Trwa ładowanie...
fragment
15-04-2010 09:57

Sztywniak. Osobliwe życie nieboszczyków

Sztywniak. Osobliwe życie nieboszczykówŹródło: Inne
d49znhz
d49znhz

Wprowadzenie

Według mnie, bycie martwym nie różni się zbytnio od rejsu statkiem wycieczkowym. Większość czasu spędza się w pozycji leżącej. Mózg wyłączony. Ciało flaczeje. Nic nowego się nie dzieje i nikt się po tobie niczego nie spodziewa.

Jeśli miałabym popłynąć w taki rejs, wolałabym, żeby był to jeden z tych rejsów eksperymentalnych, gdzie pasażerowie, również spędzając większość czasu leżąc na plecach z pustką w głowie, przy okazji pomagają naukowcom realizować projekty badawcze. Na takich rejsach pasażerów zabiera się w nieznane, niewyobrażalne miejsca. Daje się im szansę robienia rzeczy, których w innych okolicznościach nigdy by nie doświadczyli.

Wydaje mi się, że podobnie rzecz ma się ze zwłokami. Po co bezproduktywnie się wylegiwać, jeśli można zrobić coś ciekawego, nowego, pożytecznego? Zwłoki zawsze towarzyszyły chirurgom pracującym nad doskonaleniem praktycznie każdego zabiegu na ludzkim ciele, od przeszczepu serca do operacji zmiany płci, gdzie pisały swoją własną, cichą, pokawałkowaną historię. Przez dwa tysiące lat zwłoki – czasem dobrowolnie, czasem mimowolnie – brały udział w najśmielszych i najbardziej upiornych przedsięwzięciach nauki. Pomagały testować pierwszą francuską gilotynę, „humanitarną” alternatywę wieszania. Były w laboratoriach balsamistów Lenina, sprawdzająć najnowsze techniki. Uczestniczyły (na papierze) w posiedzeniach Kongresu Stanów Zjednoczonych, pomagając przepchnąć nakaz zapinania pasów. Podróżowały wahadłowcem kosmicznym (OK, niektóre ich części); pomagały studentowi z Tennessee podważyć koncepcję ludzkiego samozapłonu; wisiały na krzyżach w paryskich laboratoriach, starając się ustalić autentyczność Całunu
Turyńskiego.

d49znhz

W zamian za nowe doświadczenia, zwłoki zgadzają się na dość brutalne traktowanie. Rozczłonkowuje się je, otwiera, przerabia. Ale w tym tkwi sedno sprawy: są w stanie wszystko przetrzymać. Zwłoki to nasi superbohaterowie: nie straszny im ogień, potrafią znieść upadki z wysokich budynków i czołowe zderzenia ze ścianą. Możesz do nich strzelać, przejechać im po nogach motorówką, to ich nie rusza. Można bez szkody usuwać im głowy; są w stanie być w sześciu miejscach na raz. To jak mieć na usługach Supermana: byłoby strasznym marnotrawstwem rezygnować z takiej mocy i nie wykorzystywać ich do ulepszenia rodzaju ludzkiego.

Ta książka opowiada o wielkich sukcesach umarłych. Są ludzie, o osiągnięciach których dokonanych za żywota już dawno wszyscy zapomnieli, ale uwieczniono ich na stronach podręczników i naukowych czasopism. U mnie na ścianie wisi kalendarz z Mütter Museum znajdującym się w College of Physicians w Filadelfii. Fotografia z października przedstawia kawałek ludzkiej skóry, z zaznaczonymi na niej strzałkami i pęknięciami; pomagały one chirurgowi ustalić, przy jakim nacięciu, podłużnym czy poprzecznym, rana będzie mniej się rozchodzić. Według mnie, skończyć jako eksponat w Mütter Museum albo szkielet na zajęciach z medycyny to jak ofiarować pośmiertny datek na ławkę w parku: w sumie miła rzecz, ma coś z nieśmiertelności. To książka o czasami dziwacznych, często szokujących, ale niezmiennie fascynujących wyczynach zwłok.

Nie żeby zwykłe leżenie na plecach było czymś niestosownym. Jak się przekonamy, rozkład ciał też jest interesujący. Ale jest tyle innych sposobów na spędzenie czasu będąc martwym. Włącz się w rozwój nauki. Bądź eksponatem. Stań się częścią drzewa. To niektóre z opcji, jakie możesz przemyśleć.

Śmierć… nie musi być nudna.

d49znhz

Są tacy, którzy nie zgodziliby się ze mną, którzy uważają, że wszelkie czynności wykonywane na zwłokach, poza pogrzebem lub kremacją, to przejaw braku szacunku. Podejrzewam, że obejmuje to też pisanie o nich. Wielu ludzi pewnie uzna tę książkę za niestosowną. Bycie martwym to nic zabawnego, powiedzą. A właśnie, że tak. Bycie martwym to absurd. To najgłupsza sytuacja, w jakiej możemy się znaleźć. Członki stają się bezwładne i przestają współpracować. Rozdziawiają się usta. Bycie martwym jest szpetne, cuchnące, żenujące, a dodatkowo nic nie da się z tym zrobić.

Ta książka nie jest o śmierci w sensie umierania. Śmierć w takiej perspektywie jest smutna i poważna. Utrata kogoś, kogo się kocha to nic zabawnego; tak samo nie jest zabawnie, kiedy samemu trzeba odejść. Książka opowiada o ludziach już martwych; o anonimowych, nierozpoznawalnych zwłokach. Zwłoki, które oglądałam nie były ani przygnębiające, ani przyprawiające o palpitacje serca, ani odstręczające. Wyglądały uroczo i życzliwie; czasami smutno, nieraz zabawnie. Niektóre były piękne, niektóre niepociągające. Niektóre były w dresie, inne nagie, niektóre w kawałkach, inne w całości.

Żadnych z nich nie znałam. Nie chciałabym oglądać jakiegokolwiek eksperymentu, nieważne jak interesującego czy ważnego, przeprowadzanego na szczątkach kogoś, kogo znałam i kochałam. (Ale są tacy, co chcą. Ronn Wade, koordynator programu nabywania zwłok do pracowni anatomicznej Uniwersytetu Maryland w Baltimore powiedział mi, że kilka lat temu pewna kobieta, której mąż zapisał swoje ciało uczelni zapytała, czy mogłaby obejrzeć sekcję jego zwłok. Wade delikatnie odmówił). Czuję tak nie dlatego, że byłoby to niewłaściwe czy oznaczało brak szacunku, ale dlatego, że nie potrafiłabym emocjonalnie oddzielić zwłok od osoby, którą niedawno były. Zwłoki kogoś bliskiego to coś więcej niż tylko zwłoki, to miejsce, w którym ta osoba żyła. Są jak schowki, soczewki skupiające emocje straty. Martwi służący nauce to zawsze obcy.

d49znhz

Opowiem o moich pierwszych zwłokach. Miałam trzydzieści sześć lat, a one osiemdziesiąt jeden. Były mojej matki. Łapię się na tym, że używam formy dzierżawczej „mojej matki”, jak gdybym chciała powiedzieć, że należały do mojej matki, a nie nią były. Moja matka nigdy nie była trupem; nikt nim nie jest. Jesteś osobą, a potem przestajesz nią być, a zwłoki zajmują twoje miejsce. Moja matka odeszła. Zwłoki były tylko jej kadłubem. Tak to odbierałam.

To był ciepły, wrześniowy poranek. W zakładzie pogrzebowym powiedziano mi i mojemu bratu Ripowi, abyśmy przyszli mniej więcej pół godziny przed nabożeństwem. Myśleliśmy, że trzeba wypełniać jakieś papiery. Właściciel zaprowadził nas do dużego, przyciemnionego, wytłumionego pomieszczenia z ciężkimi kotarami i nadmiernie klimatyzowanego. Po jednej stronie znajdowała się trumna, ale w takim miejscu przecież to normalne. Stanęliśmy niepewnie. Mężczyzna odchrząknął i spojrzał w kierunku trumny. Przypuszczam, że powinniśmy byli ją rozpoznać, w końcu wybraliśmy ją i zapłaciliśmy za nią poprzedniego dnia, ale tak się nie stało. Wreszcie nasz przewodnik podszedł bliżej i w lekkim ukłonie wskazał ją gestem, jakim maître d’hôtel pokazuje gościom ich stolik. Tam, tuż powyżej jego otwartej dłoni zobaczyłam twarz naszej matki. Nie spodziewałam się, że to będzie tak wyglądać. Nie prosiliśmy o oglądanie, a późniejsza ceremonia miała odbywać się przy zamkniętej trumnie. Mimo wszystko dostaliśmy to. Ci ludzie wykonali świetną
robotę, ale poczułam się nabrana, tak jak gdybym prosząc o zwykłe umycie samochodu znalazła potem na rachunku dodatkowe usługi. Zaraz, zaraz, chciałam powiedzieć, nie zamawialiśmy tego. Ale oczywiście nie odezwałam się słowem. Śmierć sprawia, że stajemy się bezsilnie grzeczni.

Właściciel zakładu powiedział nam, że mamy godzinę i cicho się wycofał. Rip spojrzał na mnie. Godzinę? Co można robić z kimś martwym przez godzinę? Mama długo chorowała; zdążyliśmy już ją pożegnać, opłakać i pogodzić się z tym. To było jak kawałek ciasta, którego już nie masz siły zjeść. Czuliśmy, że byłoby nieelegancko od razu wyjść, w końcu zorganizowali to specjalnie dla nas. Podeszliśmy bliżej. Położyłam dłoń na jej czole, częściowo gestem czułości, ale też żeby poczuć jak to jest dotykać martwego człowieka. Jej skóra była zimna, tak jak zimny jest metal, albo szkło.

d49znhz

Tydzień wcześniej o tej porze, mama pewnie czytała Valley News i grała w Jumble. O ile wiem, rozwiązywała Jumble każdego ranka przez ostatnie czterdzieści pięć lat. Czasem w szpitalu kładłam się obok niej i razem zastanawiałyśmy się nad najlepszymi odpowiedziami. Praktycznie nie opuszczała łóżka, więc była to jedna z ostatnich rzeczy, którymi mogła się cieszyć. Spojrzałam na Ripa. Może zrobimy Jumble razem, ten ostatni raz? Rip przyniósł z samochodu kartkę papieru. Oparliśmy się o trumnę, na głos czytając wskazówki. Wtedy się popłakałam. Tego tygodnia natrafiałam na te wszystkie drobiazgi: wygrane kupony Bingo w szufladach jej sypialni, ponad tuzin oddzielnie zawiniętych kawałków kurczaka w zamrażarce, każdy podpisany „kurczak”, jej starannym charakterem pisma. No i Jumble. Patrząc na jej zwłoki czułam się dziwnie, ale nie było w tym smutku. To nie była ona.

To, do czego najtrudniej było mi się przyzwyczaić w tych ostatnich latach to nie widok ciał, ale reakcje ludzi proszących mnie żebym poopowiadała im trochę o książce, nad którą pracuję. Ludzie, gdy słyszą, że piszesz książkę, chcą okazać ci zainteresowanie; chcą coś dopowiedzieć, coś dodać. Książka o trupach jest w tym przypadku jak konwersacyjna podkręcona piłka. Nie ma problemu, gdy pisze się o tym artykuł, ale pełnowymiarowa książka powoduje, że stajesz się niejako naznaczony. Zdawaliśmy sobie sprawę, że Mary jest dziwna, ale teraz zastanawiamy się czy ona jest, wiesz, normalna? Poczułam coś takiego ostatniego lata przy biurku bibliotekarza w bibliotece Wydziału Medycznego Uniwersytetu Kalifornijskiego w San Francisco; pokazuje to w pigułce, jak to jest pisać książkę o zwłokach. Młody człowiek patrzył na listę pozycji pod moim nazwiskiem: Balsamowanie: teoria i praktyka; Chemia śmierci; Rany postrzałowe. Później spojrzał na książkę, którą właśnie chciałam wypożyczyć: Sprawozdanie z IX Stapp Car Crash
Conference
. Nic nie powiedział, nie musiał. Jego oczy mówiły wszystko. Często, kiedy wypożyczam książkę, spodziewam się jakichś pytań. Do czego potrzebna pani ta książka? Do czego się pani przygotowuje? Kim pani jest?

Ale nikt mnie nigdy nie zapytał, więc nie musiałam odpowiadać. Powiem to teraz. Jestem ciekawska. Jestem podglądaczką, jak wszyscy dziennikarze. Piszę o tym, co mnie fascynuje. Kiedyś pisałam o podróżach. Podróżowałam, aby uciec od rzeczy znajomych i zwyczajnych. Z biegiem czasu, musiałam jeździć coraz dalej. Kiedy znalazłam się po raz trzeci na Antarktydzie, postanowiłam jednak zacząć szukać czegoś bliżej. Zaczęłam tropić nieznane krainy, które na co dzień umykają naszej uwadze. Nauka okazała się jedną z nich. Nauka połączona ze śmiercią była szczególnie odległa, niepokojąca i, na swój odpychający sposób, kusząca. Miejsca, do których podróżowałam przez ostatni rok nie były tak olśniewająco piękne jak Antarktyda, ale były równie przedziwne i ciekawe i, mam nadzieję, warte opowiedzenia.

d49znhz

1

Głowa jest zbyt cenna, żeby ją tracić

Operacje na zwłokach

Ludzka głowa jest mniej więcej tego samego rozmiaru i wagi, co przygotowany do upieczenia kurczak. Nigdy wcześniej nie miałam okazji do takich porównań, bo nigdy przedtem nie widziałam głowy w brytfannie. A tutaj jest ich czterdzieści; leżą twarzami do góry, po jednej na każde naczynie, przypominające psią miskę. Przygotowano je dla chirurgów plastycznych (po dwóch na głowę), którzy wezmą udział w seminarium. Jestem tu obserwatorem kursu z anatomii twarzy oraz liftingu, sponsorowanego przez centrum medyczne jednego z południowych uniwersytetów i prowadzonego przez sześciu najbardziej poszukiwanych w Ameryce speców od liftingu twarzy.

d49znhz

Głowy włożono w brytfanny – jednorazowe, aluminiowe – z tego samego powodu, dla którego do brytfanny wkłada się kurczaka: żeby łapać to, co wycieka. Każdy zabieg, nawet zabieg na zwłokach, powinien być operacją czystą i dobrze zorganizowaną. Czterdzieści składanych stolików przykryto plastikowymi lawendowymi obrusami, a na środku każdego z nich położono brytfannę. Obok leżą haki do odciągania skóry oraz rozwieracze, rozłożone z miłą dla oka precyzją, z jaką układa się sztućce w restauracjach. Wszystko to wygląda jak tuż przed rozpoczęciem bankietu. Mówię do młodej dziewczyny, której zadaniem było przygotowanie tego seminarium, że ta lawenda wywołuje coś w rodzaju radosnej atmosfery wielkanocnego przyjęcia. Dziewczyna ma na imię Teresa. Odpowiada, że wybrano kolor lawendowy, bo uspokaja.

Dziwię się, że ludzie, którzy spędzają całe dnie na przycinaniu powiek i odsysaniu tłuszczu potrzebują jeszcze jakiegoś dodatkowego uspokojenia, ale może rzeczywiście odcięte głowy sprawiają przygnębiające wrażenie nawet na zawodowcach. Szczególnie świeże („świeże” w tym kontekście oznacza niezabalsamowane). Te czterdzieści głów pochodzi od ludzi, którzy umarli w ciągu ostatnich kilku dni i dlatego wciąż wyglądają całkiem podobnie do tego, jak wyglądały, kiedy ci ludzie byli jeszcze żywi. (Balsamowanie utwardza tkanki, czyniąc materiał mniej elastycznym, przez co zabieg mniej przypomina prawdziwą operację).

Na razie nie widać twarzy. W oczekiwaniu na chirurgów, przykryto je białymi chustami. Kiedy wchodzi się do pomieszczenia, widać tylko ogolone na zero czubki głów. Przypomina to rzędy półleżących na fryzjerskich fotelach starszych mężczyzn z gorącymi ręcznikami na twarzach. Jednak sytuacja zaczyna robić się złowieszcza, gdy przechodzisz wzdłuż rzędów. Teraz widzisz odcięte szyje, które nie są przykryte. Są poszarpane z widocznymi śladami krwi. Spodziewałam się czegoś równo ściętego, jak krawędź delikatesowej szynki. Patrzę na głowy, potem na lawendowe obrusy. Groza, spokój, groza.

Szyje są ponadto bardzo krótkie. Jeśli moją pracą byłoby odcinanie głów od reszty ciała, zostawiłabym więcej szyi i przykryła czymś te krwawe dziury. Te głowy zdają się przycięte zaraz pod brodą, tak jak gdyby zwłoki miały na sobie golf, a odcinający nie chciał uszkodzić materiału. Nagle zaczęłam się zastanawiać, kto jest autorem tego rękodzieła.

– Teresa?

Właśnie rozkłada foldery z sekcyjnymi instrukcjami na stołach.

– Hmm?

– Kto odcina głowy?

Teresa odpowiada, że głowy są odpiłowywane w pokoju po drugiej stronie korytarza przez kobietę o imieniu Yvonne. Zastanawiam się głośno, czy ten aspekt jej prac jest dla niej w jakiś sposób kłopotliwy. Podobnie z Teresą. To Teresa przyniosła tutaj te głowy i poukładała na małych stoliczkach. Pytam ją o to.

– Mam na to sposób. Wyobrażam sobie, że są z wosku.

Teresa stosuje znaną i uświęconą tradycją metodę zaradczą: uprzedmiotowienie. Tym, którzy regularnie mają do czynienia ludzkimi zwłokami łatwiej (i, przypuszczam, stosowniej) podchodzić do nich jak do przedmiotów, a nie ludzi. Większość lekarzy opanowuje uprzedmiotowienie na pierwszym roku medycyny, na zajęciach w pracowni anatomii patologicznej, nazywanej w skrócie „patologią” i jest to rzecz zwyczajna i powszechnie znana. Aby ułatwić depersonalizację ciał, w które studenci będą wbijać noże i wypruwać wnętrzności, personel laboratoriów często zawija zwłoki w gazę, którą następnie odwija się po kawałku, w miarę postępowania prac.

Problem ze zwłokami jest taki, że wyglądają prawie jak ludzie. To dlatego wolimy kotlet wieprzowy od plastra małego warchlaczka. To dlatego mówimy „wieprzowina”, „wołowina”, a nie „świnia” czy „krowa”. Sekcja zwłok i nauczanie chirurgii, podobnie jak jedzenie mięsa, wymaga starannie podtrzymywanych iluzji i zaprzeczeń. Lekarze i studenci anatomii muszą nauczyć się myśleć o zwłokach, jako o czymś kompletnie nie związanym z ludźmi, którymi kiedyś były. „Sekcja zwłok”, pisze historyczka Ruth Richardson w Death, Dissection, and the Destitute, „wymaga od wykonawców skutecznego zawieszenia czy stłumienia wielu prawidłowych fizycznych i emocjonalnych reakcji na czynione z premedytacją, kaleczenie ciała innej ludzkiej istoty”.

Głowy – czy mówiąc precyzyjniej – twarze, są szczególnie niepokojące. Na Uniwersytecie Kalifornijskim w San Francisco, w którego laboratorium wkrótce spędzę popołudnie, głowy i ręce są często zawinięte w oczekiwaniu na swoją kolej. „Więc nie jest to takie mocne”, jak powie mi później jeden ze studentów, „bo widzisz tylko część tego, co zostało z całej osoby”.

Chirurdzy zaczynają gromadzić się w korytarzu prowadzącym do laboratorium, wypełniając dokumenty i wymieniając fachowe uwagi. Wychodzę, żeby się im przyjrzeć. W zasadzie nikt nie zwraca na mnie uwagi, za wyjątkiem drobnej, ciemnowłosej kobiety, która stoi z boku i intensywnie się we mnie wpatruje. Na pewno nie wygląda, jakby chciała się ze mną zaprzyjaźnić. Postanawiam wyobrazić ją sobie jako woskową lalkę. Rozmawiam z chirurgami, z których większość chyba myśli, że jestem kimś z obsługi szkolenia. Mężczyzna w chirurgicznej bluzie z dekoltem w kształcie litery V, zza którego wystają kępki siwych włosów mówi do mnie: „Wczykiwaliście’ym wode?”. Jego teksański akcent sprawia, że prawie nie rozróżniam poszczególnych sylab. „Są zaokronglone?”. Spora część dzisiejszych głów przechowywana jest tu od jakiegoś czasu i, jak każde mięso trzymane w lodówce, zaczęła wysychać. Iniekcje roztworu soli fizjologicznej, tłumaczy mój nowy znajomy, pomagają im zachować świeżość.

Nagle woskowa figura o groźnym spojrzeniu staje tuż obok i zdecydowanie pyta, kim jestem. Tłumaczę, że szef chirurgów zaprosił mnie na to sympozjum w charakterze obserwatora. Nie jest to do końca prawdziwa interpretacja zdarzeń. Wyznając całą prawdę i tylko prawdę, wypadałoby użyć słów takich jak: „wyłudzenie”, „błagania” oraz „próba przekupstwa”.

„Czy nasze biuro prasowe wie, że Pani tu jest? Jeśli to nie jest z nimi uzgodnione, będzie musiała Pani opuścić budynek”. Stanowczym krokiem wchodzi do swojego biura, wykręca numer i rozmawiając patrzy na mnie wzrokiem funkcjonariuszy ochrony z kiepskich filmów akcji na moment przed tym, jak Steven Segal pojawia się za ich plecami.

Podchodzi do mnie jeden z organizatorów seminarium. „Yvonne daje ci w kość?”

Yvonne! Moja nemezis to nie kto inny jak obcinaczka głów. Jak się okazuje, jest również menadżerem laboratorium, osobą odpowiedzialną w przypadkach, gdy coś idzie nie tak – takich jak omdlewający lub/i mający kłopoty żołądkowe pisarze, którzy później idą do domu i piszą książki, w których przedstawiają menadżerów laboratoriów anatomicznych jako obcinaczy głów. Yvonne skończyła rozmawiać przez telefon. Teraz podeszła, żeby wyrazić swoje złe przeczucia. Organizator seminarium uspokaja ją. Mój udział w tej wymianie zdań ogranicza się do wnętrza mojej głowy i składa się z jednej jedynej powtarzanej linijki. To ty obcinasz głowy. To ty obcinasz głowy. To ty obcinasz głowy.

W międzyczasie, przegapiam moment odsłaniania twarzy. Chirurdzy już pracują, pochylając się niemal na odległość pocałunku nad swoimi preparatami, zerkając raz po raz na umieszczony powyżej monitor wyświetlający kolejne fazy zabiegu. Na ekranie widać ręce niewidocznego narratora, demonstrującego procedury na własnym preparacie. Filmowane jest to w tak nieprawdopodobnym zbliżeniu, że gdy się nie wie, trudno nawet określić, która to część ciała. Mogłaby to nawet być gwiazda z „gotowania na ekranie”, patrosząca drób przed publicznością w studio.

Seminarium rozpoczyna się przeglądem anatomii twarzy. „Podnosimy skórę w płaszczyźnie podskórnej, od części bocznej do środkowej”, intonuje monotonnie narrator. Uczestnicy posłusznie zatapiają skalpele w twarzach. Ciało nie stawia oporu i nie krwawi.

„Izolujemy czoło jako skórną wyspę”. Narrator mówi powoli, beznamiętnym głosem. Jestem przekonana, że chodzi o to, aby nie okazywać ani ekscytacji czy zachwytu perspektywą izolowania skórnych wysp, ani też zbytniego niepokoju. Ostateczny efekt jest taki, że brzmi on jak ktoś nafaszerowany środkami uspokajającymi, co nie wydaje mi się złą koncepcją.

Chodzę tam i z powrotem wzdłuż rzędów. Głowy wyglądają jak gumowe maski na Halloween. Wyglądają również jak ludzkie głowy, ale ponieważ mój mózg nie miał wcześniejszych doświadczeń z głowami leżącymi na stołach czy w brytfannach, ani gdzie indziej za wyjątkiem górnego odcinka ludzkiego ciała, więc chyba zdecydował się na bardziej uspokajającą interpretację takiego widoku. Znajdujemy się teraz w fabryce masek. Przyjrzyjmy się grupie tych sympatycznych mężczyzn i kobiet pracujących nad maskami. Kiedyś miałam halloweenową maskę bezzębnego starucha, którego usta zawijały się na dziąsłach. Jest tu kilku takich. Jest Dzwonnik z Notre Dame, z zakrzywionym nosem i dolnymi zębami na wierzchu oraz milioner-polityk Ross Perot.

Chirurdzy nie wyglądają, jakby taki widok ich odrzucał lub powodował mdłości, chociaż Teresa powiedziała mi później, że jedna osoba musiała opuścić salę. „Nie znoszą tego”, powiedziała. „To” oznaczało pracę z głowami. Ale ja wyczuwam u nich jedynie lekki dyskomfort. Gdy zatrzymuję się przy jakimś stoliku, aby się lepiej przyjrzeć, odwracają się w moją stronę patrząc ni to irytacją, ni zakłopotaniem. Jeśli macie zwyczaj wchodzenia do łazienki bez pukania, na pewno znacie to spojrzenie. Spojrzenie to mówi: Proszę, idź sobie.

Chociaż chirurdzy nie przepadają za sekcją ludzkich głów, to po prostu cenią sobie możliwość poćwiczenia i nauczenia się czegoś na kimś, kto się nie obudzi i nie będzie chciał zaraz patrzeć w lustro. „[Podczas zabiegu] napotykasz jakąś strukturę i nie wiesz dokładnie, co to jest, więc boisz się to przeciąć”, mówił jeden z chirurgów. „Przyszedłem tutaj z czterema pytaniami”. Jeśli dzisiaj uzyska na nie odpowiedzi, będzie to warte tych 500 dolarów. Teraz podnosi przydzieloną mu głowę i kładzie ją z powrotem, regulując jej pozycję, jak krawcowa, która na chwilę przerywa szycie, żeby poprawić materiał. Dodaje, że te głowy nie zostały odcięte dla jakiejś makabrycznej zabawy. Odcięto je, aby ktoś inny wykorzystał resztę części: ręce, nogi, organy wewnętrzne. W świecie ofiarowywanych ciał, nic się nie marnuje. Przed dzisiejszym liftingiem twarzy, obecne tu głowy uczestniczyły w poniedziałkowych zajęciach z plastyki nosa.

Prawdę mówiąc, te nosy mnie zaniepokoiły. Uprzejmi, umierający południowcy, przekazują w spadku swoje ciała w imię rozwoju nauki po to, żeby skończyć jako materiał treningowy dla ludzi poprawiających nosy? Czy to w porządku, że uprzejmi południowcy, martwi uprzejmi południowcy, nie mają już okazji dowiedzieć się, o co w tym wszystkim chodzi? Albo czy takie ukrywanie prawdy nie wykazuje znamion przestępstwa? Rozmawiałam o tym później z Artem Dalleyem, kierownikiem Programu Anatomii Medycznej na Uniwersytecie Vanderbilt w Nashville, a zarazem ekspertem od historii anatomicznych darowizn. „Myślę, że jest zaskakująca liczba dawców, których w ogóle nie obchodzi, co będzie się z nimi dalej działo”, powiedział, „Dla nich to po prostu praktyczny sposób pozbycia się ciała; praktyczny sposób, który szczęśliwym trafem wygląda dodatkowo na altruizm”.

Choć trudniej usprawiedliwić wykorzystywanie zwłok do nauki poprawiania nosów, niż rewaskularyzacji mięśnia sercowego, to jednak można to wytłumaczyć. Chirurgia kosmetyczna istnieje, i nie wdając się w dyskusje, czy to dobrze, czy źle, jest ważna dla tych, którzy się jej poddają; natomiast ludzie, którzy się nią zajmują powinni robić to dobrze. Chociaż być może, należałoby rozważyć dodanie osobnej rubryki w deklaracji dawcy: Zezwalam na użycie mnie dla celów kosmetycznych.

Przysiadłam przy stanowisku 13, obok kanadyjskiej chirurg o nazwisku Marilena Marignani. Marilena ma ciemne włosy, duże oczy i silnie zarysowane kości policzkowe. Jej głowa (ta na stoliku) jest dość chuda i ma podobnie zaznaczone kości policzkowe. Drogi życiowe tych dwóch kobiet osobliwie się zbiegły: głowa nie potrzebuje liftingu twarzy, a Marilena zwykle tego nie robi. Jej główną specjalizacją jest chirurgia rekonstrukcyjna. Wcześniej wykonała zaledwie dwa liftingi, a teraz chce dodatkowo poprawić swoje umiejętności, przed zabiegiem na koleżance. Twarz i usta zasłonięte ma maską, co jest nieco dziwne, bo odcięta głowa już nie obawia się żadnych infekcji. Pytam ją, czy chodzi bardziej o jej własną ochronę, o coś w rodzaju psychologicznej zapory.

Marilena odpowiada, że głowy nie są dla niej problemem. „Dla mnie trudne są ręce”. Spogląda na mnie z dołu, sponad swojej głowy. „Bo trzymasz tę odciętą rękę, a ona odwzajemnia uścisk”. Zwłoki czasami ujawniają przypadkowe człowieczeństwo, co powoduje konsternację u pracujących z nimi medyków. Rozmawiałam kiedyś z jedną studentką anatomii, która opowiedziała mi, że raz w laboratorium poczuła martwą rękę na swoich biodrach. W takich okolicznościach trudno jest zachować dystans klinicysty.

Przyglądam się, jak Marilena ostrożnie sonduje odsłoniętą tkankę kobiety. To, co robi zasadniczo można nazwać orientowaniem się w sytuacji: uczeniem się – w drobiazgowy, bezpośredni sposób – „co jest czym czego”, w tym skomplikowanym nawarstwieniu skóry, tłuszczu, mięśni i powięzi składających się na ludzki policzek. Pierwsze liftingi twarzy polegały zaledwie na naciąganiu skóry i przyszywaniu jej, napiętej, w odpowiednim miejscu. Nowoczesne liftingi obejmują cztery indywidualne anatomiczne warstwy. To znaczy, że każda z nich musi być zidentyfikowana, oddzielona chirurgicznie od sąsiednich, indywidualnie poprawiona i wszyta w swoje miejsce – a wszystko to uważając, aby nie przeciąć żywych nerwów twarzy. Przy coraz większej liczbie zabiegów kosmetycznych dokonywanych metodą endoskopową – wprowadzając cieniutkie narzędzia za pomocą serii minimalnie inwazyjnych nacięć – dobra orientacja w anatomii jest nawet ważniejsza. „W przypadku starszych technik, po prostu zdejmowało się całą zewnętrzną warstwę i można
było zobaczyć wszystko jak na dłoni”, mówi Ronn Wade, kierownik Zakładu Anatomii Wydziału Medycznego Uniwersytetu Maryland. „Teraz, kiedy wchodzisz z kamerą i jesteś dokładnie przy miejscu, które oglądasz, trudniej się w tym wszystkim zorientować”.

Przyrządy Marileny operują na skraju czegoś, co przypomina lśniącą kluchę w kolorze żółtka. Klucha zwana jest fachowo jarzmową poduszką tłuszczową. „Jarzmowa” oznacza, że odnosi się do policzka. Jarzmowa poduszka tłuszczowa to poduszeczka młodości na kościach policzkowych ta, którą babcie i stare ciotki lubią zazwyczaj podszczypywać. W miarę upływu lat, grawitacja ściąga tłuszcz z tej półeczki i wszystko rozpoczyna swój ślizg w dół, zbierając się na pierwszej anatomicznej blokadzie, jaką napotyka, czyli na fałdach nosowo-wargowych (to są te anatomiczne nawiasy, biegnące od brzegu nosa w średnim wieku, aż do kącików ust). W wyniku tego policzki zaczynają wyglądać chudo i zapadać się, a opadły tłuszcz uwydatnia linie nosowo-wargowe. Podczas liftingu twarzy, chirurdzy umieszczają jarzmową poduszkę tłuszczową z powrotem na swoim miejscu.

– To jest super – mówi Marilena – Po prostu piękne. Wygląda jak prawdziwe, ale nie krwawi. Cały czas widzisz, co robisz.

Chociaż dla chirurgów wszystkich specjalności szansa przećwiczenia nowych technik i nowych narzędzi na martwych preparatach jest sporą korzyścią, świeże części są naprawdę trudne do zdobycia. Kiedy zadzwoniłam do baltimorskiego biura Ronna Wade’a, dowiedziałam się, że w większości programów darowizn zwłok, pierwszeństwo mają laboratoria anatomiczne. A gdy nawet mają nadwyżkę, może brakować odpowiedniej infrastruktury, umożliwiającej przeniesienie zwłok z pracowni anatomicznych wydziałów medycznych do szpitali, gdzie pracują chirurdzy, a także odpowiednich miejsc w szpitalach, żeby zorganizować podobne pracownie. W szpitalu Marileny, chirurdzy zazwyczaj pozyskują części ciała z amputacji. A biorąc pod uwagę częstość amputacji głów, okazja taka jak dzisiaj praktycznie się nie zdarza poza specjalnie zorganizowanym seminarium.

Wade pracuje nad zmianą systemu. Według niego – a trudno się z nim nie zgodzić – operacje na żywych to najgorsze miejsce, gdzie chirurg może nabywać nowe umiejętności. W tym celu zorganizował spotkanie z głowami – wybaczcie panowie dyrektorzy – baltimorskich szpitali i zaczął wprowadzać nowy system. „Kiedy grupa chirurgów chce się zebrać i wypróbować, powiedzmy, jakąś nową technikę endoskopową, dzwonią do mnie i ja to organizuję”. Wade pobiera symboliczną opłatę za wynajem laboratorium plus niewielką sumę za każde zwłoki. Dwie trzecie ciał, które organizuje Wade wykorzystywane są do ćwiczeń chirurgicznych.

Zdziwiło mnie, że nawet chirurdzy odbywający staż zwykle nie mają możliwości treningowego operowania darowanych zwłok. Studenci uczą się chirurgii w sposób w jaki zawsze się uczyli: poprzez obserwację doświadczonych chirurgów przy pracy. W klinikach afiliowanych przy akademiach medycznych, przy operacjach pacjenci zazwyczaj mają widownię złożoną ze stażystów. Po kilku obejrzanych operacjach, stażyści dopuszczani są bliżej i zachęcani do wykonania prostych czynności, takich jak zszycie czy retrakcja, i stopniowo zaczynają robić coraz to bardziej skomplikowane rzeczy. „To właściwie nabywanie kwalifikacji podczas pracy”, mówi Wade, „czeladnictwo”.

Tak było od zarania chirurgii – nauka rzemiosła odbywała się w salach operacyjnych. Tylko że w minionych wiekach zwykle tracił na tym pacjent. Dziewiętnastowieczne operacyjne „pokazy” miały więcej wspólnego z instruktażem chirurgicznym niż z ratowaniem życia pacjentów. Jeśli się dało, należało ich unikać za wszelką cenę.

Bo na przykład, operowano bez znieczulenia. (Pierwsze operacje z użyciem eteru przeprowadzono w roku 1846). Pacjenci chirurgów w późnych latach XVIII wieku i wczesnych XIX czuli każde nacięcie, nakłucie czy grzebanie palcem. Często zasłaniano im oczy – to było opcjonalne, nie tak jak to się ma ze strażackimi hełmami – i zazwyczaj przywiązywano do stołu operacyjnego, żeby za bardzo się nie wiercili i nie rzucali albo, co też było całkiem prawdopodobne, nie zwiali ze stołu. (Prawdopodobnie ze względu na obecność publiczności, pacjenci podczas operacji byli niemal całkowicie ubrani).

Pierwsi chirurdzy nie byli tymi superwyedukowanymi kowbojami-wybawcami, jakimi są teraz. Chirurgia była dziedziną nową, gdzie wiele trzeba było się jeszcze nauczyć, a pomyłki zdarzały się codziennie. Przez wieki chirurdzy dzielili pozycję społeczną z cyrulikami, robiąc niewiele więcej ponad amputacje czy wyrywanie zębów, podczas gdy lekarze, ze swoimi eliksirami i miksturami załatwiali całą resztę. (Co ciekawe, to proktologia pomogła chirurgii przebić się i uzyskać akceptację szanowanej dziedziny medycyny. W roku 1687 król Francji poddał się operacji uciążliwej przetoki odbytu, która przyniosła mu wielką ulgę od cierpień, za co był bardzo wdzięczny i nie omieszkał tego często podkreślać).

We wczesno dziewiętnastowiecznych klinikach stanowiska utrzymywało się raczej dzięki nepotyzmowi niż umiejętnościom. Numer czasopisma Lancet z 20 grudnia 1828 roku zawiera urywki z jednej z pierwszych rozpraw sądowych o błąd w sztuce, której bohaterem był Bransby Cooper, bratanek sławnego anatoma Sir Astleya Coopera. Przed widownią złożoną z około dwustu współpracowników, studentów i zwykłych gapiów, młody Cooper bezsprzecznie dowiódł, że jego obecność przy stole operacyjnym powodowana była wyłącznie osobą wuja, nie zaś jego własnymi talentami. Operacja była prostym zabiegiem usunięcia kamienia z pęcherza moczowego (litotomia) i obywała się w londyńskim Guy’s Hospital; pacjent, Stephen Pollard, robotnik, okazał się mężczyzną wyjątkowo wytrzymałym. Litotomia to zwykle kwestia minut, Pollard natomiast znajdował się na stole już od godziny, z kolanami na szyi i dłońmi przymocowanymi do stóp, podczas gdy gamoniowaty medyk na próżno starał się zlokalizować kamień. „W użyciu były rowkowate dłuto, łopatka i kilka
par szczypców”, relacjonował naoczny świadek. Inny opisywał „potworny zacisk, zacisk szczypców na kroczu”. Kiedy narzędzia zawiodły, Cooper „wsadził, nie bez trudu, palec…”. W tym miejscu wytrzymałość Pollarda wystawiona została na poważną próbę. „Aaa! Przestań!”, podaję za cytatem. „Módl się! Musisz wytrzymać!”, napierał Cooper, grzebiąc w głębokim kroczu mężczyzny (właściwie to późniejsza autopsja wykazała, że budowa jego była jak najbardziej proporcjonalna). Po jakimś nieludzkim czasie kopania palcem, Cooper wstał z miejsca i „jął porównywać swoje palce z palcami kilku obecnych tam gentlemanów, sprawdzając, czy któryś z nich nie ma dłuższego”. W końcu powrócił do swoich narzędzi i, za pomocą kleszczy, zdołał wreszcie wyciągnąć krnąbrny kamyczek – zresztą bardzo mały, „nie większy od zwykłego nasiona fasoli” – którym zaczął wymachiwać nim nad głową, niczym zdobywca Nagrody Akademii. Drżące, półżywe ciało Stephena Pollarda odwieziono do łóżka, gdzie umarł z powodu infekcji i Bóg wie czego jeszcze jakieś
dwadzieścia minut później.

Nie dość, że miało się łapę niedojdowatego fircyka w kamizelce i muszce zanurzoną po nadgarstek w przewodzie moczowym, to jeszcze na dokładkę nad głową siedziała publiczność złożoną nie tylko z młodych adeptów szkoły medycznej, ale, opierając się na opisie innej litotomii w Guy’s Hospital zamieszczonej w Lancecie z 1829, z połowy miasta: „Chirurdzy i ich znajomi, (…) goście z Francji oraz nieproszeni goście tłoczyli się dookoła stołu. (…) Na galeriach i wyższych rzędach tu i ówdzie podnosiły się okrzyki – ‘zdjąć kapelusze!’, ‘głowy na dół!’”.

Kabaretowa atmosfera wczesnej nauki medycyny ma swój początek wieki wcześniej, w salach sekcyjnych z miejscami wyłącznie dla widzów stojących, w sławnych włoskich akademiach medycznych Padwy czy Bolonii. Według biografii wybitnego, renesansowego anatoma Andreasa Vesaliusa napisanej przez C. D. O’Malleya, kiedyś jeden z podekscytowanych widzów podczas zatłoczonego pokazu sekcji wykonywanej przez Vesaliusa, chcąc lepiej widzieć wychylił się za bardzo i spadł ze swojej ławy na położony niżej stół sekcyjny. „Z powodu tego niefortunnego upadku (…) Master Carlo nie może uczęszczać na wykłady i nie czuje się dobrze”, informuje notatka odczytana na kolejnym wykładzie. Master Carlo, czego można być pewnym, na pewno nie szukał pomocy w miejscu, gdzie chodził na zajęcia.

Praktycznie bez wyjątków, jedyny rodzaj ludzi, którzy poddawali się zabiegom w ówczesnych klinikach to biedacy, których nie stać było na prywatne leczenie. W zamian za operacje, które mogły im zarówno pomóc, jak ich zabić – usuwanie kamieni z pęcherza notowało umieralność na poziomie 50 procent – biedota w zasadzie stanowiła żywy materiał do ćwiczeń. Chodzi nie tylko o to, że chirurgom brakowało umiejętności; wiele operacji wykonywano z powodów czysto eksperymentalnych – nikt się po prawdzie nie spodziewał, że mogłyby pomóc. Ruth Richardson w Death, Dissection, and the Destitutepisze: „Korzyść (dla pacjenta) była często produktem ubocznym eksperymentu”.

Wraz z nadejściem znieczulenia, pacjenci byli przynajmniej nieprzytomni, kiedy młodzi stażyści wypróbowywali na nich nowe techniki. A prawdopodobnie nie daliby swojego przyzwolenia, żeby to uczniowie przejmowali operacje. W tych wspaniałych dniach poprzedzających wprowadzenie pisemnej zgody i natychmiastowych procesów sądowych, pacjenci nie zdawali sobie sprawy, co ich czeka jeśli poddadzą się operacji w klinice, i że lekarze mogą ich po prostu wykorzystać do swoich celów. Kiedy pacjent był na stole, chirurg mógł na przykład zlecić studentowi usunięcie wyrostka robaczkowego. To nieważne, że pacjent nie miał żadnego zapalenia. Jednym z głównych grzechów było darmowe badanie palpacyjne miednicy. Przykładowo wymaz z szyjki macicy (test Pap) – przedmiot sporego lęku i przerażenia – w swoich początkach wykonywany był często na nieprzytomnej pacjentce chirurgów. (Obecnie, co światlejsze akademie medyczne zatrudniają specjalne „edukatorki”, rodzaj profesjonalnych wagin, które pozwalają studentom praktykować na
sobie, a dodatkowo oferują spersonalizowany feedback. Te kobiety, przynajmniej w mojej książce, to kandydatki na święte).

Obecnie, z racji rosnącej świadomości społecznej, nieuzasadnione zabiegi medyczne zdarzają się dużo rzadziej niż kiedyś. „Teraz pacjenci są dużo lepiej zorientowani co się dzieje, nie ma też już tej atmosfery przyzwolenia”, komentuje Hugh Patterson, który kieruje programem darowizn zwłok na Wydziale Medycznym Uniwersytetu Kalifornijskiego w San Francisco. „Nawet w klinikach, pacjenci wyraźnie życzą sobie, aby nie operowali ich stażyści. Domagają się zapewnienia, że zabieg wykona lekarz nadzorujacy. To bardzo utrudnia szkolenie”.

Patterson chciałby, aby specjalistyczne zajęcia z anatomii na zwłokach zostały dodane do programu nauczania na trzecim i czwartym roku, zamiast uczyć anatomii jedynie na pierwszym roku w czasie „jednego kobylastego kursu”. Już teraz on i jego współpracownicy dodali do podspecjalizacji chirurgicznej tematyczne sekcje zwłok, podobne do ćwiczeń z anatomii twarzy, jakie miałam okazję dzisiaj oglądać. Rozpoczęli także cykl sesji w wydziałowej kostnicy, aby uczyć studentów trzeciego roku technik pomocy doraźnej. Zanim zwłoki są zabalsamowane i oddane do pracowni anatomicznej, mogą spędzić popołudnie na intubacjach oraz cewnikowaniu. (Na niektórych uczelniach używa się do tego celu znieczulonych psów). Biorąc pod uwagę trudność oraz presję czasową przy niektórych technikach pomocy doraźnej, sensowne jest poćwiczyć je najpierw na martwych ciałach. W przeszłości, załatwiano to w mniej formalny sposób, na co dopiero zmarłych pacjentach szpitalnych, bez pytania nikogo o zgodę – praktyka, której przyzwoitość jest raz po
raz po cichu dyskutowana na zjazdach Amerykańskiego Towarzystwa Medycznego. Ale wygląda na to, że lepiej zwyczajnie porosić o zgodę: według badań opublikowanych w New England Journal of Medicine, 73 procent rodziców zmarłych dzieci zgadzało się na użycie ciała dziecka do ćwiczenia intubacji.

Pytam Marilenę czy planuje oddać swoje szczątki na cele naukowe. Zawsze zakładałam, że reguła wzajemności skłania lekarzy do darowizn – coś w rodzaju rewanżu za hojność ludzi, których kroili w uczelnianych laboratoriach. Marilena akuratnie nie planuje. Jako powód podaje brak szacunku. Taki argument z jej ust zaskakuje mnie. Z tego, co widziałam, głowy traktowane były z szacunkiem. Nie słyszałam żadnych żartów, śmiechów czy niestosownych komentarzy. Jeśli da się z szacunkiem „ściągnąć” twarz, jeśli zrywanie skóry z czyjegoś czoła i dopasowywanie jej z powrotem nad oczami może być aktem pełnym szacunku, to uważam, że ci ludzie wywiązali się z tego zadania. Zachowywali się profesjonalnie.

Okazuje się, że sprzeciw Marileny budzi fakt, że kilkoro z chirurgów robi zdjęcia swoim głowom. Gdy robisz zdjęcie pacjenta dla czasopisma medycznego, argumentuje, może się on nie zgodzić na publikację. Martwy nie ma okazji zaprotestować, co wcale nie znaczy, że by nie chciał. Dlatego właśnie zwłoki na fotografiach w czasopismach patologicznych czy kryminalistycznych mają czarne przepaski na oczach, podobnie jak kobiety na stronach „Pod Lupą” w Glamour. Musisz zawsze brać pod uwagę, że ludzie mogą sobie nie życzyć zdjęć, gdy są martwi czy poćwiartowani, tak jak nie życzą sobie, żeby ich fotografować nagich pod prysznicem czy śpiących w otwartymi ustami w samolocie.

Większość lekarzy nie obawia się braku szacunku ze strony innych lekarzy. Większość z tych, z którymi rozmawiałam obawiałaby się raczej, jeśli w ogóle, braku szacunku studentów pierwszego roku anatomii patologicznej – mój kolejny przystanek.

Seminarium zbliża się do końca. Monitory są wygaszone, uczestnicy myją się i wychodzą na korytarz. Marilena kładzie z powrotem białą serwetę na twarzy swojej głowy; mniej więcej połowa grupy robi to samo. Jej zachowanie pełne jest starannego szacunku. Gdy pytam ją dlaczego oczy martwej kobiety nie mają źrenic, nie odpowiada, tylko wyciąga rękę i zamyka jej powieki. Odchylając się na krześle, patrzy na przykryty serwetką kształt i mówi: „Spoczywaj w pokoju”. Słowo „pokój”, natychmiast przywodzi mi na myśl zimne wnętrze uniwersyteckiej kostnicy; ale to tylko moje skojarzenie.

d49znhz
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d49znhz