Trwa ładowanie...
fragment
15-04-2010 09:57

Tajemna historia Moskwy

Tajemna historia MoskwyŹródło: Inne
d3xpcvy
d3xpcvy

1: Galina

Miała długie palce, zwężające się niczym świeczki w kościele. Przesunęła je przez płomień zapałki, ostrożnie, z początku nic nie czując. Potem trzymała je dłużej, w oczekiwaniu, że zaczną się topić i spływać. Zrobiły się jednak czerwone i pokryły pęcherzykami, więc cofnęła je ostrożnie, obserwując, jak naskórek się wydyma i tworzy maleńkie przezroczyste namiociki na opuszkach. Już wymyślała kłamstwo, jakie powie współpracownikom, żeby wyjaśnić oparzenia. Żelazko. Skwierczący, tryskający olej w patelni. Napalm. Zaśmiała się na tę myśl. Napalm nigdy nie uspokaja, a wiarygodne kłamstwa opierają się tylko na zwyczajnych rzeczach - jedzenie, prasowanie, obowiązki domowe.
Rozległo się pukanie do drzwi łazienki.
- Gałka, zasnęłaś? - zapytała Masza. - Wychodź, spieszy mi się.
Zdmuchnęła zapałkę.
- Zaraz wyjdę.
- Palisz?
- Nie - odparła i otworzyła drzwi.
Masza, różowa i spocona, przemknęła obok niej, muskając ją wielkim ciężarnym brzuchem, już podkasując podomkę.
Galina szybko wyszła. Ciąża Maszy ją martwiła - nie tylko dlatego, że siostra miała ledwie osiemnaście lat, i nie dlatego, że jej przyszły mąż wciąż przebywał w wojsku, odsługując drugi, ostatni rok. Nieuchronnie zbliżające się narodziny wrzeszczącego różowego stworzenia, które skradnie jej resztki siostrzanego uczucia, bolały ją bardziej niż ośmielała się przyznać - ich matka i babka były takie podekscytowane dzieckiem! Galina udawała, że ona też, i parzyła się zapałkami, gdy nikt jej nie widział, karząc się za egoizm. Miała nadzieję, że nie wpadnie znowu w kłopoty.
Podmuchała na palce i poszła do pokoju, który dzieliła z matką i babką. Masza miała teraz własny pokój, co stanowiło jeszcze większy powód do żywienia urazy i w konsekwencji płakania nad własną potwornością. Babci nie było w domu, znów leżała w szpitalu, skąd być może już nie wróci, a matka rozmawiała przez telefon w korytarzu. Galina rozkoszowała się chwilami samotności. Wyciągnięta na łóżku, słuchała znajomych hałasów z pobliskich torów i mamrotania matki za drzwiami. Mimo woli przysłuchiwała się jej słowom.
Oczywiście, że jest za młoda, mówiła matka. Ale lepiej za wcześnie niż za późno, znasz Galinę: jest starą panną i wątpię, czy da mi wnuki, i naprawdę żałuję, że nie ma nieślubnego dziecka, w dzisiejszych czasach kogo to obchodzi. Wiem, nie znajdzie męża, i już się z tym pogodziłam. Ale gdyby miała dziecko... Och, wiem, mówiłam jej milion razy. Ale nie uwierzyłabyś, jaka jest uparta, i wątpię, czy jakiś mężczyzna długo by z nią wytrzymał.
Galina słyszała to wszystko wcześniej - dla matki mężczyźni byli wyjątkową, cenną zdobyczą, na którą trzeba przebiegle zastawiać sidła. Nie pamiętała, kiedy ostatni raz ich rozmowa nie przerodziła się w wykład, jak ma się stać bardziej atrakcyjna - powinna ładniej się ubierać, mniej pyskować i częściej się uśmiechać. Może w ten sposób przyciągnie uwagę jakiegoś mężczyzny na tyle długo, że zdąży zmajstrować jej dziecko. Ostatnio starała się unikać rozmów z matką. Ale głos w korytarzu brzmiał nadal:
Nie chcę, żeby przemieniła się w zgorzkniałą dziwaczkę, która nienawidzi mężczyzn. Zeszłym razem, gdy wróciła ze szpitala (matka nigdy nie mogła się zmusić, żeby powiedzieć „psychiatryka”), przez jakiś czas miałam nadzieję. Ale teraz – sama nie wiem, czy powinna tam wrócić, czy może nie są w stanie nic zrobić, żeby jej pomóc.
Galina pamiętała tamten dzień, gdy wróciła do domu, wciąż opuchnięta po koktajlach sulfazynowo-neuroleptycznych, którymi ją szprycowali. Miejsca po zastrzykach wciąż bolały i wtedy postanowiła, że nie zrobi niczego, co mogłoby spowodować powrót do szpitala. Nigdy nikomu nie mówiła, co przemyka na skrajach jej pola widzenia - o dziwnych stworzeniach, o strasznych widokach. Szpital psychiatryczny był przedłużeniem matki, karzącej ją za każdym razem, gdy sprawiła jej zawód. Wolała jej monotonne tortury niż dojmujący ból igieł i przeżywany na wpół na jawie neuroleptyczny koszmar. Wciąż czuła się winna z powodu swoich kłamstw.
Wtuliła twarz głębiej w poduszkę i zakryła uszy rękami, żeby nie słyszeć głosu z korytarza. Ale było za późno - lęk już się zagnieździł, nakłaniał ją do ucieczki, jak najdalej, żeby się ochronić. Jak wtedy, gdy była dzieckiem (jedynym dzieckiem), i dręczył ją strach, że życie, jakie widzi wokół siebie, jest wszystkim, co czeka ją w przyszłości, i chciała uciec, żeby nie ugrzęznąć w zabijającej duszę rutynie domu i pracy, telewizji, nabywania rzeczy dla nich samych. Jak bardzo wtedy pragnęła uciec; teraz dorosła świadomość, że nie ma dokąd, przydawała tej potrzebie wyjątkowej pilności. Książki, które kochała, obietnice tajemnych światów, okazały się kłamstwem.
A potem rozległ się wrzask – w pierwszej chwili pomyślała, że to kot, kot sąsiadów, któremu ktoś nadepnął na ogon, skarży się głośno na wielką krzywdę, i jeszcze mocniej otuliła głowę poduszką. Potem zrozumiała, że to wcale nie koci krzyk, tylko ludzki. Dziecko.
Odrzuciła poduszkę i pobiegła, skarpety ślizgały się na gładkiej powierzchni drewnianej podłogi. Krzyk dobiegał z łazienki i Galina załomotała pięściami w zamknięte drzwi. Nie doczekała się odpowiedzi.
Matka zostawiła telefon z dyndającą słuchawką na stoliku w korytarzu i też zaczęła walić w drzwi. Mała kobieta, ale jej pięści uderzały z taką siłą, że drzwi dygotały. Galina się cofnęła.
- Nie stój tak - warknęła matka.
Galina pobiegła do kuchni. Gdzieś tam musiała być stara skrzynka z narzędziami, którą ojciec zostawił, odchodząc w nieznane, i zaczęła jej szukać, trzaskając drzwiami szafek, z paniką narastającą w miarę jak otwierała i z rozczarowaniem zatrzaskiwała kolejne drzwiczki. Wreszcie znalazła skrzynkę na serwantce i chwyciła największy śrubokręt. Uzbrojona, pośpieszyła z powrotem pod drzwi łazienki, gdzie matka wciąż łomotała, a dziecko nie przestawało płakać.
Zepchnęła matkę z drogi i uderzyła w drzwi przy klamce, odłupując długie drzazgi nad zamkiem. W końcu odsłoniła go i wyważyła.
Dziecko, wciąż z pępowiną, leżało na podłodze. Matka w pośpiechu podniosła i wytarła ręcznikiem wijące się różowe stworzenie. Oczy Galiny gorączkowo przeszukiwały przestrzeń pomiędzy białą porcelaną sedesu i wyszczerbionym brzegiem wanny. Umywalka. Lustro. Okno. Okno jest otwarte. Ale nie ma Maszy.
Matka była zbyt zajęta dzieckiem, żeby zauważyć zniknięcie młodszej córki. Galina wyjrzała przez okno, jakby się spodziewała, że zobaczy Maszę unoszącą się jakimś cudem osiem pięter nad ziemią. Powietrze przed nią było puste, wyjąwszy samotną kawkę, która krążyła i krążyła.
Stanęła na palcach, na wpół wywiesiła się z okna, żeby zobaczyć ziemię pod domem, bojąc się ją zobaczyć. Przez zawroty głowy i fale rodzących się mdłości ujrzała asfalt na dole - pusty, wyjąwszy parę zbłąkanych kotów i grupkę starszych pań na ławce przy wejściu. Kawka skrzeczała i trzepotała skrzydłami. Zatoczyła krąg nad głową Galiny, dopominając się o uwagę; wylądowała na parapecie i przekrzywiła łebek, patrząc na nią lśniącym czarnym okiem, lekko otwierając dziób, jakby próbowała przemówić. Jej matowe pióra miały barwę żelaza.
Galina poczuła, że świat przechyla się jej pod nogami, i nagle płacz dziecka i żałosny głos matki ucichły, oko kawki uwięziło ją w bąblu ciszy i trwogi.
- Masza? - szepnęła zimnymi ustami. - To naprawdę ty?
Kawka przyskoczyła bliżej i pokiwała głową, jakby mówiąc, tak, to ja. To ja.
- Nie - powiedziała Galina. - To niemożliwe. Nie wierzę ci.
Ptak zaskrzeczał i zeskoczył z parapetu. Spadał jak kamień, aż niemal zderzył się z asfaltem, w ostatniej chwili rozpostarł skrzydła i wzleciał wyżej, przysłaniając słońce na bladym wrześniowym niebie.
Dźwięki powróciły, Galina skrzywiła się, przycisnęła do uszu palce – te u lewej ręki pokryte pęcherzami, ale gładkie u prawej - i stanęła tyłem do okna.
Matka siedziała na podłodze, trzymając zawodzące dziecko w fałdach obwisłej podomki, i płakała. Jej głos wzniósł się do wysokiego krzyku, dziwnie pasującego do pisku noworodka, gdy opadło ją zrozumienie straty.
- Masza, Masza! - zawołała, a ptaki na zewnątrz odpowiedziały jej gniewnym skrzeczeniem i krakaniem.
- Odeszła, mamo - powiedziała Galina. Nie wspomniała o kawce. Nie chciała wrócić do szpitala.
Taką jesień zwano złotą, i w ten poniedziałkowy poranek Galina mogła zobaczyć, dlaczego. Topole wzdłuż ulicy, którą szła na przystanek autobusowy, pożółkły w ciągu jednej nocy i teraz lśniły niczym złocone kopuły cerkwi starego miasta w skośnych promieniach wstającego słońca. Powietrze niosło sugestię gorzkiego smaku jesieni i Galina uśmiechała się, patrząc spod przymrużonych powiek na jaskrawe kolory drzew i nieba, dopóki sobie nie przypomniała.
Nie chciała dziś iść do pracy, nie dzisiaj, nie z nieszczęściem w domu; czuła się jak zdrajca, zostawiając matkę z noworodkiem w powijakach, z pieluchami, które czekały na upranie, i z butelkami mleka w proszku.
- Idź - powiedziała matka, nie kryjąc irytacji. - Jak stracisz robotę, co ja z tobą pocznę?
Galina wtedy rozumiała, że matka jest zła, bo to Masza zniknęła - najmłodsza, normalna. Przyszykowała się do pracy.
Pracowała w centrum miasta, w starej części, gdzie wszystko jest historyczne i piękne. Jednak nawet tam na każdym rogu rodziło się nowe życie w postaci kiosków - oferowały czasopisma, papierosy, książki, podpaski, szpilki, filmy, gorzałkę, okulary, przybory szkolne, torebki i bawełniane koszulki, i pracowali w nich głośni ludzie, którzy nie chcieli zostawić przechodnia w spokoju.
Aby dotrzeć do miejsca pracy, małego wydawnictwa naukowego, musiała zejść do podziemnego przejścia pod skrzyżowaniem, kiedyś szerokiego i pustego, a dziś pełnego niezliczonych kiosków i żebraków. Do niedawna Galina nie widziała ani jednego żebraka, więc często się zastanawiała, skąd się wzięli. Wrzucała drobne, które miała w kieszeniach, do papierowych kubków podsuwanych jej przez wychudzone ręce. Na własnoręcznie skleconych wózkach - deska i cztery kółka z porzuconej przez dziecko zabawki-ciężarówki - siedzieli starzy mężczyźni bez nóg, ubrani w podarte, rozpadające się wojskowe mundury polowe, jakby istnieli w tym stanie od tysiąc dziewięćset czterdziestego piątego. Niektórzy kalecy byli młodsi, więc przypuszczała, że są weteranami wojny w Afganistanie; unikała spoglądania im w oczy, jakby to, co widzieli, mogło jakoś się w nią wlać, dotrzeć do serca i zamrozić je na zawsze. Odwracała twarz i wrzucała drobne na ślepo, w daremnej próbie złagodzenia poczucia winy.
Wyszła po drugiej stronie ulicy Twerskiej i pobiegła do piętrowego starego budynku w Gazietnyj Pierieułok. Pierwsze opadłe liście, żółte i pomarańczowe, szeleściły pod jej tenisówkami. Mogłaby odbyć tę podróż z zamkniętymi oczami - pracowała dla tego wydawcy od trzech lat, tłumacząc z angielskiego i niemieckiego artykuły medyczne. Gratulowała sobie, że ma pracę. W dzisiejszych czasach niełatwo było znaleźć zajęcie przynoszące dochód. Ściągała brwi, gdy przeglądała w gazetach anonse „Zatrudnię” – w każdym ogłoszeniu wspominano o zdolnościach językowych, a także wymagano, żeby właścicielka rzeczonych zdolności pracowała dodatkowo jako sekretarka i wyglądała dobrze w spódniczce mini. Wydawało się, że codziennie setki firm wyrastają jak grzyby po deszczu, pojawiają się znikąd jak żebracy w metrze, ale żadna nie była zainteresowana tłumaczem, tylko atrakcyjną osobą towarzyszącą dla ewentualnych zagranicznych inwestorów. Tak, miała szczęście, że znalazła zatrudnienie; nie płacili wiele, ale lubiła swoją pracę i,
jako premię zachowała godność, co w dzisiejszych czasach graniczyło z cudem.
Powitało ją zimne wejście, stary kamień oddychający zakonserwowanym chłodem minionych zim.
- Gałka! - zadudnił głos starszego redaktora Wielikanowa, nomen omen potężnej postury. - Wiesz, która godzina?
- Tak - odparła. - Moja siostra w nocy urodziła, a potem zaginęła.
- Zła kolejność, co? - Wielikanow uśmiechnął się szeroko w gąszczu brody. Spostrzegł minę Galiny i jego uśmiech skrył się w plątaninie zarostu. - Boże, mówisz poważnie. Przepraszam. Co w takim razie tu robisz?
Wzruszyła ramionami.
- Nic więcej nie można zrobić. Powiadomiłam policję. Mama zajmuje się dzieckiem. Ja muszę zarabiać.
Wielikanow poklepał ją po ramieniu, ostrożnie, żeby nie zmiażdżyć jej kości mięsistą łapą.
- Przykro mi. Wiem, że byłyście bardzo zżyte. O ile była młodsza... to znaczy, jest?
- Dziesięć lat.
Wielikanow pokiwał głową i poprowadził ją przez biuro do kuchenki, gdzie stał czajnik z wiecznie gotującą się wodą.
- Napij się herbaty. Ile słodzisz, trzy?
Skinęła głową i podmuchała na herbatę w kubku, który jej podał.
- Dzięki. Jest dzisiaj coś pilnego?
- Tylko parę nowych artykułów z „Lanceta.” Nie ma pośpiechu. Jeśli chcesz, możesz wziąć wolne popołudnie.
- Dziękuję. - Galina chciała coś dodać, powiedzieć, że ma szczęście, iż Wielikanow jest jej szefem, ale zmieniła zdanie. Ogromny mężczyzna zawsze patrzył na nią tak bezradnym wzrokiem, że się bała, że miłe słowo tylko wszystko pogorszy. Co to była za opowieść, którą uwielbiała w dzieciństwie?
Usiadła przy biurku i przełożyła papiery, odprawiając nieprzekonujący rytuał. Zauważyła artykuły z „Lanceta” - dwie strony każdy, nic wielkiego - i położyła je na wierzchu sterty. Otworzyła notes i zadumała się nad opowieścią.
Książka dla dzieci, duży format, cienka, z obrazkami na każdej stronie. Dwoje dzieci - chłopiec i dziewczynka - chowa się przed szpetną staruchą z wielkim nosem i sękatym kosturem w dłoni. Były tam również gadające króliki i wróżki, i za skarby świata nie mogła sobie przypomnieć treści bajki, ale pamiętała zakończenie. Na ostatniej stronie brzydka starucha odzyskała dawną młodość i urodę; uśmiechając się do podekscytowanych dzieci, wyjaśniła, że spoczywała na niej klątwa. Została przemieniona w brzydką koślawą jędzę, i gdyby bodaj szepnęła im jedno miłe słowo albo zaproponowała jakąkolwiek pomoc, oboje obróciliby się w kamień.
Galina podniosła kartki do twarzy, żeby ukryć łzy przed współpracownikami - biurka tłoczyły się w tym starym pokoju; jej stało obok wielkiego kaloryfera przy oknie, więc zawsze miała ciepło. Kolejna z licznych uprzejmości Wielikanowa, której nie mogła odwzajemnić - bała się, że jeśli to zrobi, jego serce obróci się w kamień i zostanie strzaskane przez fałszywą nadzieję.
Obrazek stał jej przed oczami i nie dał się przepędzić, gdy podjęła mężną próbę skupienia się na angielskich słowach. Kiedy była mała, opowieść miała bardzo dużo sensu - była wprawdzie jednym dzieckiem, ale reszta pasowała idealnie.
Wymizerowana, zła matka chciała ją kochać, lecz klątwa jej zakazywała, śmiertelny strach uniemożliwiał wyrażenie miłości, bo to mogło zabić.
Kiedy urodziła się Masza, teoria klątwy straciła rację bytu - matka dostała bzika na jej punkcie i nikt nie przemienił się w kamień, nawet Galina. Gdy Masza podrosła, Galina nauczyła się doceniać okazywane przez siostrę uczucie i teraz strasznie jej tego brakowało. Łzy znów zasnuły jej oczy, gdy pomyślała o matce z noworodkiem na kolanach, kołyszącej się i płaczącej, bez promiennej Maszy, która pocieszyłaby je wszystkie.
Galina dopiła herbatę, potrząsnęła głową, jakby w ten sposób mogła przepędzić przygnębiające myśli, i przeczytała artykuły - recenzję nowej książki na temat wola (wole? Czy ktoś jeszcze to miewa?) i sprawozdanie z konferencji. Szybko napisała odręcznie tłumaczenie i rzuciła notes na biurko maszynistki.
- Biorę parę godzin wolnego - powiedziała i wyszła.
Dziwnie było przebywać poza biurem za dnia. Galina przeszła przez Twerską rojną od turystów i dała się nieść nogom, aż znalazła się na ulicy Hercena, starej jak wszystko w tej części miasta. Po obu stronach stały wiekowe kamienne budynki i Galina patrzyła na nie przez chwilę, próbując sobie przypomnieć, który dom uwielbiała jako nastolatka. Wypatrzyła dwupiętrową kamienicę z elewacją z piaskowca i pomodliła się, żeby lokatorzy nie zainstalowali zamka przy wejściu.
Nie zainstalowali, więc wbiegła po schodach cichym krokiem winowajcy. Miała nadzieję, że nikt nie wyjdzie z któregoś z komfortowych, drogich mieszkań za stalowymi drzwiami, żeby zapytać, jakim prawem tu przebywa.
Klatka schodowa była jednym z jej skarbów, jednym z sekretów, o których nikt nie wiedział - zbierała je obsesyjnie i upajała się myślą o swoich bogactwach. Niewiele z nich miało konkretny charakter, jak wypukłe zielone szkiełko z butelki, zakopane w piaskownicy z idealnym jesiennym liściem i suszoną stokrotką pod spodem, żeby można było odkopywać je powoli, ziarnko po ziarnku, i odsłaniać cudowne krystaliczne piękno. Inne były mniej namacalne - ukryty wir na rzece, szczególny kąt, pod jakim światło słoneczne pada na złoconą kopułę cerkwi, i ten dom na ulicy Hercena z niestrzeżonym wyjściem na spadzisty metalowy dach, ciepły od słońca, gdzie można było siąść i patrzeć z nabożeństwem na stare miasto skulone w czułym uścisku rzeki.
Na dachu nie zastała nikogo, jak w ciągu wszystkich tych lat, gdy tutaj przychodziła. Przy kominie leżały śmieci i domyśliła się, że inni też zaglądają w to miejsce; może sypiali tu jacyś żebracy z podziemnego tunelu, z dala od bezpańskich psów i patroli policyjnych na ulicach. Oparła się plecami o komin, przycisnęła palce stóp do rynny, żeby nie zsunąć się ze stromizny, i patrzyła.
Nie bez powodu zwą je miastem czterdziestu czterdziestek cerkwi. Bryzgi złota cętkowały rozpościerającą się przed nią panoramę, nieprzysłoniętą przez wysokie nowoczesne budynki. Żółcienie topoli, złoto kopuł i błękit nieba sprawiły, że westchnęła radośnie, na chwilę zapominając o swojej głębokiej niedoli. Potem zauważyła ciemną chmurę na niebie i osłoniła oczy od słońca. Chmura rosła, była coraz bliższa, i Galina zrozumiała, że tworzą ją ptaki - kawki, wrony, sowy. Sowy? Patrzyła na puszyste, bezszelestne zjawy o miękko opierzonych skrzydłach, a okrągłe żółte oczy odpowiadały jej spojrzeniem. Ptaki zatoczyły krąg nad jej głową i jedna z kawek obniżyła lot, jej lotki niemal musnęły ją po twarzy, wiatr wzbudzony przez skrzydła potargały jej włosy.
- Czego chcesz? - zapytała. W pobliżu nie było nikogo, kto mógłby się zastanawiać, dlaczego mówi do ptaków, kto zadecydowałby, że należy odesłać ją do szpitala. Sama, nie musiała udawać normalności.
Kawka przysiadła na skraju rynny, przekrzywiając łebek.
Masza, chciała powiedzieć Galina, ale ugryzła się w język. Mogła być chora, ale umiała rozpoznać halucynacje. Ptaki pojawiające się znikąd i próbujące do niej przemówić, sowy ani trochę niestrapione blaskiem słońca - to nie była prawda, to się nie działo. Dobra schizofreniczka - dzielna schizofreniczka - wie, że jest chora i że to, co widzi, niekoniecznie musi istnieć. Dobra schizofreniczka powinna ignorować halucynacje, gdy tylko je rozpozna.
- Odejdźcie - szepnęła ze złością. - Nie istniejecie, więc zostawcie mnie w spokoju.
Załamana na duchu, wstała i wróciła do drzwiczek, żeby zejść do świata na dole. Ptaki, poruszone jej odejściem, przybliżyły się hurmem, ich skrzydła wzbudziły wiatr tak silny, że niemal straciła równowagę. Oblegały ją jak wrony, które płoszą koty podchodzące do gniazd, nurkując nisko, szponami szarpiąc za sierść, szeroko rozdziawiając dzioby. Uciekała do bezpiecznego włazu, tenisówki ślizgały się po nagle zbyt gładkim, niebezpiecznym metalu. Chwyciła za deski okalające czarny prostokątny otwór, nie bacząc na drzazgi, które kłuły sączące się rany na czubkach palców, spanikowana, na wpół oślepiona przez czarno-szary wir w powietrzu. Opuściła się na zakurzony strych i pobiegła do schodów, wreszcie zostawiając za sobą krakanie i pohukiwanie.
Zbyt wstrząśnięta, by wrócić do pracy, szła Nowym Arbatem, ostatnio przemienionym w deptak i opanowanym przez ulicznych malarzy. Patrzyła na nich, mijając kolejnych; większość wystawiała widoki otaczającego ich miasta. Rozpoznawała je, jak rozpoznaje się zwłoki ukochanej osoby - z rysami pozbawionymi skrzącego się życia i ruchu. Rysownicy wołali do niej, proponując naszkicowanie portretu, ale kręciła głową i spuszczała oczy na uporządkowane prostokąty chodnika. Minęła kilku rzemieślników sprzedających matrioszki i malowane szkatułki, mniej lub bardziej udanie naśladujące tradycyjną sztukę Palecha i Gżela. Kilku turystów targowało się o cenę, korzystając z usług tłumacza, i Galina obrzuciła współczującym spojrzeniem udręczonego mężczyznę mówiącego w dwóch językach. Nie mogłaby, pomyślała, pracować dla tych ludzi, którzy spadali na miasto jak plaga - wymagający, protekcjonalni, niegrzeczni. Ale zastanawiała się, jak to jest, gdy człowiek wierzy, że świat został stworzony wyłącznie dla jego przyjemności i
rozrywki.
Spojrzała w inną stronę i zatrzymała się. Jej spojrzenie przykuł duży obraz oparty o witrynę sklepu, i patrzyła na niego, pragnąc, żeby zniknął. Ale pozostał, jedyne płótno, którego twórca pochwycił ducha tematu - widok z dachu, który niedawno opuściła, oddany grubymi, żywymi pociągnięciami złota i żółcieni, nakryty bladobłękitną przestrzenią nieba. Co gorsza, kilka ptaków, dziobatych i pazurzastych, wisiało złowieszczo w pustych przestworzach.
Artysta stał niedbale przy obrazie, ze zgaszonym papierosem w obwisłych wargach. Obojętnie spojrzał na Galinę i oderwał się od ściany. Nieogolony, czerwonooki, brudny.
- Chcesz kupić?
Galina pokręciła głową.
- Przykro mi, nie. Ale te ptaki... Też je widzisz?
Artysta uśmiechnął się tak szeroko, że na zapadniętych policzkach nastroszyła się szczecina.
- Od zeszłego piątku. Nie do wiary! Myślałem, że to delira.
Galina się uśmiechnęła. Cudownie, pomyślała, schizofreniczka i alkoholik widują przyprawiające o gęsią skórkę ptaki.
- Widziałeś sowy?
- Od niedzieli.
- Skąd one się biorą? Dlaczego są tutaj, teraz, w ciągu dnia?
Artysta przeciągnął się i ziewnął, chuchając na nią smrodem starego dymu i przetrawionego alkoholu.
- A kto, kurwa, może wiedzieć? - mruknął filozoficznie. - Ale jak chcesz znać moje zdanie, to pewnie wina Cyganów.
- Cyganów?
- Albo to jakieś inne czary - ustąpił. - Jeśli naprawdę jesteś ciekawa, przyjdź innego dnia, po zmroku, to coś ci pokażę.
- Moja siostra zaginęła - powiedziała Galina. – Myślę, że ma to coś wspólnego z ptakami. Nie możesz teraz wyjaśnić?
- Nie ma żadnego wyjaśnienia. I nie mogę pokazać niczego przed zmierzchem.
Wypluł niedopałek, wepchnął ręce w kieszenie i dał do zrozumienia, że nie powie nic więcej.
Galina westchnęła i odwróciła się, by odejść.
- Jestem Galina – rzuciła na pożegnanie. - Do zobaczenia jutro.
- Do zobaczenia. - Skinął głową. - Mam na imię Fiodor.

2: Jakow

Jakow nie lubił swojego wyglądu - był zbyt prozaiczny, bez odrobiny angielskości, jakiej oczekiwał. Od każdej oszczędnej linii niskiego, krępego ciała do ostatniego najeżonego włosa na głowie, jego powierzchowność krzykiem oznajmiała światu: „rosyjski chłop”. Świat zareagował oburzeniem i odepchnął go. Moskwa była szczególnie brutalna pod względem odpychania.
„Limitczik”, tak nazywano podobnych mu ludzi. Prawo mieszkania w Moskwie przysługiwało rodowitym moskwianom i ograniczonej liczbie ludzi spoza miasta. Rodowici moskwianie patrzyli na zamiejscowych protekcjonalnie i z pogardą, która zaskoczyła Jakowa, gdy się tu sprowadził, mając raptem dziesięć lat. Dwadzieścia lat później ta nienawiść wcale nie zmalała. Zaczął podejrzewać, że nigdy się nie zasymiluje.
Jakow stał przed oknem w bokserkach i podkoszulku, patrząc na topolę, która sięgała prawie do jego okna na piątym piętrze. Na czubku wrony uwiły gniazdo i zrywający się wiatr miotał nim we wszystkie strony. Jakow martwił się o bezpieczeństwo dwóch młodych. Ich rodziców nigdzie nie było widać, a młodziaki skrzeczały, gdy masa gałązek, patyków, gałęzi i kłaczków kołysała się w podmuchach wraz z wierzchołkiem drzewa. Zastanawiał się, czy ptaszki mają mdłości i co robią w gnieździe we wrześniu.
- Jasza! - zawołała z kuchni jego matka. - Śniadanie!
Wciągnął spodnie dresowe, wypchane na kolanach, ozdobione wzdłuż nogawek czerwonymi paskami, które spłowiały po zbyt wielu praniach. W jego życiu było zbyt wiele spłowiałych czerwonych rzeczy - kolejna, w postaci podomki matki, skakała od kuchenki do stołu i z powrotem ze zdesperowaną energią zegarowego mechanizmu.
- Uspokój się, mamo - powiedział Jakow i poklepał staruszkę po ramieniu. Zawsze uważał ją za starą i był zaskoczony w dniu jej urodzin, gdy sobie przypomniał, że ma zaledwie pięćdziesiąt lat. - Jest sobota, nie ma pośpiechu.
- Umówiłam się z Lidą, żeby pójść na cmentarz. Odwiedzić twoich dziadków, a i grób trzeba wyczyścić ze wszystkich tych liści.
- Jest jesień. Jutro spadnie ich więcej.
- Groby muszą być czyste - odparła, uparta i mała. - Jedz.
- Nie czekaj na mnie. Zrób, co musisz.
Westchnęła.
- Dasz sobie radę?
- Oczywiście. - Nie było powodu do irytacji. Zawsze się martwiła, nawyk, który nie przeminie. Bądź cierpliwy, pomyślał. Jesteś dorosły, nawet jeśli ona nie zdaje sobie z tego sprawy. - Idź, rób swoje. Baw się dobrze. Naciesz się grobami.
Ściągnęła twarz.
- O zmarłych trzeba się troszczyć.
Wiedział, że lepiej nie dyskutować. Nie było sensu mówić, że niekończąca się, niewdzięczna, bezsensowna praca na cmentarzu tylko jej niesie pociechę, że zmarłych to nie obchodzi.
Jakow wypił herbatę.
Matka wróciła do swojego pokoju, skąd dobiegło trzaśnięcie drzwi szafy i szelest poliestru. Jakow posmarował chleb masłem i ukroił grube plastry sera, wonnego i pełnego dziur. Czekał, aż zostanie sam, i miał z tego powodu wyrzuty sumienia.
Weszła do kuchni, ubrana w pancerz kwiaciastej sukni i ciężkie czarne buty.
- Nic by ci się nie stało, gdybyś odwiedził dziadków.
Dziadkowie. Słabo pamiętał babcię, a dziadka - wcale. Matka też go nie pamiętała. Wiedzieli tylko, że był Anglikiem. Słyszeli na wpół pamiętane opowieści i domysły, ale jedyną pewną rzeczą była jego narodowość. To, i fakt, że przez pół roku pracował w radiu, od maja do listopada tysiąc dziewięćset trzydziestego ósmego, jako korespondent anglojęzyczny. W tym krótkim czasie poślubił babcię i zrobił jej dziecko, i został szybko stracony - albo, jak mawiano w czasach Chruszczowa, stłumiony. Nikt nie miał pewności co i jak zostało pogrzebane w grobie z jego imieniem, ale też nikt nie był na tyle ciekaw, żeby to sprawdzić.
- Zostanę w domu, mamo - powiedział. - Może w przyszłym tygodniu. Możemy też pójść do kościoła, jeśli chcesz. – Rzuciwszy parę słów na uspokojenie, zamienił obecną drobną niedogodność na większą, za jakiś czas. Sprytne.
- Zobaczymy, Jasza. - Złagodniała. - Niedługo wrócę.
Dopił herbatę, już zimną, i znalazł lornetkę. Przez szkła wyraźnie zobaczył dzioby młodych ptaków, z obwódkami w kolorze żółtka, szeroko otwarte w milczącym krzyku. Wiało coraz mocniej.
Wiatr podrywał liście żółtymi falami, tworzył z nich wiry i pozwalał im opadać na ziemię. Szumiał w suchej trawie na pustej parceli za widocznym z okna ośrodkiem dziennej opieki i gwizdał w pustych butelkach rozrzuconych pomiędzy łuszczącymi się ławkami. Tarmosił sierść psów, które biegały po wysuszonym błocie i zbitej martwej trawie na tej ziemi niczyjej. Ich właściciele podnosili kołnierze i zapalali papierosy, wprawnie osłaniając dłońmi płomyki zapałek, przyjmując uderzenia wiatru na plecy.
Jakow patrzył, jak młody człowiek ściga teriera szkockiego. Pies, rozmyta smuga ruchu, biegał w kółko, bez trudu wyprzedzając właściciela, choć łapy miał tak krótkie, że skrywało je kudłate futro. Kurtka powiewała, gdy młody człowiek biegał za psem, żałośnie wykrzykując jego imię. Podmuch wiatru pchnął młodzieńca w plecy, zmuszając go do niezgrabnego potknięcia, i zarzucił mu kurtkę na głowę. Gdy mężczyzna usiłował się uwolnić, machając rękami, następny podmuch poderwał go z ziemi. Jakow przysunął się do okna, niezupełnie wierząc własnym oczom, ale zbytnio się cieszył ze spędzanej samotnie soboty, żeby odczuć prawdziwe zdumienie czy panikę. Ręce mężczyzny machały teraz szybciej, kurtka się wydłużyła, stopy oddaliły od ziemi, skurczyły w drobne ptasie piąstki, i wisiał w powietrzu, pół człowiek, pół...
Jakow spojrzał na innych ludzi i psy, ale nikt nie okazywał przejęcia, a nawet nie był świadom dziwnego zachowania młodego człowieka. Tylko terier przestał biegać i siedział, pytająco przekrzywiając głowę, śledząc wzrokiem coś wysoko w powietrzu. Wtedy Jakow zdał sobie sprawę, że młodzieniec zniknął i tylko wielka wrona łopocze skrzydłami nad pustą parcelą, ścigana przez wyjącego teriera, wlokącego smycz po błocie.

d3xpcvy

Poniedziałki przynosiły niepokój i ściskanie w piersi, pragnienie zakopania się głębiej w poduszki i spania. Zamiast spać, Jakow wstał o piątej rano i wyszedł do pracy. W autobusie tłoczyli się zaspani obywatele, niechętni spojrzeć innym w oczy o tej nieludzkiej porze, kiedy dusza, wciąż wrażliwa po śnie, jest bezradna wobec ataku światła, hałasu czy niemiłego słowa. Jakow, jak reszta rodaków, udał, że zasypia, i schował twarz w podniesionym kołnierzu munduru.
W chwili, gdy zamknął oczy, dmuchnął wiatr, płaszcze się zadarły, psy zaszczekały i wrony zakrakały. Nie mógł w żaden sposób pogodzić się ze sceną, której był świadkiem, więc postanowił uznać ją za halucynację lub dziwną sztuczkę optyczną. Przepędził ją z głowy i zajął się opieką nad wroną, która wypadła z gniazda. Sobotni wieczór i całą niedzielę spędził na doglądaniu ptaka i próbach przekonania matki, że wrony nie wydziobują ludziom oczu. Uśmiechnął się teraz na wspomnienie sprzeczki.
- To dziki ptak - powiedziała matka. - Wypuść go.
- Nie mogę, mamo - odparł. - Tam są bezdomne koty, a on jeszcze nie umie fruwać.
Westchnęła i zajęła się swoimi sprawami, ale godzinę później zapukała do jego drzwi i powtórzyła swoje błagania. Jakow wzruszył ramionami i nakarmił ptaka mieloną wołowiną i gotowaną rybą.
W autobusie trochę się martwił o małą wronę. Stale zaglądał do torby na ramię, gdzie trzymał nowego pupila i zapas jedzenia. Śpiąca wrona stała się niemal talizmanem, pomagającym mu uciec przed dokuczliwym wspomnieniem. Unikał go, i wspomnienie powoli się zacierało, aż został tylko ogólny zarys – postać człowieka ze skrzydłami. Skulił się i mocno zacisnął oczy, i omal nie przegapił swojego przystanku.
Posterunek policji, gdzie pracował, mieścił się na parterze starszego bloku mieszkalnego – zaledwie sześciopiętrowego, zbudowanego z brązowej cegły. Klatka schodowa pachniała jak wszystkie inne w mieście - dymem papierosowym i kocimi sikami, gotowaną kapustą, której podstępny zapach sączył się spod każdych drzwi, i zaniedbaną starością. Spojrzał na starszego mężczyznę, który akurat wychodził z budynku, jeszcze przed siódmą rano.
- Dzień dobry - powiedział do jego pleców.
Staruszek nie odpowiedział, plecy w podniszczonej kurtce miał przesadnie wyprostowane, jakby kręgosłup zakleszczył mu się w jednej pozycji. Szedł sztywnym krokiem, wsparty na lasce domowej roboty, i Jakow mu współczuł - pewnie weteran; czy w mieście żył jakiś starzec nie będący weteranem? Zbieranie pustych butelek z ulic i palców zabaw, gdzie porzucali je beztroscy młodzi, musiało być trudne. Pewnie dobrze, że było ich tak wiele, bo dzięki temu staruszek nie musiał głodować na emeryturze. Mimo wszystko nie było to dobre życie - bohater wojenny, sędziwy człowiek, zasługiwał na szacunek i trochę odpoczynku. Gdyby był jego dziadkiem, nie musiałby zbierać butelek.
Marszcząc brwi, Jakow wszedł po schodach do biura. Usiadł za biurkiem i ułożył wronę, której nadał imię Carl, w wygodnym kąciku pomiędzy kaloryferem i oknem. Jego biurko stało z tyłu, gdzie odbywała się prawdziwa praca i dokąd nie wpuszczano petentów. Z przodu, za szklanym przepierzeniem z małymi półokrągłymi okienkami, znajdowało się biuro paszportowe, gdzie zawsze panował duży ruch.
Chciałby tam pracować - zajęcie, choć nudne, było znajome, i każdy mógł stwarzać pozory, że się zapracowuje, przeglądając ważne statystyki, stemplując i wypełniając formularze, w rzeczywistości myśląc o czymś zupełnie innym. Pozostałym policyjnym obowiązkom brakowało tej swobody.
Na ich posterunku zawsze panował spokój i Jakow pogodził się z myślą, że przejdzie przez życie i odejdzie na emeryturę bez jednego śledztwa w sprawie zabójstwa, bez wyjaśnienia czegoś poważniejszego od awantury domowej czy pijackiej bójki. Nie miał nic przeciw temu; obecny wzrost przestępczości, reketierzy wyłażący z ciemnych kątów, spory terytorialne, morderstwa, tortury - to wszystko go przerastało.
Przekładał papiery na biurku, mając nadzieję, że nie przyciągnie niczyjej uwagi, że nikt nie zwali mu na głowę petenta i nie każe wysłuchiwać kolejnej gorzkiej opowieści o nieszczęściu, któremu nijak nie mógłby zaradzić. Wygłosiłby rutynową przemowę, że zrobią wszystko, co w ich mocy - nie wspominając, że to niewiele, że brakuje im funduszy i morale, że młodzi widzą emeryturę jako odległy raj, a starsi jako niedaleki wodopój, przy którym wreszcie ugaszą pragnienie, że żaden z nich tak naprawdę nie chce tu być i wszyscy żałują, że wybrali ten fach, może z wyjątkiem dziewczyn przy biurku paszportowym.
Udało mu się spędzić ranek na markowaniu ciężkiej pracy i ukradkowym karmieniu wrony za każdym razem, gdy otwierała jasne szklane paciorki oczu, wyczekująco rozdziawiając żółty dziób. Jakow wsuwał kawałki surowej wołowiny w głodne gardło, martwiąc się, czy nie są za duże. Ale Carl przełykał i czekał na więcej. Wtedy Jakow się martwił, czy go nie przekarmia.
- Richards - powiedział ktoś przy jego biurku. - Jesteś potrzebny.
Jakow podniósł głowę i napotkał stalowe spojrzenie porucznika. Pracował tutaj siedem lat, ale przełożony wciąż miał kłopoty z jego nazwiskiem - wymawiał je starannie, jakby zagraniczne słowo mogło mu spalić podniebienie, jeśli nie zachowa ostrożności.
- Za moment, poruczniku Zacharow.
Zacharow oczywiście nie mógł czekać. Przyprowadził starszą kobietę, prowincjuszkę w chustce na głowie, z lśniącymi kopytami butów ortopedycznych na nogach. Płakała, ale jej usta zaciskały się mocno w obronie przed nieuchronnymi emocjami. Jakow dobrze znał taką minę.
Usadził kobietę przed biurkiem i odsunął Carla na bok. Kobieta przyjrzała się uważnie porysowanemu blatowi ze sklejki i stercie papierów, które Jakow ułożył, żeby wyglądać na zapracowanego. Potem podejrzliwie spojrzała na niego. Jej pomarszczona twarz zdradzała, co sobie myśli - uważała, że Jakow jest za młody i za słabo wykształcony, że nie powinien zajmować tego stanowiska i podejmować decyzji, od których zależy ludzkie życie.
- Co mogę dla pani zrobić? - zapytał Jakow, przerywając bieg nieprzyjemnych myśli.
Carl zaskrzeczał i kobieta ściągnęła brwi.
- Nazywam się Anna Czernina. Mój zięć zaginął. Wyszedł po papierosy i nie wrócił. Córka płacze od dwóch dni.
Jakow zapisał adres kobiety i córki, i rysopis zięcia - oczy: piwne, włosy: kasztanowe, broda: brak, wzrost: 181 cm. Zapewnił, że zadzwoni, gdy tylko czegoś się dowiedzą.
Kobieta wyszła bez przekonania, że Jakow jej pomoże. On był tego pewien.
Gdy zbliżała się pora lunchu, znów przyszedł Zacharow i usiadł okrakiem na krześle obitym wystrzępionym winylem.
- Jasza - powiedział bardziej serdecznie niż kiedykolwiek - dziś dostaliśmy pięć zgłoszeń o zniknięciach.
Człowiek. Skrzydła. Terier szkocki porzucony na pustym polu. Jakow przepędził tę myśl.
- Reketierzy - powiedział.
- To się dzieje w całej Moskwie. Trzydzieści osób w zeszłym tygodniu.
- Reketierzy są w całej Moskwie.
Zacharow wsparł arystokratyczne czoło na rękach splecionych nad oparciem krzesła, jego spojrzenie prześliznęło się po świeżo bielonych ścianach i suficie obwieszonym gołymi żarówkami. Westchnął.
- Tak sądzę. Boże, dlaczego ja?
Jakow wzruszył ramionami i sięgnął po torbę z małą wroną.
- Ładny ptaszek - pochwalił Zacharow. - Skąd go masz?
- W sobotę wypadł z gniazda. Było wietrznie. - I nikt nie zmienił się w ptaka.
- Mogę go popilnować - zaproponował Zacharow.
- Tak? A ja właściwie co mam zrobić?
- Odwiedzisz rodziny i dowiesz się, czy zaginione osoby były zamieszane w jakiś handel.
- A kto nie jest w dzisiejszych czasach?
- Jestem dokładnie tego samego zdania. Zobacz, dla kogo pracowali, zobacz, czy nie są w to zamieszane jakieś gangi czeczeńskie.
Jakow podniósł głowę.
- Czeczeni?
- Tak. Ormianie, Gruzini - ktokolwiek. Narodowości kaukaskie.
- Większość bandziorów, których widuję, to Rosjanie.
Porucznik zmarszczył brwi i rzucił mu notes z nazwiskami i adresami.
- Do roboty.
Jakow wyszedł.

Nie mógł zrozumieć, dlaczego matka postanowiła przeprowadzić się do tego miasta. Pewnie, starówka jest piękna. Ale mieszkali na przedmieściach, okropnych, pustych i szarych, gdzie prawie nie było zieleni, gdzie resztki naturalnej roślinności, powykręcanej i zabiedzonej, walczyły o przetrwanie wśród brudu, tłumów ludzi i niekończących się rozkopów na nowych budowach. Człowiek nie mógł przejść jednego metra, żeby grudy gliny nie oblepiły mu butów, a ich ciężar nieuchronnie ściągał do dołu ludzkiego ducha. Nim Jakow dotarł do porządnie wybrukowanych ulic i przystanku autobusowego, zwykle tracił chęć do życia gdziekolwiek, co dopiero tutaj. Anorektyczne topole chyliły się na upartym wietrze, który hulał swobodnie w korytarzach pomiędzy wysokimi płaskimi blokami. Jakow miał nadzieję, że pewnego dnia łączenie się mas powietrza stworzy tornado. Wyobrażał sobie idealny wir porywający sterty odpadków, cegły rzucone beztrosko na niechlujne stosy, samochody zaparkowane przy i czasami na chodnikach. Po prostu
wymiatający wszystkie śmieci, zostawione tutaj i zapomniane przez twarde życie. Wciąż się zastanawiał, czy chce, żeby ludzie też zniknęli.
Pierwszą wizytę miał złożyć w sercu tego beznadziejnie przygnębiającego labiryntu. Wyobrażał sobie, że jest Tezeuszem w policyjnym mundurze, choć bez nici i Ariadny. Pot spłynął mu po karku i ochłodził skórę między łopatkami, gdy wyobraził sobie czekającego nań Minotaura - straszne stworzenie zrodzone przez zaburzony porządek świata, powstałe z chaosu, który władał krajem, i z żałosnych marzeń o nowych Rosjanach - zdeformowane ucieleśnienie bezprawia i rozpaczy.
Chuligani obijający się przy budynku popatrzyli na niego z ukosa, ale nie zaczepili. Był za to wdzięczny, za to, że obyło się bez wyzwisk. Dał nura w wejście i pobiegł po schodach na piętro, na pierwsze spotkanie.
Zadzwonił i czekał. W końcu pchnął drzwi, które otworzyły się bezgłośnie, wpuszczając go do zagraconej kawalerki, gdzie duma maskowała ubóstwo bibelotami i meblami z imitacji drewna. Zobaczył czmychającego tchórzliwie karalucha i zawołał w pustkę:
- Jest tu kto?
- Tutaj - dobiegło z kuchni.
Dziewczyna, może siedemnastoletnia, siedziała przy kuchennym stole z rękami złożonymi na kolanach. Nawet nie spojrzała na niego, wbijając oczy w okno.
- Gdy się tu przeprowadziliśmy - powiedziała - tam rosły sady jabłoniowe. Nasz dom zbudowali jako pierwszy w tej dzielnicy, i wokół były tylko ogrody, i las za torami. Żyły tam sowy, co noc słyszałam ich pohukiwanie. Pociągi gwizdały, a sowy hukały, tak to pamiętam. Zwłaszcza latem.
- Jestem z policji. Dostaliśmy zgłoszenie o zaginięciu osoby.
- Moja mama. - Dziewczyna uparcie patrzyła w okno. Głos jej się lekko załamał i Jakow z bólem w sercu zrozumiał, że dziewczyna płacze.
Nigdy nie wiedział, co mówić płaczącym ludziom, szczególnie młodszym. Płacz budził w nim panikę i zmuszał do składania pustych obietnic, byle położyć kres łzom i rozdzierającemu smutkowi.
- Nie płacz, proszę - powiedział. - Znajdziemy twoją mamę. Ale będziesz musiała mi pomóc, zgoda?
Dziewczyna ze złością przetarła twarz ręką i obrzuciła go pełnym urazy spojrzeniem, wściekła, że widzi ją w takim stanie, z czerwonymi oczami i zasmarkanym nosem. Współczuł jej z powodu rozpaczy, pospolitej twarzy i ostrego nosa, cienkich mysich ogonków, wyraźnego zakłopotania.
- Kiedy widziałaś ją ostatni raz? - zapytał i usiadł przy stole, choć go nie zaprosiła.
- W piątek rano. Poszła do pracy, ale nie wróciła.
- Gdzie pracuje?
- W przetwórni mięsnej za torami. - Dziewczyna pokazała ręką. - Tam, gdzie rósł las. Mówią, że w piątek nie przyszła do pracy.
Zapisał.
- Masz krewnych, u których mogłabyś tymczasem zamieszkać?
- Nie. - Spojrzała na niego ponuro oczami zaczerwienionymi od niedawnych łez. - Sama potrafię o siebie zadbać.
Skinął głową.
- Zadzwonimy, gdy się czegoś dowiemy. Nazywasz się...
- Daria. A pan?
- Jakow. Jeśli zadzwonisz na miejscowy posterunek, zapytaj o mnie, dobrze?
- Dobrze - odparła i odwróciła się do okna.
Jakow ruszył do drzwi. Usłyszał krzyk, zawrócił i wbiegł do kuchni, wyobrażając sobie, że dziewczynę spotkało coś strasznego. Była cała i zdrowa, tylko blada. Wskazywała coś za oknem. Spojrzał na stado ptaków lecących w stronę budynku, z początku nie rozumiejąc. A potem zobaczył.
Były to sowy, mrużyły oczy w jasnym świetle dnia, lecz nie przerywały lotu.
- Skąd one się wzięły? - mruknął, patrząc na rozległe przestrzenie asfaltu i nowej budowy.
Sowy też wyglądały na zdezorientowane. Leciały w ciszy, bez krzyku, bezszelestnie poruszając miękkimi jak puch skrzydłami. To zjawy, nie ptaki z krwi i kości, pomyślał. Nie są prawdziwe, bo nie powinno ich tu być, nie miały prawa istnieć, nie miały powodu latać za dnia. A jednak Daria też widziała ptaki i machała ręką, przepędzając je lub zapraszając bliżej - Jakow nie miał pewności.
Jedna sowa oderwała się od stada i skierowała prosto ku oknu. Jej oczy, wielkie, okrągłe i żółte, osadzone w białej trójkątnej twarzy, podchwyciły jego spojrzenie. Ptak zaskrzeczał i uderzył w szybę, nakrapiane pióra wystrzeliły na wszystkie strony wskutek zderzenia i spadły na asfalt, o parę sekund wyprzedzając martwe ciało sowy. Daria krzyknęła.

Było ciemno, gdy przybył pod ostatni adres, niezbyt daleko od posterunku - umyślnie tak zaplanował. Drzwi otworzyła starsza kobieta o znękanych oczach. Poplamiona, wilgotna podomka oblepiała jej chude nogi, a ponieważ brakowało paru guzików, widział pożółkłą halkę pod spodem. Kobieta zaprosiła go ruchem ręki. Usłyszał szum wody napuszczanej do wanny i płacz niemowlęcia.
- Robię pranie - wyjaśniła kobieta. - Moja córka zaginęła. To jej dziecko.
- Mogę trochę zaczekać.
Kobieta skinęła głową i zniknęła w korytarzu, mrucząc do siebie i wzdychając. Jakow współczuł jej, obarczonej podwójnym brzemieniem w postaci zaginionego dziecka i troski o wnuka. Nie śmiał wejść głębiej do mieszkania i czekał przy drzwiach. Opierał się plecami o gładką powierzchnię, gdy szczęknął zamek i drzwi pchnęły go w głąb korytarza.
- Przepraszam - powiedziała kobieta i spojrzała na niego podejrzliwie. Była wyższa niż on, mniej więcej w jego wieku. Trzymała torby z zakupami. - Pan z policji?
- Tak - odparł, powstrzymując się od sarkazmu. - Przepraszam, że zjawiłem się tak późno, ale dzisiaj odwiedziłem wiele rodzin. Wygląda na to, że zaginęło mnóstwo osób. Rozmawiałem z pani matką?
Kobieta pokiwała głową.
- Moja siostra zniknęła dwa dni temu.
- Gdzie pracowała?
- Studiowała w Instytucie Pedagogicznym. Zaczęła ostatni rok. Dopiero co urodziła dziecko.
- Chłopiec czy dziewczynka?
Kobieta spojrzała na niego z dziwnym wyrazem w ciemnych oczach.
- Nie wiem - odparła. - Byłam tak wstrząśnięta, że nie przyszło mi na myśl zapytać.
Pojawiła się jej matka, wycierając ręce w podomkę.
- To chłopiec - powiedziała do Jakowa, ostentacyjnie ignorując kobietę z torbami. - Wejdź, synku. Wszystko ci powiem.
Zaprowadziła go do pokoju, gdzie usiadł na zapadniętej kanapie. Sprężyna uwierała go w udo, gdy zadawał pytania. Jak wszyscy pozostali, zaginiona dziewczyna nie miała powiązań przestępczych i wiodła zadziwiająco zwyczajne życie. Jedyną niezwykła rzeczą były okoliczności zaginięcia - urodziła w łazience, a potem rozpłynęła się w powietrzu.
- Niczego pani nie słyszała ani nie widziała? - zapytał. - I jest pani pewna, że drzwi łazienki były zamknięte na klucz?
- Jestem pewna. I w domu nie było nikogo poza mną i Galiną.
- I kawką - dodała wysoka kobieta od drzwi, gdzie najwyraźniej stała w milczeniu od jakiegoś czasu.
Człowiek. Skrzydła. Terier szkocki.
Matka z irytacją pokręciła głową.
- Proszę jej wybaczyć - powiedziała do Jakowa. - Ona nie jest... całkiem normalna.
Kobieta sprawiała najnormalniejsze wrażenie, z tym wyjątkiem, że po słowach matki skuliła się i wycofała na korytarz.
- Proszę zaczekać – zawołał za nią. - Mówiła pani, kawka?
Znów zajrzała do pokoju.
- Tak. Inne ptaki też. I chyba znam kogoś, kto może pomóc panu w poszukiwaniach. Tylko...
- Przestań - burknęła starsza kobieta. - Wstyd mi za ciebie.
Galina zniknęła z pola widzenia, roztapiając się w ciemności mieszkania. Pojawiła się, gdy Jakow wychodził, i wcisnęła mu w rękę zmiętą karteczkę.
- Niech pan zadzwoni do mnie do pracy. Pewien uliczny artysta coś wie - szepnęła i uciekła, przepędzona miażdżącym spojrzeniem matki.

d3xpcvy
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d3xpcvy