Trwa ładowanie...

Tak może wyglądać Polska po koronawirusie. Jest pierwsza książka

Łukasz Hassliebe zarzeka się, że napisał swoją książkę jeszcze przed wybuchem pandemii. Powstała, jak twierdzi, w ubiegłym roku, ale dziś wydaje się zaskakująco wręcz prorocza. Ścigając się z rzeczywistością, autor wieszczy w niej upadek rządów prawicy, deprawację liberałów oraz... zamieszki na ulicach Warszawy. Czy do tego doprowadzi koronawirus?

Fragment okładki książki "Przedwojnie" Łukasza HassliebeFragment okładki książki "Przedwojnie" Łukasza HassliebeŹródło: Wydawnictwo Agora
d216rl6
d216rl6

Przedstawiamy fragmenty powieści fabularnej "Przedwojnie", która rozgrywa się w Polsce kilka lat po wybuchu pandemii koronawirusa. Czy tak będzie wyglądać przyszłość naszego kraju?

***

Najdziwniejsza wydawała się cisza.


Przez kilka tygodni miasto nie spało, nie jadło, nie bawiło się, nie kradło, nie wyłudzało od nikogo miłości, tylko dzień w dzień krzyczało. Czasami wrzeszczało, płakało z frustracji, dudniło w przepastnych tunelach i tupało o powyginany asfalt, ale nigdy, nigdy nie milczało. Przez kilka tygodni miasto trzęsło swoim spasionym cielskiem i wypluwało coraz to nowych poobijanych i rannych, wyło głosem migotliwych karetek, łopotało drzewcami flag i transparentów. Rozkołysane nie chciało i nie potrafiło się już zatrzymać, rosło jak pulchne ciasto i kipiało, wciąż kipiało tą samą czarną jak dół nienawiścią.


Dziś jednak milczało.


Owszem, było słychać szepty i pomrukiwania, drobne ruchawki i pojedyncze apele, ale w porównaniu z ostatnimi tygodniami przypominało to raczej ciche przegrupowanie sił niż kolejne natarcia. Tak jakby miasto musiało przystanąć, nabrać powietrza i obejrzeć się za siebie. Jakby się gotowało do skoku, czekając momentu, od którego można się odbić, by ruszyć szaleńczym sprintem naprzód. A to przerażało bardziej, o wiele bardziej niż wszystkie krzyki, przekleństwa i pokazowe akty rozpaczy. Głośni ludzie popełniają głupstwa, głośni ludzie w histerii obnażają ramiona i torsy, wymachują siekierami, próbując dokonać niemożliwego. Ale głośni ludzie nie knują.

Moment infekcji. Te zdjęcia robią wrażenie

Maciek z Edytą przebijali się od strony ronda de Gaulle’a. Wymazany świecowymi kredkami generał patrzył w dal, jakby nie przejmował się napisami o francuskim tchórzostwie, pedałach z wąsikiem i seksie analnym, o którym przypominali mu pokonani w ostatnich wyborach zwolennicy słusznego państwa. Kwietniowy deszcz nie zmył jeszcze wszystkich bazgrołów, błyszczały więc w słońcu i puszczały zajączki.


Maciek manewrował między przechodniami, przystawał, zwalniał, gazował i palił sprzęgło. Szło mu ciężko, z tyłu posykiwały inne zniecierpliwione auta.


– Zatrąb! – Edyta nie odwracała głowy, zerkała w komórkę. – Po prostu zatrąb. O tak! – Sięgnęła mu przez ramię i nacisnęła klakson dwa razy.


– Wiesz, że to nic nie da – odpowiedział Maciek i znowu próbował wymijać człapiących przechodniów.


– Nie musi. – Edyta złośliwie pomachała kierowcy z tyłu. – Przynajmniej coś robimy.


Plac Trzech Krzyży, na którym od epidemii sprzed paru lat było już krzyży siedem, w tym ten najwyższy, poświęcony koronaofiarom, stał się Hyde Parkiem kolejnych prawicowych demonstracji. Dawne, spisane prawa kodeksów drogowych i sztywne podziały na samochodowe kasty oraz oddziały przestraszonych piechurów zanikły. Pękły szwy spinające od wieków miasta i państwa, jak od pamiętnego roku 2020 pękać miało wszystko. Ulice, przynajmniej tutaj, przestały być ulicami, chodniki chodnikami, tłum gulgotał i przelewał się we wszystkich kierunkach, pochłaniał coraz to więcej i więcej, czyniąc sobie ziemię poddaną. Kto chciał, wjeżdżał, kto chciał, parkował, kto chciał, kręcił pijane bączki, ale większość, wcale nie takich młodych, miotała się w oczekiwaniu na kolejny wiec i kolejne retoryczne pociski wystrzeliwane w kierunku złodziejów z Sejmu bądź bandytów z Urzędu Rady Ministrów.


– Trzeba było przez Orwella – westchnęła Edyta.


– Znów się spóźnimy!


– Orwellem oszukać… – Maciek zachichotał, ale Edyta nie załapała żartu. Od czasu gdy na Orwella zamieniono dawną aleję Armii Ludowej, która w międzyczasie miała jeszcze trzy inne, ponoć obraźliwe i kompletnie nieakceptowalne nazwy, Maciek nie lubił tamtędy jeździć. Chociaż przecież powinien. Orwell zapewnił kompromis i przestano się wreszcie kłócić, a kłótni, przynajmniej z Edytą, nienawidził Maciek najbardziej.


Przerwał jej energiczne stukanie w ekran telefonu.


– I co pokazuje?


– Co? – spytała wybita z rytmu i podniosła wzrok na Maćka. – Co kto pokazuje?


– Apka, co pokazuje apka? – odpowiedział i się uśmiechnął. Zawsze tak jej przerywał, gdy bez reszty zapadała się w komórkową otchłań i słychać było tylko głośne cmokania dowodzące stanu najwyższej dezaprobaty.


– Miałaś przecież sprawdzić.


– A, zaraz… – Edyta pogłaskała kilka razy ekran.


– Pokazuje, że korek się tak szybko jednak nie skończy.


– A rajotsy? Pokazuje rajotsy?


– No daj spokój, wiesz, że to bez sensu – prychnęła i wróciła do klikania w telefon.

d216rl6

Odkąd i w Polsce pojawiła się aplikacja, która nie tylko wskazywała zakorkowane trasy, ale brunatną ikonką z koktajlem Mołotowa ostrzegała przed zamieszkami, wybijaniem szyb i atakowaniem aut, Maciek sprawdzał ją bez ustanku: przed wyjazdem, w trasie i tuż po zaparkowaniu. Edyta uśmiechała się na każdą wzmiankę o rajotsach, nawet nie tyle dlatego, że nigdy, ale to nigdy ikonka ich przed niczym nie ostrzegła, ale przede wszystkim z powodu zakrawającej na obsesję wiary Maćka, że świat jest w stanie tu i teraz zapewnić jemu, Maciejowi z Polski, maksimum bezpieczeństwa i zminimalizować wszystkie, ale to wszystkie niebezpieczeństwa.

(...)

Kamienice dyszały i krztusiły się pierwszym kwietniowym żarem, co wpada przez gardło i rozgrzewa płuca przywykłe do lutowych ciemności. Słońce powoli schodziło za Wisłę, łobuzersko zaczepiając przetrąconą iglicę Pałacu i najwyższe, wciąż jasne, okna stalowych biurowców, zbitych stadkiem w śródmiejskiej kupce. Po chwili jednak zgasło.

Maciek nie patrzył w niebo. Nie wiedział, która godzina, nie czuł ani zachodzącego ciepła, ani podmuchów gotującej się do skoku nocy. Zatoczył się w Ujazdowskie i buchając wściekłością, przebijał przez korowód turkusowych namiotów, składanych krzeseł i rdzewiejących przyczep, które tarasowały całą prawą stronę Alej.

d216rl6

O ile plac Trzech Krzyży pełnił rolę rozgrzanej mównicy i wrzącego tygla, gdzie nowe, jeszcze niewiadome, spotykało się ze starym, po części zużytym, o tyle Ujazdowskie były koniecznym zapleczem. To tutaj kontrrewolucjoniści wracali z przegranych bitew, wciąż jeszcze głównie szarpanin, to tutaj pechowcy opatrywali sobie czoła prześwitującymi bandażami, a ich zmęczone oddechy pionowymi strugami szły prosto w niebo. To tutaj, klęcząc w chodakach, rolmopsowali tytoń z przemytu na grube, siermiężne fajki, i to właśnie tutaj moczyli napuchnięte stopy w miskach z reglamentowaną wodą komicznie podkradaną ptakom z okolicznych stawów i fontann. To tutaj prostowali brwi po marszczeniu ich na wielogodzinnych demonstracjach, tubalnie się śmiali, plotkowali, przerzucali kolorowymi memami, to tutaj się wypróżniali i wreszcie tutaj, bo gdzieżby indziej, zasypiali, chrapiąc nad ranem i śniąc swój chrobry sen rydzów-śmigłych.


Miasteczko w mieście, wciąż niby malutkie, coraz bardziej rozrastało się w łonie Warszawy. Teraz obejmowało już znaczną część parku Ujazdowskiego, kolejni napływający śmiałkowie, za dnia przeganiani przez nowych-starych stójkowych, szybko zwijali namioty i krzesła, by nocą stawiać je jeszcze szybciej, krok po kroku kradnąc kolejne połacie rzadko już strzyżonego trawnika. A im bardziej szturmowali zieleniący się ogród, tym odważniej poprzez powyginane kraty z kutego żelaza przemykali nocą rozmaici nielegalni handlarze, ścigani spiskowcy i niepokorni spowiednicy, na co dzień nie do końca poważnie kryjący się w domkach fińskich, gdzie wąska zabudowa miała ich chronić przed białoruskimi pancerniakami służącymi do rozbijania demonstracji.


Właśnie nadeszła pora kolacji. Ze wszystkich stron przenośnych garkuchni, kuchni polowych, porozstawianych grillów na trzęsących się stopkach dało się słyszeć obijanie pustych garnków i patelni oraz donośne: na wieczerzę, Polacy, na wieczerzę – jakby nie w XXI wieku, ale w Biskupinie wojów na strawę nawoływali. I zaraz ze wszystkich stron zaczęli się schodzić ludzie. Początkowo stali luźnym szeregiem, grupując się w rozdyskutowanych kółeczkach, ale z czasem już zdyscyplinowani, gęsiego, niczym mocno napięty sznur ciągnący się serpentyną pomiędzy namiotami.


Maciek miał ochotę przyłączyć się do tych ludzi, z których część, oprócz kolorowych misek, talerzy i kubków najróżniejszych rozmiarów, w spracowanych, żylastych dłoniach ściskała drewniane różańce i cicho szeptała koronki do Miłosierdzia Bożego. Chciał tak chwilę postać, skupić się, a może nawet dać porwać usypiającej mantrze wspólnej modlitwy, która swoim spokojem i powtarzalnością zwykle wygasza wszelkie emocje, ale gdy na jednym z namiotów zobaczył zdjęcie uśmiechniętej rodziny z niemowlakiem, pozującej do blisko setki upolowanych lisów, zebrało mu się na wymioty i zapytał sam siebie: czy nie ma tu nigdzie normalnego, polskiego multitapu?


Multitapy, owszem, były, ale w piekle na Nowym Świecie. Maciek nie znosił tego miejsca. Symbolizowało wszystko to, czym stać się nie miało, ale nieuchronnie się stało, zwłaszcza dla takich jak on, którzy cicho wierzyli w empatyczne moce wspólnoty, okadzające od zawsze ludzkie popędy. Odebrana miastu i zwrócona mieszkańcom najbardziej reprezentatywna ulica – na której władza miała się nie wtrącać, aby podkreślić radykalną ideę samorządności – sprawiała wrażenie puszczonego samopas pijanego nastolatka.


Tak, Maciek nie znosił tego miejsca. Nie znosił dźwięku rozbijanych co noc witryn sklepowych, dyskotekowego huku wydobywającego się z bram i zza okopconych szyb nurzanych w najpopularniejszym ostatnio sztucznym bursztynie. Nienawidził nachalnie nęcących pępkami (i nie tylko) studentek i wylewających się z rynsztoka kałuż rzygowin, całej tej mieszaniny zwracanych keczupów, majonezów, sałatek, parówek i ciepłych wódek, po których ślizgali się półnadzy młodzieńcy w skórzanych mokasynach, okładający się różowymi pięściami do krwi.


Owszem, były tam najlepsze polskie multitapy, a także kebaby, hot dogi, burgery, rameny, chińskie pierogi, norweskie ryby, a jedząc je, można było zobaczyć, jak Nowy (a tak naprawdę stary) Świat spotyka plac Trzech (a tak naprawdę siedmiu) Krzyży. Jak jedni czerpią siłę z naśmiewania się z dziwactw tych drugich, jak rechoczą złośliwie, jak pijane dziewuchy przekrzykują kolejne polityczne przemowy, a matki w komicznych sukienkach, na purytańską modłę upiętych pod szyję, przyprowadzają dzieci i – wcale nie oburzonych – mężów na tę ulicę sodogomorowego wstydu i biblijnej sromoty. Ale Maciek już się na to napatrzył, już go to nie bawiło, jak znudzonego meteorologa nie bawią kolejne sztormy. Już wiedział, że nie ma po co tam iść, bo nie zagłuszy w ten sposób palącego od wewnątrz upokorzenia. Że aby nie skamleć, a nawet żeby to oni, on i ona, skamleli, musi Maciek iść tam, gdzie iść chciał w pierwszej sekundzie po trzaśnięciu drzwiami. Dlatego skręcił w stronę mostu Poniatowskiego.


(...)


Most Poniatowskiego jeszcze nie unurzał się w pełni nocy, ozdobne latarnie jeszcze nie zapadały się w czarnej smole z asfaltu, spalin i mazanego grafitem kwietniowego nieba. Jeszcze dawało się widzieć w dole kłębowisko zakorkowanych aut i skuterów, które od kilku dobrych lat robiły furorę w zatłoczonej stolicy. Jeszcze w oddali majaczyły rzędy niebieskich toi toiów nad Wisłą i bujały się boje sygnalizacyjne z wysprejowanymi politycznymi hasłami, i jeszcze dało się dostrzec wygaszony od dawna stadion z częściowo nadpaloną kopułą, o którym szeptano, że celowo go nie remontują, aby w przyszłości zainstalować w nim pokazowe więzienia, publiczne procesy, a może i nawet przeokrutne egzekucje.


Maciek zrezygnował z tramwaju, choć po torach sunęło ich teraz tak wiele, zazwyczaj równie ekologicznych, co uszkodzonych, albowiem podczas zamieszek i nielegalnych demonstracji co jakiś czas obrzucano przeciwników kamieniami, kostką brukową, fragmentami parkowych ławek oraz fotelików zmyślnie demontowanych właśnie z coraz to bardziej okradanych tramwajów.


Maciek lewą stroną mostu szedł w kierunku ronda Waszyngtona, mijał zdemolowane tablice upamiętniające wszystko, co zdarzyło się po powstaniu warszawskim, mijał budki z paskudnym i tanim żarciem, szedł w poprzek ronda, poprzez lata temu zadeptane trawniki i kwieciste dywany, które dziś już tylko straszyły pustymi i popękanymi donicami. Szedł chwiejnie, co chwila przystawał, odwracał się, zwalniał, to znów przyspieszał, a strach od kolan pełzł mu do gardła, bo wreszcie, po raz pierwszy, szedł Maciek do Dominiki.

Okładka książki "Przedwojnie" Wydawnictwo Agora
Okładka książki "Przedwojnie"Źródło: Wydawnictwo Agora

Książka "Przedwojnie" Łukasza Hassliebego ukazała się nakładem wydawnictwa Agora. Dostępna jest w formie e-booka od 15 kwietnia w serwisie Publio.pl. 28 kwietnia będzie można ją nabyć w wersji papierowej.

d216rl6
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d216rl6

Pobieranie, zwielokrotnianie, przechowywanie lub jakiekolwiek inne wykorzystywanie treści dostępnych w niniejszym serwisie - bez względu na ich charakter i sposób wyrażenia (w szczególności lecz nie wyłącznie: słowne, słowno-muzyczne, muzyczne, audiowizualne, audialne, tekstowe, graficzne i zawarte w nich dane i informacje, bazy danych i zawarte w nich dane) oraz formę (np. literackie, publicystyczne, naukowe, kartograficzne, programy komputerowe, plastyczne, fotograficzne) wymaga uprzedniej i jednoznacznej zgody Wirtualna Polska Media Spółka Akcyjna z siedzibą w Warszawie, będącej właścicielem niniejszego serwisu, bez względu na sposób ich eksploracji i wykorzystaną metodę (manualną lub zautomatyzowaną technikę, w tym z użyciem programów uczenia maszynowego lub sztucznej inteligencji). Powyższe zastrzeżenie nie dotyczy wykorzystywania jedynie w celu ułatwienia ich wyszukiwania przez wyszukiwarki internetowe oraz korzystania w ramach stosunków umownych lub dozwolonego użytku określonego przez właściwe przepisy prawa.Szczegółowa treść dotycząca niniejszego zastrzeżenia znajduje siętutaj