siedząca obok Isabelle, w skórzanym motocyklowym kasku i w goglach, macha rękami i daje jej znaki, by się zatrzymała. To do niej należy rower, którym jedzie Annemarie. Traf losu zdecydował, że ona, która prowadziła samochody po najbardziej egzotycznych drogach świata, po piaszczystych szlakach na pustyniach Azji i po ścieżkach zagubionych wśród afrykańskich trzęsawisk, u siebie w domu, w swoim kraju, zmuszona jest jechać rowerem. Dzisiejszy dzień był pusty, a zarazem wypełniony po brzegi tysiącem nudnych zwykłych czynności, które jednak są nieodzowne, by nie dopuścić do siebie dręczących myśli. Poza tym sądziła, że musi się spieszyć, gdyż oczekiwała w Silvaplanie notariusza: miała podpisać akt nabycia domu.
To stara budowla, o typowej dla tutejszych stron architekturze: fasada pokryta wyblakłymi malowidłami, kamienne schodki, kwadratowe okna, ciemny hol, na który wychodzą drzwi pokoi, ogromny żeliwny piec i ściany wyłożone drewnem. Wynajęła ten dom przed wielu laty; chciała go kupić, ale nie miała wystarczająco dużo pieniędzy. A ci, którzy pieniądze mieli – jej ojciec, jej matka – nigdy jej ich nie dali. Annemarie domyśla się, co mogło nimi kierować: nie chcieli, aby ona – wieczna córka – wybudowała sobie gdzieś swój własny dom. Jej dom znajdował się w Bocken i tam miała wracać. A teraz, po latach zwłoki, rozczarowań i zawiedzionych nadziei, stary biały dom wśród wrzosowisk miał się nareszcie stać jej własnością.
Zbudziła się późno, w dziwnym nastroju. Przez kilka minut przewracała się w wielkim łożu, nie miała siły wstać. Ktoś na zewnątrz otwierał drzwi i słyszała metaliczny brzęk kluczy. Dom – wielki, stary budynek, który od tego dnia miał stać się jej własnością – był pusty. Nie chciała tego. To wymarzony dom dla rodziny, chociaż ona zawsze pragnęła stworzyć rodzinę odmienną od tradycyjnej, bez rodziców i dzieci, składającą się z członków mających równe prawa: kochanków i przyjaciół. Ale nadszedł już wrzesień, ostatni goście odjechali, ich pokoje stały puste. Niespodziewanie, zbliżywszy się do okna, najpierw ujrzała oparty o płot rower, być może należący do któregoś z gości pobliskiego pensjonatu. Z pokoju rozciągał się niezwykle kojący widok. Gładka, nieruchoma, cudownie błękitna tafla jeziora połyskiwała w oddali, niezmarszczona jeszcze podmuchem wiatru znad przełęczy Maloja. Na łąkach suszyły się stogi siana. Dziwne to i piękne uczucie znaleźć się po tylu perypetiach na powrót w Sils – stać przy tym samym
oknie, w tej samej Stube, w otoczeniu tych samych cudownych gór, wspaniałego letniego pejzażu, w przyjaznej wiejskiej atmosferze.
Na pobliskiej łące dwie dziewczyny z obnażonymi ramionami rozwieszały na sznurze pranie z pensjonatu. Zauważywszy ją, pozdrowiły gestem ręki. “Dzień dobry Pani”. Pani – pomyślała, z odrobiną rozczarowania. Lubiła być tak nazywana – to słowo świadczyło o szacunku, o dystansie i zarazem o skrytej poufałości. Oznaczało, że została zaakceptowana. Nikt się już nie dziwił jej sposobowi ubierania, krótkim włosom i trybowi życia. Nazywano ją Panią z Zurychu. Albo Panią od Podróży. Albo po prostu Panią. Dzisiaj jednak słowo to wydało się jej ponure. Nagle zdała sobie sprawę, że rację miał jej brat Freddy, tak nieznośnie racjonalny i rozsądny: jej młodość się skończyła. Zaczynała się nowa epoka. Ale dla niej była ona jeszcze czymś mglistym, nieokreślonym, nietrwałym. I pomimo dobrych chęci i dziwnego wewnętrznego spokoju, który przenikał ją od kilku miesięcy, nie miała ochoty niczego zaczynać. Na ułamek chwili zapragnęła się rozpłynąć – stać się cząstką wszechogarniającego bytu. Stać się drzewem – korą, jego szorstką
powierzchnią, nieobdarzoną słowami, głosem, spojrzeniem. Mimo wszystko uśmiechnęła się do dziewcząt. Nie miały chyba nawet dwudziestu lat. Były ubrane w czarne pomięte sukienki, ich włosy opadały w nieładzie. Miejscowi ucieszyli się z jej powrotu. Nie wiedzieli, że było to jedyne miejsce na świecie, w którym mogła jeszcze znaleźć dla siebie jakiś kąt.
Woń, którą wydzielają nagie ciała rekrutów, przywodzi na myśl szkolną klasę lub internat. W korytarzu koszar w Governor Island szmer głosów lekarzy i żołnierzy staje się z minuty na minutę głośniejszy i coraz bardziej podniecony, niemal przytłaczający. Wszyscy cisną się w kolejce, stłoczeni jeden za drugim. Wolno posuwają się w kierunku drzwi w głębi, przez które dochodzi światło. “Naprzód, naprzód”, słyszy okrzyk. “Stójcie prosto, jak mężczyźni. Kim wy jesteście, stadem baranów?”, wrzeszczy popychający ich oficer. Chłopiec stojący przed nim ma szerokie plecy tragarza i kępki czerwonych włosów na pośladkach. Także Klaus jest nagi. Wszyscy kandydaci do wojska są nadzy: to chwila prawdy. Klaus jest tak przygnębiony, że nawet widok tego rozpasania nagiej młodości – muskularne, gładkie, pełne energii ciała – go nie cieszy, potęguje tylko uczucie bezmiernego smutku, przykrywającego szarym płaszczem wszystkie barwy świata. Nie jest już w stanie odczuwać pożądania: nie może dotknąć ani oglądać jedynej rzeczy,
której pragnie, gdyż jest nią śmierć. Wlecze się korytarzem, zatrzymuje, idzie naprzód, znowu się zatrzymuje i zadaje sobie pytanie, jak długo można wytrzymać, gdy życie zdaje się tak nieznośne, a śmierć jawi się jako wyzwolenie od choroby, jako powrót do ojczyzny po latach wygnania. Lekarz bierze jego penis w rękę, bada go fachowo. Waży. Ocenia. Ściska mocno skórę. Klaus powstrzymuje jęk. “Dzielny Niemiec, nie złapałeś w Ameryce rzeżączki. Masz syfilis”. “Nie jestem już Niemcem”, odpowiada ze znużeniem. “Już mówiłem, poprosiłem o obywatelstwo amerykańskie”. Lekarz patrzy badawczo w jego jasne oczy. “Szaleniec? Komunista? Pederasta?” “Nie”, odpowiada Klaus, wytrzymując jego spojrzenie. Od jakiegoś czasu, rozmawiając z ludźmi, ma wrażenie, że jest aktorem odgrywającym jakąś rolę. Uśmiecha się, rozprawia, kłamie. Potrafi wygłosić bez wysiłku dowolną kwestię. Tymczasem w środku zżera go samotność, nieznośne poczucie wyizolowania i bezsilności. Ale ta gra go przygnębia. Po co to wszystko? On chce tylko zaciągnąć
się do amerykańskiego wojska. Wszystko mu jedno, w jakim charakterze: reportera, tłumacza czy żołnierza. Być może próbuje po prostu przeżyć kolejny dzień albo skończyć ze wszystkim jak najszybciej. W tej chwili nie ma nawet dość pieniędzy, by znaleźć przyzwoity sposób śmierci. Może t o jest przyzwoity sposób. “A te siniaki na udzie?” Właściwie to nie są siniaki, tylko skóra zaczerwieniona po zastrzykach. Klaus udaje, że zauważył je dopiero teraz. “A, nie wiem. Pewnie pogryzły mnie komary”.
Zajmowała się tym samym, czym zajmowała się wczoraj i czym miała zamiar się zająć następnego dnia. Pisała, pisała, pisała. Poświęciła swojej niekończącej się książce całe lato i niezliczone słoneczne poranki. Ale zdania, które pisze, gubią się w swych słodkich dźwiękach i donikąd nie prowadzą. Pozwala się unosić słowom, bo to w nich, być może, kryje się klucz do drogi powrotnej. Potem śniadanie pod modrzewiami, w ogrodzie nad jeziorem. Podpisała kwity, spłaciła długi. Wygląda na to, że znów jest bogata. Fille de famille. Należymy do rodziny, nawet gdy już przestała istnieć. Zmarli ciągną za nami i jak tu mieć pewność, czy dary duchów zamieszkujących jej dzieciństwo dały jej wolność, czy uczyniły ją wiecznym więźniem. Listonoszka przyniosła korespondencję, ale nie przyszły żadne listy, tylko nowy numer “Neue Zürcher Zeitung”. Jednak od wielu miesięcy wiadomości były tak złe, że nie miała ochoty czytać dzienników. Annemarie wróciła, ale nic nie było takie jak przedtem. Miasta, w których kiedyś mieszkała,
znalazły się pod okupacją, zastraszone, zmienione nie do poznania – przez całą Europę przeszło trzęsienie ziemi. Świat, który kochała, przestał istnieć – stał się równie niedostępny, tak samo bezpowrotnie stracony jak Bocken, z którego została na zawsze wygnana. Nie miała już własnego języka – niemieckie brzmienie własnych myśli wydawał się jej nieznośny – ani odbiorców, czytelników; nie pozostało jej nic oprócz nieukończonego maszynopisu ostatniej książki, której być może nikt nie przeczyta, nic oprócz tego domu w górach i ciężaru teraźniejszości. Jeśli istniała nadzieja jakiejś przyszłości, była zbyt mglista i nieuchwytna, by potrafiła ją sobie wyobrazić.
Jej ulubiona trasa spacerowa prowadziła między podmokłymi łąkami nad brzeg jeziora. Szła pomiędzy wysokimi trawami wzdłuż brzegu otwierającego się na wejście do doliny – przełęcz Maloja. Stamtąd nadchodzą chmury, deszcz, zima, wiatr. Potem odwracała się plecami do jeziora i patrzyła na wyłaniającą się z wrzosowisk dzwonnicę Sils-Baselgia – cylindryczną, ciemną wieżę z dachówką z łupku błyszczącą w słońcu. Przed laty spacer ten odbywała ze swoim ukochanym airedale terierem. Nazywał się Doktor. Był wychudzony i źle wychowany, tak samo jak ona. Ale jego też już nie ma. Przyjaciele odjechali. Wdrapała się na cypel, język lasu na wysokich, pionowo opadających do wody skałach wcinających się głęboko w jezioro. Z najwyższego punktu górowało się nad całą doliną. Nikt tam nigdy nie chodził. Panowała niezmącona cisza. Usiadła na samotnym głazie i zapaliła kolejnego papierosa. Tyle było rzeczy do zrobienia, a ona nie miała najmniejszej ochoty, by się do nich zabrać. Nie miała też ochoty myśleć. Myśli ciążyły jej
nieznośnie. Tym razem nawet najprostsze decyzje niosły w sobie wymiar ostateczności. Tak jakby wyczerpała już wszystkie możliwości i pozostała jej tylko jedna. Wyjechać znowu – znaleźć sobie jakikolwiek cel, na jakimkolwiek kontynencie – albo zostać, zaakceptować jakiś cel i jakiś zawód. Szukać nadziei lub zrezygnować z wszelkiej szansy ocalenia. Osiedlić się tutaj. To jedyna ojczyzna, która jej została, otoczona górami, zagrożona, a jednak nietykalna. Pozostać z Claude'em lub rozstać się z nim na zawsze. Ma chérie, marzę o niewidzialnym sznurze, który połączyłby Tetuán z twoją Engadyną. Drugi koniec sznura będzie przywiązany do twojej ręki, i za każdym razem, gdy za niego pociągnę, by przypomnieć ci o uczuciu, które pozostawiłaś po drugiej stronie Cieśniny Gibraltarskiej, poczujesz jego szarpnięcie. Chciałbym, byś tu była ze mną. Kiedy jesteś przy mnie, łatwiej się akceptuję i mam więcej odwagi. Całuję cię. Ma chérie... Proste wybory, na przykład pojechać do Silvaplany czy wrócić do domu. Właściwie nie było
potrzeby jechać do Silvaplany, bo spotkanie zostało odłożone. Ale było już za późno na zmianę planów i Annemarie nie odwołała bryczki. Która zresztą już przyjechała. Z cypla widać ją było stojącą przed domem.
Pojechała do Silvaplany podskakującą na wybojach bryczką, rozmyślając o tym, co zrobić do wieczora. O tym, co zrobić następnego dnia. Myśli toczyły się leniwym tokiem, w rytm sennego truchtu konia ciągnącego pojazd. Ale w połowie drogi dogoniła ją Isabelle na rowerze. Kto wie, co nią kierowało. Wiedziona jakimś dziwnym natchnieniem, inspiracją czy szaleństwem, Annemarie poprosiła woźnicę, by się zatrzymał, i zwróciła się do przyjaciółki z prośbą o pożyczenie jej roweru. Minęło wiele lat, od kiedy ostatni raz siedziała na rowerze. Była wtedy dwunastoletnim, może trzynastoletnim urwisem; w tajemnicy przed dorosłymi – rodzicami, guwernantką i nauczycielką – emocjonowała się z braćmi i towarzyszami zabaw zjeżdżaniem ze stromego zbocza posiadłości w Bocken. Z dziedzińca przed domem jechało się wzdłuż alei wjazdowej do bramy, z sercem podchodzącym do gardła, bez hamowania, bez opierania rąk na kierownicy. Krzyczała: “Patrz na mnie! Patrz na mnie!” “Na rowerze? Ty, Annemarie, na rowerze?” Isabelle była zdumiona,
lecz ona już postanowiła. Odległość z Sils do Silvaplany to tylko pięć kilometrów. Pięć kilometrów po białej, płaskiej, pełnej zakrętów drodze wijącej się wzdłuż jeziora. Jakiś wewnętrzny głos szeptał jej, że może nie jest rzeczą najbardziej właściwą dla szacownej pani, którą chcąc nie chcąc już się stała, stawiać się u notariusza z twarzą zabrudzoną od kurzu, w spodniach powalanych błotem i z rękami poczerniałymi od smaru łańcucha. Ale nie miała się już spotkać z notariuszem i nigdy nie miała w zwyczaju przestrzegać ustalonych zasad. Przemawiały do niej inne głosy. Wiedziała już, że można ukryć się w pustce, zagubić pośród tropikalnej dżungli, rzucić między siebie i to, przed czym się ucieka, ocean albo górskie łańcuchy, ale nie można uniknąć swego przeznaczenia. Można tylko na nie czekać i się z nim pogodzić . I właśnie to próbowała zrobić od jakiegoś czasu. Ponieważ tylko rezygnacja z własnej woli na rzecz woli wyższej, powszechnej i wiecznej może nas uczynić wolnymi. Kiedyś napisała długi list. “Pobyt w
Afryce przekonał mnie bardziej niż wszystkie inne doświadczenia o błahości zewnętrznego świata, o jego fałszywej prawdzie. Mogłabym nie nazywać się Annemarie i nie zmieniłoby to mojej tożsamości ani mojej człowieczej esencji. Nie ma sensu zwracać się do ludzi; to prawda, jesteśmy braćmi, ale tylko z racji naszego wspólnego pochodzenia, jako dzieci Boga. Pozostało mi jedynie szukać sposobu, by uchronić się przed ranami, które zadaje zewnętrzny świat rządzący nami wszystkimi. Nieważne, czy przyczyną mej śmierci będą ludzie, głód czy kamień, bo wieczność, która jest we mnie, nie zostanie naruszona. Rodzimy się wolni, poza wszelkimi prawami tej ziemi”. Zeskoczyła z bryczki, wsiadła na rower i znikła z pola widzenia, pedałując wzdłuż drogi.