Trwa ładowanie...
fragment
15-04-2010 10:34

Tajemnica Medyceuszy

Tajemnica MedyceuszyŹródło: Inne
d3pgxww
d3pgxww

ROZDZIAŁ 1

FLORENCJA, 4 LISTOPADA 1966 ROKU

Gdy za kwadrans szósta łomot okiennic, tłukących o ścianę sypialni, wyrwał ze snu Maria Sporaniego, strażnik kaplicy Medyceuszy pomyślał, że to koniec świata. Natychmiast otrzeźwiał i przez głowę przeleciały mu słowa z Apokalipsy świętego Jana: „A Wąż za Niewiastą wypuścił z gardzieli wodę jak rzekę, żeby ją rzeka uniosła”. Przez chwilę miał wrażenie, iż wcale się nie ocknął i jest w szponach sennego koszmaru, ale okiennice tak gwałtownie się złożyły, że roztrzaskały szyby. Lśniące sztylety odłamków zasypały pokój. Nawałnica z taką mocą siekła dom, że struchlały Mario wyobraził sobie, iż stary kamień zaraz skruszeje i cała budowla runie. To nie mógł być sen. Szybko wyskoczył z łóżka, wyciągając żonę, Sophię. Przeraźliwy krzyk ich maleńkiego synka był głośniejszy niż wycie burzy. Przebiegli korytarzem do dziecinnego pokoiku. Matka porwała niemowlę z łóżeczka, nadaremnie próbując je utulić.
– Sophia, zabierz Leona w głąb domu. Okiennice zamknij na klucz. Przyniosę ci latarkę i kołdrę. Potem muszę biec do kaplicy.
– Ale Mario, nie powinieneś wychodzić przy tej pogodzie!
– Muszę. Tylko Bóg wie, jakie szkody burza wyrządziła do tej pory. Mogła zalać kryptę, a trupy…
Urwał i pobiegł do drzwi. Niebawem wrócił z butelką dla dziecka, latarką, połówką chleba i kołdrą z małżeńskiego łóżka. Ucałował żonę i synka. Odwrócił się, wybiegł z pokoju i zamknąwszy szczelnie drzwi, popędził korytarzem, potem w dół wąskiej drewnianej klatki schodowej, tak mrocznej, że ledwo widział stopnie, i sienią do głównych drzwi.
Kiedy odsunął zasuwę i wiatr wdarł się do sieni, miotane zawieruchą drzwi niemal go ścięły z nóg. Nie mógł ich zamknąć, więc zostawił przyszpilone do bocznej ściany. Pochylił głowę, zrobił dwa ostrożne kroki i wyszedł za próg, na stopnie przed domem. Na dworze panowała kompletna czerń. Najwyraźniej nastąpiła awaria prądu, a chmury zasłoniły księżyc.
Kiedy Mario rozglądał się wzdłuż fasady domu, ogromna błyskawica rozjaśniła niebo. Cała ulica była rwącym, głębokim do kolan, błotnistym potokiem. Cuchnęło kanalizacją. Mario dojrzał sunące wzdłuż via Ginori koło rowerowe.
Wirując, zmierzało w kierunku piazza San Lorenzo. Wziął głęboki oddech i zmusił się do wejścia do wody. Lodowaty chłód ściął mu kolejny oddech. Nie widział podłoża, oślizły chodnik przy każdym kroku uciekał spod nóg. Brodził w wodzie, chwytając się zlanych deszczem murów, szczelin w zaprawie między cegłami i kamieniami. Zwarta pokrywa chmur pękła na moment i przebiły się promienie księżyca, rzucając wątłe, upiorne światło. Mario rozpoznał kontury via Ginori i mury kościoła San Lorenzo.
Próbował przyspieszyć kroku, ale na próżno. Walczył z prądem, zdobywając centymetr po centymetrze. Kleił się do ścian, gdy huraganowy wiatr przepędzał obok konary, opony, puste kartony lub kosze na śmieci i ciskał nimi o mur lub werandę domu, wzbijając fontannę rzadkiego mułu.
Zanim Mario dotarł do skrzyżowania via Ginori i via dei Pucci, opadł z sił i pokrył się błotem. Lodowate zimno paliło mu policzki, stracił czucie w palcach u nóg. Zwykle ruchliwa ulica była wymarła. Wszechobecny, gęsty, brązowawy strumień walił środkiem jezdni, z mocą uderzając w wiekowe frontony domów. Z dala doleciał huk i zgrzyt miażdżonego metalu, potem przeraźliwy krzyk. Otępiały Mario bezmyślnie ogarnął wzrokiem bezmiar zniszczenia. Kolejny piorun rozdarł niebo i ulewa przeszła w grad, odbijający się od dachów i twarzy Maria.
Przedarł się na drugą stronę ulicznej arterii, uciekając przed lodowymi kulkami w cień bazyliki. Tu jednak prąd okazał się jeszcze potężniejszy i Mario, stawiając mu opór, musiał wytężyć wszystkie siły. Był już blisko drzwi kaplicy, ale wir cisnął w niego kolejnym konarem. Kawał drewna nagle zamajaczył mu przed oczami. Mario uchylił się, ale nie zdążył. Dostał potężne uderzenie w twarz i padł na wznak w rwący nurt.
Gęsta od mułu woda obróciła go, wciągnęła pod powierzchnię. Coś twardego uderzyło go w żebra; wyczuł pod nogami śliską powierzchnię i rozpaczliwie starał się ustać. Kiedy niemal się mu to udało, stracił równowagę i znów zapadł się pod wodę, łykając muł. Splunął z obrzydzeniem i ogarnięty nagłym przerażeniem, tłukł na oślep rękami, szukając czegoś, czego mógłby się uchwycić. Jakimś cudem złapał się metalowego pierścienia w murze bazyliki. Z wysiłkiem wydarł się śmierci, podciągnął w górę, plując i łapiąc otwartymi ustami powietrze. W gardle dławił go obrzydliwy smak.
Był prawie u wejścia do kaplicy i łapiąc się ściany, zdołał się podciągnąć dalej. Klejąc się do muru, obszedł róg i wreszcie zobaczył wejście do kaplicy. Drzwi nie było. Woda wyrwała je z zawiasów i wpadała kaskadami do środka.
Mario poczuł świeży napływ determinacji. Brodząc z prądem, minął próg, zszedł po kilku stopniach i znalazł się w kaplicy. Tu woda obmywała mu łydki i sięgała coraz wyżej. Pędziła w dół schodów brązowoszara, pełna odpadków. Przy wejściu wisiała skrzynka z latarką i siekierą. Mario rozbił szkło i zabrał latarkę.
Niemal poślizgnął się na kamiennej posadzce, ale przeszedł dalej. Huk wpadającej wody wzmagały echa pod niskim sklepionym sufitem. Pod ścianami stały posągi pięćdziesięciu zmarłych przed wiekami Medyceuszy. Ciała spoczywały w krypcie, w prostych kamiennych trumnach. Posągi wyrastały wysoko nad posadzkę, ale poziom wody rósł i niebawem miała dosięgnąć ozdobnych skrzyń, a potem samych posągów. Ale Sporani nie przejmował się ich losem. Do kaplicy przygnał go lęk o mieszkańców krypty. Lada chwila woda mogła się tam przebić i porwać nieboszczyków. Musiał zrobić wszystko, by temu zapobiec.
Rozgarniając wodę, przedarł się do ołtarza. Stał w głębi kaplicy, kilka stopni wyżej. Dwa wielkie kamienne anioły strzegły kamiennej platformy. Jeszcze dalej majaczyło wejście do rodzinnego grobowca rodziny Medyceuszy. Mario czym prędzej przedostał się przez lodowatą wodę do ołtarza. Właz krypty był zaskakująco lekki i łatwo ustąpił. Pokazała się drabina. Rozjaśniając mroki latarką, dostrzegł niknące w pustce szczeble. Woda go wyprzedziła i chlupotała w dole, na kamiennej podłodze. Pośpiesznie wszedł do dziury i zamknął właz. Nie był idealnie dopasowany i woda wciąż spływała w dół, zalewając kryptę.
Mario niebawem znalazł się na dole. Światło latarki obiegło wiekowe mury i rząd wielkich kamiennych nisz, alkow wiecznego snu. Powietrze przenikały wonie zgnilizny, pleśni i rozkładu, ale był z nimi obznajomiony, już mu nie przeszkadzały. Wtem rozległo się złowróżbne skrzypnięcie. Mario wykręcił się na pięcie i ujrzał, jak potężny kamienny sześcian wypada ze ściany i wali się na podłogę. Za nim lunęła woda.
Mężczyzna mało nie upadł, podcięty strumieniem. Pierwotny lęk dodał mu sił i Mario wdrapał się na kamienną półkę, którą miał bezpośrednio za plecami. Przed sobą miał wejście do jednej z nisz i brzeg całunu, wystrzępiony, zszarzały. Rozległ się kolejny huk i wypadł drugi fragment muru. Jęzory bryzgów sięgnęły wysoko, omiatając ściany. Latarka wypadła ze zgrabiałej ręki Sporaniego i znalazła się w wodzie. Na jego oczach zapadała się coraz głębiej, aż nagle zgasła. Zapadła całkowita ciemność. Głos w jego głowie wrzeszczał: „Trzeba być idiotą, żeby tu włazić! Co takiego chciałeś osiągnąć? Zaraz umrzesz. Dołączysz do tych wszystkich umarłych, którzy cię otaczają”.
Ale panika minęła i jej miejsce zajęła determinacja. Był w kompletnej ciemności, znał jednak drogę do wyjścia. Opuścił się w dół i poczuł lodowatą wodę. Opływała mu uda i już lizała półki, na których od wieków spoczywały ciała umarłych. Pokonując drętwienie nóg i zawroty głowy, wrócił do miejsca, w którym, jak wiedział, stała drabina. Próbował wymacać zwiastuny bezpieczeństwa, metalowe szczeble, ale ciągle pozostawały poza jego zasięgiem. Parł dalej, wyciągając ręce i walcząc z rwącą wodą, która nieprzerwanie wpływała wielką wyrwą w murze.
Znowu szarpnęła nim rozpacz, ale w tej samej chwili wyczuł czubkami palców metal, drabinę. Złapał się bocznych prętów i wszedł na pierwszy szczebel.
Kiedy postawił stopę na drugim, poczuł wstrząs. Drabina oderwała się od ściany. Położył się na niej, przywarł korpusem do szczebli, tak że znów przypadła do kamiennych bloków. Nad sobą miał skrawek światła, przenikający szczelinami obrzeża włazu. Brudna woda spadała mu na głowę, spływała po plecach, ale chociaż była zimna jak lód, serce waliło mu w piersiach. Wspiął się na kolejny szczebel. Drabina znów zadygotała. Pokonał dalsze sześć szczebli i wiedział, że jest na odległość wyciągniętej ręki od wejścia.
Wtedy dostrzegł coś na wodzie. Podskakiwało pół metra dalej. Miało rurowaty kształt, około dwudziestu pięciu centymetrów długości.
Mario odwrócił się ostrożnie, aby nie wzbudzić dodatkowych fal, które odepchnęłyby ów przedmiot. Wyprostował rękę, wymacał i z najwyższym wysiłkiem uchwycił dziwną rurkę. Wsunął znalezisko za pasek spodni i resztką sił wdrapał się po drabinie. W tym momencie bolce wysunęły się z otworów w ścianie. Wymacał krawędzie włazu i niemal z nadludzkim wysiłkiem się ich uchwycił. Woda zalewała mu twarz, utrudniając oddychanie. Popędzany zwierzęcym lękiem podciągnął się jeszcze wyżej. Zapierając się nogami o nierówną kamienną ścianę, odrzucił właz, wyczołgał na zewnątrz i ciężko dysząc, legł na płycie ołtarza.

ROZDZIAŁ 2

FLORENCJA, OBECNIE

Edie Granger ustawiła swojego czerwonego fiata na prywatnym parkingu przy Cappella dei Medici i szybkim krokiem przeszła po kocich łbach do wejścia. Miała sto siedemdziesiąt pięć centymetrów wzrostu w skarpetkach, dzięki codziennym godzinnym ćwiczeniom była w świetnej formie i – co niezwykłe jak na angielskiego pracownika naukowego płci żeńskiej – ubierała się z ekscentryczną elegancją. Zachwycało to jej włoskich przyjaciół, którzy tak po prawdzie uśmiechali się, nazywając ją sobowtórem Liv Tyler, ale w duchu uważali, że w tym spostrzeżeniu jest więcej prawdy niż kpiny.
Ostentacyjnie, jak codziennie przez ostatni miesiąc, zignorowała zakapturzonych ludzi w wytartych brązowych habitach, maszerujących w kółko przed drzwiami kaplicy i dźwigających transparenty. Protestujący byli członkami dziwnej grupy o nazwie Boży Robotnicy. Dowodzeni przez fanatycznego dominikanina, brata Baggia, sprzeciwiali się wszelkim naukowym badaniom prowadzonym w kaplicy Medyceuszy. Edie od dawna traktowała ich jak pozbawiony znaczenia element scenerii.
Machnęła przepustką, mijając umieszczoną tuż za drzwiami budkę biletera, zbiegła schodami, pokonując po dwa stopnie, i szybkim krokiem weszła do ogólnodostępnej części kaplicy, gdzie każdego dnia mrowili się turyści, sylabizując inskrypcje na postumentach rzeźb sławnej rodziny. Głębszą część kaplicy odgrodzono, a baldachim z kremowej szorstkiej bawełny zasłaniał wejście do wąskich schodków opadających do krypty, gdzie spoczywały trumny ze zmarłymi. Wkroczywszy do strefy badań, Edie minęła dwa stoły sekcyjne i przeszła do pierwszej z dwóch pracowni, które urządzono z lewej strony krypty – niskiego pomieszczenia o wymiarach dziesięć na sześć metrów. Było ciasno i gorąco, chociaż pracowały potężne przenośne klimatyzatory. Przy ścianach stały urządzenia rentgenowskie, spektrometry i analizatory DNA.
Naprzeciwko pracowni wydzielono stanowisko robocze Carlina Mackenziego, w którym próżniowe pojemniki z ludzkimi kośćmi tworzyły dziwaczne zestawienia z parą podrasowanych komputerów.
Ledwo Edie usiadła przy swoim stole i zaczęła przeglądać wyniki spektrometrycznego badania promieniami podczerwonymi, wszedł Mackenzie w towarzystwie dwóch wygarniturowanych mężczyzn. Poznał ich wcześniej; niższy nazywał się Umberto Nero i był wicekanclerzem Uniwersytetu Pizańskiego, drugi, młodszy, był dobrze znanym miejscowym politykiem. Francesco della Pinoro plasował się wysoko na liście kandydatów na urząd burmistrza.
– Hej, Edie – przywitał się Mackenzie. Profesor był niskim, grubiutkim mężczyzną dobiegającym siedemdziesiątki. Nosił okulary a` la John Lennon i miał szopę cienkich siwych włosów oraz łagodną przystojną twarz, która przysparzała mu popularności wśród pracujących dla stacji telewizyjnych dokumentalistów. – Panowie, oto moja siostrzenica, doktor Edie Granger.
Della Pinoro uścisnął jej dłoń, Nero jedynie skinął głową. On i Edie mieli okazję często się spotykać i nie zapałali do siebie sympatią.
– Edie, czy mogłabyś poświęcić chwilę naszym gościom? Ich samochód lada moment ma tu być. Mogłabyś ich trochę oprowadzić?
– Oczywiście. – Edie zdołała wstrzyknąć nieco entuzjazmu w swój głos.
– Wyśmienicie. Panowie, dziękuję wam za cenne komentarze i niebawem się odezwę. – Mackenzie uścisnął dłoń obu panom i szybko się wycofał.
– Tędy. – Edie z powrotem przeprowadziła mężczyzn do głównej części krypty i długiego metalowego stołu, opisując po drodze, jak ciała balsamowano, a następnie jak przechowywano w krypcie. Obeszła stół i spojrzała na gości. Między nią a nimi spoczywały liczące czterysta siedemdziesiąt lat zwłoki.
Odgarniając z czoła lok kruczoczarnych włosów, zmierzyła mężczyzn spojrzeniem ciemnych jak węgiel oczu, skrzyżowała ręce na piersiach i wyprostowała się, wyrastając nad nich obu.
– Oto Ippolito Medyceusz, nieślubny syn Giuliana Medyceusza, księcia Nemours – wyrecytowała. – Przez blisko połowę milenium jego śmierć owiana była tajemnicą. Niektórzy spekulowali, że ten młody człowiek… miał zaledwie dwadzieścia cztery lata, gdy umarł… został zamordowany przez kuzyna, Alessandra, którego z kolei wykończył inny przyjacielsko nastawiony krewny, Lorenzino Medyceusz. Nie było jednak na to dowodów. Aż do tej chwili. Właśnie zakończyliśmy pracę nad tymi szczątkami i znaleźliśmy wyraźne dowody świadczące, że Ippolita otruto.
Nero oderwał wzrok od leżącej na stole mumii. Edie zauważyła, że zbladł. Szybko wyprowadziła mężczyzn do mniejszego pomieszczenia, poza główną część krypty. Tam stęchła woń ziemi i starego płótna nie była tak wyraźna. Przy stole roboczym siedział naukowiec, patrząc w okular dużego mikroskopu.
– Tu jest samo serce naszej operacji – powiedziała Edie. – W tym pomieszczeniu i tam, gdzie obecnie mamy drugą pracownię, za ścianą, kiedyś spoczywało kilkanaście trumien, ale większość uległa poważnemu zniszczeniu podczas powodzi tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego szóstego roku. Były to ciała mniej ważnych członków rodziny Medyceuszy. Pochowano je powtórnie w innej części kaplicy.
Obecnie jest tu główne laboratorium, w którym analizujemy materiał pobrany z mumii w krypcie.
– Skąd ta pewność, że tamten człowiek został zamordowany? – spytał Pinoro. Przez ostatnie kilka minut całe jego zainteresowanie było skupione na górnym rozcięciu roboczego kitla Edie. – Przecież wszelkie dowody musiały zaginąć przed wiekami.
– Dobre pytanie – przyznała Edie, czując ulgę, że może zademonstrować swoją wiedzę. – Głównym celem naszej pracy tutaj jest ustalenie z absolutną pewnością przyczyn śmierci prominentnych członków rodziny Medyceuszy.
Tamte ciała mogą się wydać pozbawionymi życia skorupami – dodała, wskazując za siebie – ale przekazują nam nieprawdopodobną ilość informacji, które do tej pory były ukryte.
– Takich jak…?
– Często musimy rekonstruować scenariusz śmierci, dysponując wyłącznie szczątkami szkieletu. Zwykle to wszystko, co pozostaje po pięciuset latach. Lecz nawet rozpadające się kości mogą nam niezwykle dużo powiedzieć.
Powszechne w tamtych czasach choroby, takie jak syfilis i ospa, pozostawiły znaczące ślady w tkance kostnej. Możemy je zbadać, stosując analizę immunohistochemiczną, wykorzystującą markery, służące znalezieniu odpowiednich substancji. Badamy też struktury widoczne w polu mikroskopu elektronowego. – Edie wydawało się, że Pinoro niewiele rozumie, mówiła jednak dalej: – Zdołaliśmy przeprowadzić szczegółową analizę tego szkieletu, która wykazała bardzo wysoki poziom substancji chemicznych zwanych salicylanami.
– A to dowodzi, że…?
– No cóż, Alessandrowi się upiekło, gdyż Ippolito na łożu śmierci miał normalne objawy malarii: gorączkę, dreszcze, straszliwe migreny i ostre bóle brzucha. Ale zatrucie sokiem z jagody golterii rozesłanej powoduje niemal identyczne efekty, a sok z tej właśnie rośliny zawiera salicylan metylu. – Pinoro już otwierał usta, gotów coś powiedzieć, gdy ruch za jego plecami zwrócił uwagę Edie. – Oho, przynoszą naszą ostatnią kość niezgody.
– Jaką kość? – spytał Nero, gdy kobieta ruszyła do drzwi.
– To chyba Kosma Medyceusz, zwany Starszym – odparła, prowadząc mężczyzn do kolejnego stołu sekcyjnego. Leżące na nim szczątki były zwrócone głową do głowy Ippolita.
Stał tam Mackenzie i jego pasierb, Jack Cartwright, ekspert od analizy genetycznej.
– Chyba? – Mackenzie spojrzał ze zdziwieniem na Edie.
– Mamy sprzeczne opinie co do tego ciała – wytłumaczyła gościom. – Mój wuj jest pewien, że to Kosma, ja jeszcze nie jestem przekonana.
Jack Cartwright, wysoki barczysty mężczyzna, przedstawił się gościom. Dopiero co przyjechał z Uniwersytetu Florenckiego, gdzie spędził przedpołudnie.
– A jaka jest pańska opinia w tej sprawie, doktorze Cartwright? – spytał wicekanclerz, odwracając wzrok od trupa.
Zapytany miał odpowiedzieć, gdy pojawiła się przejęta młoda kobieta.
– Przepraszam, że przeszkadzam – rzekła. – Przyjechał samochód po naszych gości.
Wicekanclerz nie ukrywał ulgi i zanim della Pinoro zdążył cokolwiek powiedzieć, podszedł do szefa zespołu.
– Jestem bardzo wdzięczny za poświęcony nam czas – powiedział. – …I dziękuję, doktor Granger, za prezentację. Edie po chwili wróciła, odprowadziwszy gości do limuzyny. Mackenzie i Cartwright badali ciało na stole. Starszy naukowiec, patrząc przez lupę, szczypcami zdejmował płachtę znakomicie zachowanej jedwabnej tuniki. Dwa tygodnie analizowano za pomocą przenośnego aparatu rentgenowskiego pobrany z ciała materiał, próbki tkanek i kości. Ale zaledwie tego przedpołudnia ustalono, iż należy wyjąć zwłoki z niszy, w której spoczywały, i zbadać je dokładniej. Leżały w towarzystwie innego ciała. Mackenzie uważał, że są to szczątki Contessiny, żony Kosmy I, zmarłej w tysiąc czterysta siedemdziesiątym trzecim roku.
– Wolałbym, żebyś nie prała naszych brudów przy innych – mruknął Mackenzie, nie podnosząc wzroku.
– Nie widzę, jak mogłoby zaszkodzić przyznanie się do tego, że naukowcy mają różne zdania – odparła Edie, biorąc z tacki narzędziowej szczypce.
– A ja widzę. Nie ufam tym typom. Zawsze szukają jakiegoś sposobu, żeby nam obciąć fundusze.
– Myślę, że bardziej zależy im na tym, żeby pozbyć się nas stąd jak najszybciej.
– Całkiem możliwe, ale ten Pinoro to zdradliwa żmija.
– Dlatego zwaliłeś mi go na głowę? – odparła ostro Edie.
Wuj spiorunował ją spojrzeniem. Edie uciekła wzrokiem i szybko zmieniła temat.
– Niesłychany splot tego jedwabnego kaftana.
– Istotnie. Spójrz na to. – Mackenzie wręczył Cartwrightowi lupę. Trup był obleczony w kremową jedwabną koszulę i aksamitny kaftan, który niegdyś miał barwę nadzwyczaj żywej, pięknej purpury. Guziki były z pełnego złota. – To potwierdza moją teorię, czyż nie? – mruknął.
– Można się spodziewać – Edie wzruszyła ramionami – że Kosmę pochowano w najwykwintniejszych szatach, ale to samo równie dobrze odnosi się do każdego wybitnego członka tej rodziny.
– Niewykluczone. Masz jakieś wyniki badań DNA tych próbek, Jack?
– Nadal nad nimi ślęczymy. – Cartwright oddał lupę Mackenziemu. – Nie spodziewałem się, że napotkamy takie trudności.
Mackenzie westchnął, uważnie odsunął rozpadający się kaan i odsłonił brązową skórę mumii. Wyglądała jak zrobiona z papier-mâché.
– No, przecież dlatego wyciągnęliśmy biedaczynę – powiedział. Kosma I Medyceusz był jednym z najważniejszych członków rodziny Medyceuszy, człowiekiem, który więcej niż ktokolwiek inny zrobił dla swej familii, zapewniając jej chwalebną pozycję w historii. Urodzony w tysiąc trzysta osiemdziesiątym dziewiątym roku we Florencji, przez pokolenie de facto był jej władcą. Zainicjował włoskie Odrodzenie i przysporzył rodzinie fortuny, którą współcześnie można by wycenić na miliardy euro. Po śmierci w tysiąc czterysta sześćdziesiątym czwartym roku został uhonorowany oficjalnym tytułem _Pater Patriae
, ojca ojczyzny. Mackenzie przeciągnął skalpelem wzdłuż wyschniętego torsu, rozpoczynając cięcie kołnierzowe. Ostrze bez trudu przebiło skórę. Balsamiści wykonali znakomitą robotę. Wiekowy trup był w zupełnie innym stanie niż ciało Ippolita, które chociaż pochowane znacznie później, skurczyło się w zwątlały szkielet. Ale pod sztywną skórą była pustawa jama. Organy wewnętrzne zmniejszyły się, wyschnięte jak skóra zmarłego.
Mackenzie pobrał próbki każdego organu i włożył je do indywidualnie oznaczonych probówek, które następnie zakorkował. Edie ostrożnie ustawiła je na umieszczonym z boku stołu stojaku. Sięgając głębiej, profesor pobrał niewielkie próbki z mostka i żebra i przeniósł je do kolejnych probówek.
Pochylił się i uważnie przyjrzał pustej jamie brzusznej.
– Zastanawiające – stwierdził po chwili. – Wygląda na to, że przy kręgosłupie leży coś dziwnego. Nie widzę wyraźnie. Spójrz, Edie.
Siostrzenica przesunęła nad zwłoki umieszczone na statywie szkło powiększające i obejrzała przez nie okolice szczątków serca.
– Coś widzę. Jest chyba czarne. Wydaje mi się, że tkwi głęboko w skórze pleców. To z pewnością nie jest fragment ciała.
– Pomóżcie mi go odwrócić na bok – polecił Mackenzie. Edie i Cartwright ostrożnie odwrócili trupa, unosząc go pół metra nad blatem stołu. Ważył tyle co nic. – Jeszcze troszeczkę – polecił Mackenzie, wciskając głowę i barki pod wiekową mumię. Z chirurgiczną precyzją naciął skórę wzdłuż kręgosłupa, wprowadzając ostrze na ułamek centymetra, by nie uszkodzić kręgów. Prostując się, uniósł do światła metalowe szczypce. Był w nich cienki, czarny, gładki prostopadłościan.
Carlin Mackenzie był sam w krypcie kaplicy Medyceuszy. Cyfrowy zegar na stole roboczym wskazywał dziewiątą wieczór, ale uczony nie czuł zmęczenia ani najmniejszej ochoty, by zamknąć komputer i przejść krótki odcinek do swego mieszkania przy via Cavour.
To był niezwykły dzień, może najniezwyklejszy w jego życiu, a z pewnością najdonioślejszy w czterdziestopięcioletniej karierze paleopatologa. Przeznaczenie artefaktu, który odkryli w ciele Kosmy Medyceusza, pozostawało całkowitą tajemnicą; ale już samo jego istnienie przedstawiało niezwykłą zagadkę. Od chwili pochówku nikt i nic poza siłami natury, powodzią tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego szóstego roku, nie zakłóciło spoczynku tych ciał. A jednak w wyschniętej tkance skórnej zmarłego ponad pięćset lat temu człowieka spoczywał dziwny regularny przedmiot.
Teraz leżał na płytce Petriego, laboratoryjnym szkiełku, obok komputera Mackenziego. Sam uczony, Edie i Jack Cartwright zbadali go uważnie, nie podejmując niepotrzebnego ryzyka. Był całkowicie czarny – kawałek przypominającego granit kamienia o wymiarach 39 na 19 milimetrów, gruby na kilka milimetrów. Wystarczyło jedno zdjęcie rentgenowskie, by ustalić, że jest pełny, jednolicie gęsty i całkowicie gładki. Wstrzymali się od wszelkich badań środkami chemicznymi, gdyż nie mieli pewności, czy tego rodzaju testy nie uszkodzą kamienia. Używając mikroskopu o potężnym powiększeniu, dowiedzieli się, że to wyjątkowo czysty granit, anortyt, mający budowę krystaliczną, mieszanka skalenia, kwarcu i potasu. Mackenzie przystąpił do spisywania notatek. Wyliczył już znane cechy: chemiczną strukturę obiektu, masę, gęstość, wymiary. Odłożył pióro i uniósł do światła kamienny prostopadłościan, trzymając go w rozstawionych palcach. Zauważył zaskoczony, że coś się zmieniło. Na gładkiej powierzchni wyrastały teraz delikatne
zielone linie. Na jego oczach zmieniały się i łączyły. Wziął lupę i przyjrzał się bliżej. To było doprawdy niebywałe. U krańca prostokątnej powierzchni formował się subtelny rysunek. Poniżej wyrosły litery, a zupełnie w dole, w dwóch trzecich odległości od krawędzi – kilka linii.
– Zdumiewające – szepnął bezwiednie. Przez chwilę nie wiedział, co robić. W końcu porwał słuchawkę telefonu i szybko wybrał numer. Odpowiedziała automatyczna sekretarka. Z pamięci wybrał kolejny numer. Znowu włączyła się sekretarka i Mackenzie bez wahania zaczął opisywać, co dostrzegł na powierzchni kamiennej tabliczki.
Miał właśnie przekazać ostatnie uwagi, gdy usłyszał pisk. Był to znak, że wyczerpała się pamięć urządzenia. Odłożył słuchawkę i wbił oczy w mur. To, co ujrzał, wprawiło go w stan najwyższego podniecenia, ale również przestrachu. Nigdy nie był przesądny. Lecz chociaż wyszkolono go na człowieka nauki, czuł, jak budzą się w nim najgłębsze lęki. To było tylko ostatnie z całego szeregu dziwnych wydarzeń i zbiegów okoliczności, o których nikomu nie wspomniał. Czy zostawiając tę wiadomość, zrobił wystarczająco wiele? A może zrobił zbyt wiele? Czy naraził innych na straszliwe niebezpieczeństwo? Z drugiego pomieszczenia dobiegł go słaby hałas. Spojrzał na plastikowy ekran dzielący jego dziuplę od reszty krypty. Cisza.
Odłożył tabliczkę na płytkę Petriego i lupę. W tej samej chwili poraził go nagły, piorunujący ból szyi. Raczej wyczuł, niż dostrzegł, że ktoś się nad nim pochyla. Poderwał do szyi ręce i poczuł chłodną stal garoty. Napastnik z niewiarygodną siłą skracał linkę.
Oczy wychodziły Mackenziemu z orbit. Charcząc, próbował się wyrwać i wbić palce między szyję a garotę, ale na próżno. Głowę przeorał mu straszliwy ból, pole widzenia uległo zmąceniu. Napastnik coraz mocniej zaciskał linkę, która wcinała się w szyję ofiary. Mackenzie przez ulotną chwilę miał wrażenie, że zaraz się uwolni, ale człowiek za jego plecami był od niego znacznie silniejszy. Zwieracz uczonego puścił i starzec się wypróżnił; z fotela rozszedł się smród. Rozległ się cichy, ledwo słyszalny trzask. Tchawica Mackenziego została przecięta i objęła go ciemność.

d3pgxww
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d3pgxww