10
Okazawszy kartę, jeszcze raz zagłębiłam się między regały - nie podziemnego aneksu, lecz dziesięciopiętrowego labiryntu właściwej biblioteki, której sześć pięter było nad ziemią. Gabinet Roz znajdował się na piątym. Wbiegłam po schodach, wyszłam z klatki schodowej i stanęłam.
Zapomniałam o potędze bibliotecznych półek. Nie miała ona nic wspólnego z wystawnością publicznych sal i czytelni, a jeszcze mniej ze sterylnym światłem w podziemiu. W powietrzu czuć było wiekową stęchliznę, zaprawioną lekko gryzącą wonią - świadectwem toczącej się wolno i nieubłaganie wojny papieru z tlenem, który kiedyś obróci to imperium w proch.
Rozluźniłam ramiona i ruszyłam w stronę południowego skrzydła biblioteki, z rzędami żelaznych i stalowych regałów, które skręcały za róg, biegnąc w dal. Chociaż w ciepłe letnie popołudnie zachodziło tu niewiele osób, dostrzegłam kilku pilnych studentów pochylonych nad książkami. Nie byłam więc sama.
Wiedziałam, że jeśli będę zachowywać się tak, jakbym miała prawo tu przebywać, nikt tego nie zakwestionuje. Skręciłam w przejście między regałami i cofnęłam się bocznym korytarzem, który wychodził wprost na drzwi gabinetu Roz. Nadświetle nad nimi, tak jak nad pozostałymi drzwiami, było z matowego szkła.
Klucz pasował. Otworzyłam drzwi i weszłam.
W środku niemal nic się nie zmieniło. Na trzech ścianach od podłogi po sufit biegły półki z książkami. Jedną przedzielała wysoka szafka z kartami bibliotecznymi, a drugą, naprzeciwko, biurko. Na jego blacie, ułożone skromnie obok klawiatury przy oprawionym w srebrną ramkę zdjęciu Virginii Woolf, spoczywały długie srebrne kolczyki z turkusami - rękodzieło Indian Nawahów - które podarowałam jej przed laty. Na papierach stało popiersie Szekspira. Z przypiętą pinezkami do ściany dużą mapą Wielkiej Brytanii sąsiadowała inna, kopia mapy z czasów renesansu. Leżący na podłodze wiekowy wschodni dywan był wytarty w tym miejscu, gdzie huśtała się w bujaku. W dalekim kącie pomiędzy półkami a oknami czaił się wysoki miękki fotel z poręczami.
Zmieniły się tylko okna. Roz za nic nie chciała zawiesić w nich zasłon ani rolet. Powtarzała, że nie zrezygnuje nawet z cala nieba. I tak pozostało. Ale kiedy byłam tu poprzednim razem, dwa okna gabinetu wychodziły na wewnętrzny przygnębiający dziedziniec biblioteki, dostępny tylko ptakom i zabłąkanym śmieciom rozwiewanym przez wiatr, a obecnie - na jedno z osiągnięć remontu kapitalnego: rzęsiście oświetloną salę pełną czytelników. Uniwersytet przykrył dziedziniec wokół kopuły szklanym dachem, zmieniając otwartą przestrzeń w dwie komfortowe czytelnie.
Stojąc pośrodku gabinetu, byłam widoczna dla każdego, kto podniósłby wzrok. Zaklęłam pod nosem, podeszłam do biurka, postawiłam torbę na podłodze i opadłam na fotel Roz, myśląc gorączkowo.
Nikt, kto zerknąłby z dołu, nie zdziwiłby się, że tu siedzę i czytam. Mogłam też chyba przeszukać komputer. No, bo kogo by obeszło, że jakiś profesor wynajął do pracy asystentkę? Zwłaszcza w przypadku Roz Howard, nieceniącej komputerów. Pierwsze, sporządzane ręcznie wersje swoich książek oddawała do przepisania sekretarce. Jeśli wieść ojej śmierci nie zdążyła się rozejść, śmiało mogłam zajrzeć do peceta.
Musiałam jednak przeszukać jej książki, a z tym było gorzej. Trzymała je w przedziwnych miejscach, poutykane jedna za drugą w całym gabinecie. Większość tych, co tak stawiają książki, na wierzchu trzyma te, z których korzysta częściej. Roz robiła odwrotnie. Powiadała, że nie cierpi myśli, iż czyjeś wścibskie oczy szpiegują jej nienarodzone pomysły. Dlatego zewnętrzna warstwa książek na półkach Roz witała ciekawskich gości parawanem z prac jej kolegów i znajomych, a także nowszymi dziełami wschodzących gwiazd szekspirologii.
Nie było tu żadnych tytułów, które mogłyby podpowiedzieć, dokąd zmierza jej nieprzewidywalna wyobraźnia. To znaczy były, ale pochowane. Westchnęłam. Żeby znaleźć Scenę elżbietańską, musiałam zdjąć wszystkie tomy ze wszystkich półek w pomieszczeniu. Musiałoby to, w najlepszym razie, dać do myślenia każdemu, kto spojrzałby w górę, i zajęłoby tyle czasu, że znacznie zwiększyłoby możliwość zwrócenia na siebie czyjejś uwagi.
Wśród piór i ołówków wetkniętych w słoik przy komputerze sterczała mała latarka. Wzięłam ją. Bibliotekę nadal zamykano o dziesiątej. Bibliotekarze i portierzy wychodzili przed jedenastą, najpóźniej przed północą. Zapewniało to sześć, siedem godzin wolnych od szpiegujących spojrzeń, aż do powrotu o ósmej rano pracowników otwierających placówkę. Uśmiechnęłam się do szerokich, smutnych oczu pani Woolf. Czego nie mogłam dokonać w świetle dnia, musiałam zrobić w ciemnościach. Wystarczyło zamknąć się w pokoju.
O ekran komputera Roz opierało się faksymilowe wydanie pierwszego Folio. Wzięłam je, wstałam, podniosłam torbę i wyszłam z gabinetu.
Usiadłszy przy bibliotecznym stole, otworzyłam dzieła Szekspira. Podczas długiego czekania sprawdziłam każdą stronę faksymile, ale nie znalazłam najmniejszego znaczka.
O wpół do dziesiątej z głośnika rozległ się męski głos: „Wypożyczalnia kończy pracę za piętnaście minut. Za piętnaście minut wypożyczalnia zostaje zamknięta". Kwadrans przed dziesiątą światła zamrugały i garstka ostatnich czytelników opuściła salę. Zaczekałam, aż przez głośnik dwa piętra niżej usłyszę wezwanie, i dopiero wtedy wstałam. Przeciągnęłam się, sztywna z wyczerpania. W Londynie była trzecia rano, a ja miałam przed sobą kolejne godziny bez zmrużenia oka. Rozejrzałam się po długim rzędzie stołów bibliotecznych. Skrzydło, w którym już przedtem było niewielu gości, opustoszało.
Zamknęłam książkę i wróciłam do gabinetu. Kiedy otwierałam drzwi, klucz w mojej dłoni lekko drżał. Uchyliłam je najwęziej jak mogłam, i wsunęłam się do środka. Czytelnia w dole również opustoszała, a bibliotekarka opuściła stanowisko. Uwolniłam się od torby, klapnęłam przy niej na podłodze, wyjęłam i wyłączyłam komórkę. Potem przez godzinę siedziałam, wsłuchując się w bi¬blioteczne odgłosy, a w sercu pęczniała mi tęsknota za Roz.
Wreszcie światła na korytarzu zgasły, prócz przyćmionych żarówek palących się co dobre kilka jardów. W pokoju zapadła ołowiana senność. Podbródkiem stuknęłam o klatkę piersiową. Otrząsnęłam się, ale głowa znów mi opadła, a oczy się zamknęły.
Ocknęłam się ze wzdrygnięciem. Coś mnie rozbudziło, ale co? Aksamitna ciemność na korytarzu zgęstniała. Podkradłam się do drzwi, lecz nic nie usłyszałam.
Zapaliłam latarkę i podeszłam do biurka. Odstawiłam Folio Roz na miejsce, wyjęłam spod popiersia Szekspira papiery, wyrównałam plik, wsunęłam do torby i stanęłam twarzą do półek.
- Przepraszam - szepnęłam (do książek? do gabinetu? do Roz?), rozluźniłam ramiona i zabrałam się do pracy. Przeszukując metodycznie półki w sposób godny pochwały mej mentorki, wyciągałam zewnętrzne książki grupami i oświetlałam latarką ciemny tunel za nimi. Zainteresowania Roz były, łagodnie mówiąc, zróżnicowane. Natknęłam się na kilka książek o Cervantesie i Don Kichocie oraz kilka o Delii Bacon, dziewiętnastowiecznej sawantce z Nowej Anglii, którą obsesja na punkcie Szekspira doprowadziła najpierw do zaszczytów, a potem do szaleństwa. Kiedyś badałam jej spuściznę. Z jakiegoż to powodu zainteresowała się nią Roz? Zdusiłam ziewnięcie i szukałam dalej. Największa grupa książek, o recepcji Szekspira na Dzikim Zachodzie, stanowiła najpewniej pokłosie jej ostatniej monografii. W sumie zgromadzone tu tomy sprawiały wrażenie powyciąganych na chybił trafił z różnych półek biblioteki. Ale to, co zachomikowała, nie sumowało się w spójny nowy zamysł. Co najgorsze, nie znalazłam Sceny elżbietańskiej. Aż wreszcie,
dwadzieścia minut później, na klęczkach, bliska rozpaczy, wypatrzyłam to, czego szukałam, na najniższej półce przy oknie. Cztery tomy w spłowiałej czerwonej płóciennej oprawie. Połyskujące blado złote litery na grzbietach oznajmiały krótko: Scena elżbietańska. Chambers.
Pochyliłam się niżej. Przy końcu jednego z tomów wystawał niczym malutka zakładka kawałek papieru. Zdjęłam książkę z półki, usiadłam na brzegu miękkiego fotela i otworzyłam ją na zaznaczonej stronie 488. Sztuki i dramatopisarze - brzmiał tytuł długiego rozdziału, wyszczególniającego nazwisko po nazwisku wszystkie znane wydania drukiem oraz rękopiśmienne kopie sztuk powstałych w okresie angielskiego renesansu. Niebywałe dzieło naukowe.
Strona 488 zaczynała się kontynuacją wykazu wydań Otella. Za Otellem szły Makbet, Król Lear, Antoniusz i Kleopatra.. aż do Burzy na samym dole i Henryka VIII na stronie sąsiedniej. Ostatnie sztuki Szekspira. Jego jakobickie opera magna. Przejechałam bladożółtym krążkiem światła po marginesach. Na jaką sztukę polowała?
Znów nie znalazłam ani jednego znaczka. Usiadłam prosto. Trop nie mógł się tu urywać. Nie mógł! Wyjęłam z kieszeni kartonik Roz i jeszcze raz odczytałam jej słowa. Odwróciłam kartę, wodząc palcem po otworze wyciętym na jej spodzie. Ocalenie tych kart kosztowało ją tyle trudu, że nie poświęciłaby żadnej na ulotne życzenia urodzinowe. To, co miałam odnaleźć, z pewnością wiązało się z tymi książkami.
Nie z książkami! Wyprostowałam się. Wcale nie z książkami! Przywykłam traktować karty katalogowe jak wskazówki. Ale Roz chciała, żebym zwróciła uwagę na samą kartę. Wstałam, podeszłam do szafki - starej szafki z Biblioteki Widenera, w której trzymała fiszki - położyłam na niej otwarty tom i sunąc promieniem latarki po wąskich, starannie oznaczonych jej pismem szufladach, zatrzymałam się na oznakowanej „Cecil - Charles II".
Wysunęłam ją i kartkując fiszki, dotarłam do „Chambers E. K.". Pierwszym tytułem był Angielski teatr ludowy, następnym Artur z Brytanii.. Ostatnim Wczesne wiersze angielskie. Za daleko. Cofnęłam się o jedną kartę i rozsunęłam fiszki. W przerwie, blisko dna, wyłowiłam latarką brzeg złożonego na pół karteluszka. Wyciągnęłam go ostrożnie.
Napisano na nim niebieskim ołówkiem: „Dla Kate".
W tej samej chwili przyćmione notabene światła na korytarzu zamrugały i zgasły. Wsunęłam karteluszek do książki. Przyciskając ją do piersi, zgasiłam latarkę i na palcach podeszłam do drzwi. O ile mogłam się zorientować, nie paliła się żadna lampa. Bibliotekę spowiły ciemności. Ledwie dotąd zauważalny szum w tle nasilił się, spowolnił, a wreszcie całkiem ustał, tak jakby budynek był wielkim żywym zwierzęciem, które wyzionęło ducha.
Gdy zabierałam się znów do pracy, w ciszy usłyszałam skrzypnięcie i świst cichy jak westchnienie. Zamarłam. Dobrze znałam ten dźwięk- odgłos drzwi przeciwpożarowych umieszczonych po obu końcach korytarza z gabinetami profesorów, a prowadzących na wąskie, szare niczym na okręcie klatki schodowe. Te od wschodu otwarły się i zamknęły. Oprócz mnie w budynku był ktoś jeszcze!
Ponownie wykradłam się z gabinetu, tym razem tylko przymykając drzwi na tyle, żeby nie trzasnąć zamkiem, i smyrgnęłam przez korytarz. Ledwie wślizgnęłam się między regały, zza rogu przy schodach wyłoniła się postać ciemniejsza od otaczających mnie ciemności.
Z pewnością strażnik albo ktoś z harwardzkiego posterunku policji reagujący na zgaśnięcie świateł. A jednak nie mogłam uwolnić się od myśli, że jest to ten sam czarny kształt, który dostrzegłam w oknie londyńskiego mieszkania, w mroczny sposób związany z podarkiem Roz. Przykryłam broszkę dłonią i cofnęłam się między półki.
Przy końcu korytarza ścieliły się łaty księżycowego światła. W pole widzenia wsunęła się niewyraźna figura, ale nim zdążyłam wyostrzyć sobie jej zarys, poszła dalej. Westchnęłam bezgłośnie z ulgą. Jednakże po kilku jardach zatrzymała się, cofnęła o dwa kroki, po chwili o jeszcze jeden. Przystanęła przy drzwiach Roz i dostrzegłam metaliczny błysk klucza. Ale drzwi gabinetu nie były zamknięte na klucz. Nie były nawet domknięte. Pod dotykiem otworzyły się z lekkim westchnieniem. Mężczyzna na moment zastygł i nagle się obrócił.
Zanurkowałam między regały i pobiegłam. Popędził za mną. W czytelni skręciłam w lewo, minęłam trzy przejścia oddzielające od siebie rzędy stołów i ślizgając się, zawróciłam w stronę gabinetów. Na końcu jednego z przejść ukryłam się za metalowymi półkami, z łomoczącym sercem nasłuchując. Nasłuchując w ciszy. Biblioteka Widenera była labiryntem krótkich korytarzy, nieoczekiwanych załomów i dziwnych wnęk pogrążonych w tej chwili w ciemnościach. Jeżeli tamten nie znał bibliotecznego labiryntu tak dobrze jak ja - i jeśli podczas remontu nie zaszły tu zmiany - miałam sporą szansę uciec.
Szept kroków na zewnętrznym korytarzu zdradził mi, gdzie jest prześladowca. Kilka przejść ode mnie skręcił i zawrócił w stronę gabinetów. Im był bliżej, tym głębiej cofałam się między regały. Za wszelką cenę musiałam się od niego odgrodzić. Ściskając w ręce tom Chambersa, drugą zaczęłam przesuwać po półce nad głową. Parę jardów dalej napotkałam lukę. Stanąwszy na palcach, dosięgłam książek stojących na regale przy drugim przejściu, naparłam na nie mocno od wewnątrz i strąciłam cały rząd na podłogę.
Gdy mój prześladowca skręcił w tamto przejście, kierując się w stronę, skąd doszedł go hałas, rzuciłam się w przeciwnym kierunku, do oddalonych o kilka kroków schodów w bliższym końcu korytarza. Jak długo mógł go powstrzymać stos książek na podłodze? Dopadłam drzwi na klatkę schodową prowadzącą w dół, otworzyłam je szarpnięciem i w ciemność wwiercił się gniewny metaliczny pisk. Rozejrzałam się. Schodów wiodących w górę nie odgradzały skrzypiące drzwi. Obróciłam się i popędziłam po stopniach.
Na ich szczycie ponownie zaszyłam się między regały. Krokom, które dotarły do schodów piętro niżej, towarzyszył świst zamykanych drzwi. Zapadła cisza, drzwi pisnęły ponownie. Stukot kroków zaczął oddalać się w dół.
Zaczekałam. Tamten, domyśliwszy się mojego manewru, mógł podkraść się z powrotem i zaczaić. Albo zasadzić się na mnie przy głównym wejściu. Nie! Od schodów dobiegło mnie ciche skrzypnięcie buta. Zmobilizowałam się do ucieczki, ale nie usłyszałam nic więcej. Wydawało się, że nawet bibliotecz¬ne tomy wstrzymały oddech.
Po dłuższym czasie wycofałam się powoli w stronę zachodniego skrzydła. Wysokie okna wychodziły na tę samą czytelnię, którą było widać z pokoju Roz. W rogu po przekątnej widziałam rząd okien gabinetów. Już miałam odejść, kiedy z jednego z nich wystrzelił wąski promień czerwonego światła. Przyjrzałam się dokładniej. Piętro niżej, trzecie okno. Jej okno.
Wrócił.
Zbiegłam po schodach, przebyłam korytarz z gabinetami i wsunęłam się między regały na korytarzu zewnętrznym. Wprawdzie w tej chwili, w ciemnościach, w pojedynkę, nie mogłam go powstrzymać od grzebania w rzeczach Roz, ale mogłam pokusić się o zdobycie jakiejś wskazówki, kim jest.
Podeszłam do przejścia wiodącego do jej gabinetu. Wyjrzałam zza półek i przez okno nad drzwiami dostrzegłam błysk czerwieni. Wciąż tam był.
Wyjęłam liścik Roz z tomu Chambersa i włożyłam karteczkę do kieszeni. W sąsiednim przejściu między regałami wsunęłam książkę jako szóstą w rzędzie w lukę na dolnej półce i zapamiętałam miejsce. W razie konieczności mogłam wrócić po nią jutro rano. Szanse, że znajdzie ją, zapodzianą wśród milionów, ktoś inny, były znikome. Na razie nic jej nie groziło.
Wysunęłam się zza rogu i skradając się przejściem, zrobiłam ostrożny krok, a po chwili drugi. Gdy w polu widzenia ukazały się drzwi Roz, przystanęłam. Nic się nie stało. Jeszcze jeden krok i ciszę przeciął pisk alarmu. Nim zdążyłam się cofnąć, z drzwi wypadł ciemny kształt, doskoczył do mnie i wykręcił mi ręce na plecach. W uchu zazgrzytał mi szept, ledwo słyszalny, gdyż zagłuszał go alarm:
- „Po prostu Kasiu, Kasiu ślicznotko, a czasem Kasiu zgago".
Moje imię! Znał moje imię! Zaczęłam się wyrywać, próbując dojrzeć twarz napastnika, ale tak mocno szarpnął moją rękę, że sapnęłam z bólu. Zaśmiał się, bez śladu ciepła, śladu rozbawienia.
- Ale jak rzekła inna postać z Szekspira: „Czymże jest imię?"... Roz zmieniła swoje. Na starego Hamleta.
Ścierpłam. A więc nie myliłam się! Znów spróbowałam się wyrwać. Coś błysnęło i na gardle poczułam chłodne cienkie ostrze.
- A może by tak zmienić również twoje? - Szyję zwilżył mi jego oddech. - Uciekaj, Kate - zadrwił i chwilę później przepadł, jakby połknęła go piszcząca ciemność.
Zdjęta panicznym strachem, pobiegłam na oślep zewnętrznym korytarzem ze stołami czytelniczymi. Zerknęłam na boki. Nie miałam dokąd uciec, a skryć się mogłam tylko w jednym miejscu. Zanurkowałam pod stół. Dokąd poszedł?! Co się stało?! Na pewno zabezpieczył się od flanki czujnikiem wykrywającym ruch. Spodziewał się, że wrócę.
Pisk zamilkł. Jeśli wyłączył alarm, to znaczy, że był niedaleko.
Spomiędzy półek doszedł odgłos kroków skradających się w stronę stołów. Odejdź! - zapragnęłam z całej duszy. Odejdź, proszę!
Ale skręcił w moją stronę, stąpając wolno, z rozmysłem i przystając przy każdym stole. Pewnie pod nie zaglądał. Szukał mnie.
Gdy zatrzymał się przy sąsiednim stole, sprężyłam się, szykując do skoku. Przed nożem bronił mnie tylko biblioteczny stół. Mogłam go na niego pchnąć, przy odrobinie szczęścia pozbawić równowagi na dość długo, żeby umknąć. Niewiele to dawało, lecz gorzej byłoby zginąć jak szczur w pułapce.
Zrobił krok, następny... otarł się o mój stół i poszedł dalej, docierając do końca korytarza. Nawet się nie obejrzał. Skręcił do głównego wejścia i zniknął. Z daleka dobiegło mnie westchnienie drzwi na klatkę schodową.
Załkałam z ulgi. Wygramoliłam się spod stołu, wstałam i spojrzałam na blat. Kiedy pod niego nurkowałam, świecił pustką, a w tej chwili na jego ciemnej powierzchni unosiła się niczym rąbek księżycowego blasku kartka. Wzięłam ją. Z jednej strony, tam gdzie wydarto ją z książki, była postrzępiona. Druk wyglądał na stary, papier był gruby, kremowy, ciężki. Nie ze współczesnej książki.
Przesunęłam się bliżej światła wpadającego z dworu. Była to kartka z pierwszego Folio. Lecz nie z wydania faksymile, takiego jak to z biurka Roz. Z oryginału! Na jej egzemplarzu nie było znaczków, ale na tej kartce były. Na prawym marginesie ktoś narysował tak zwaną łapkę. Zaciśnięta dłoń, z uniesionym kciukiem i palcem wskazującym, celowała w linijkę jak rączka dziecka bawiącego się w strzelanie z pistoletu. Ale był to niegdysiejszy wzór, zwracający uwagę czytelników na to, co warto zapamiętać- średniowieczna i renesansowa wersja zakreślacza tekstu. Przyjrzałam się bliżej łapce. Jej kształt pochodzący z dawnych czasów narysowano dopiero co, i to cieknącym długopisem, a nie cienkim piórem gęsim lub wiecznym.
Gdy zobaczyłam, co wskazuje, zrobiło mi się niedobrze. Nie był to fragment kwestii, lecz didaskalium sceniczne. Nie z Hamleta. Z Tytusa Andronikusa - z najokrutniejszej sceny najokrutniejszego dramatu Szekspira. Pełnej tak strasznej przemocy, że wyrywała czarną dziurę w trzewiach. Tak bestialskiej, że nawet Szekspir starał się ją upoetyzować: „Wchodzi Lawinia, zhańbiona, ręce jej i język ucięte".
„Czymże jest imię? - syknął mój prześladowca. - A może by tak zmienić twoje?"
Na Lawinia?!
- Kate! - rozległ się nad moim ramieniem męski głos.
Krzyknęłam i usta zakneblowała mi czyjaś dłoń.