- Pojedynek
Ciemnoskóra ludzka kobieta z czterema rękami idzie do mnie przez parkiet klubu. Ma na sobie tylko pas z ludzkich czaszek. Włosy tworzą dymny wieniec wokół otwartej i pełnej ciekawości twarzy. Jest mną zainteresowana.
– Jesteś tu nowy, prawda? – pyta, przystając przy moim stoliku.
Gapię się na nią. Jeśli nie liczyć eleganckich przegubów dodatkowych stawów barkowych, ciało, które nosi, jest z grubsza orto: naśladuje tradycyjną konstrukcję ludzkiego ciała. Czaszki to miniaturki, nawleczone na łańcuszek przepleciony drutem kolczastym i różami.
– Tak, jestem nowy – odpowiadam. Obrączka warunkowa łaskocze mnie w palec wskazujący lewej dłoni – takie drobne przypomnienie. – Mam obowiązek cię ostrzec, że przechodzę reindeksację i rehabilitację tożsamości. Ja... ludzie w takim stanie... mogą być skłonni do wybuchów przemocy. Spokojnie, to tylko regulaminowe ostrzeżenie: nic ci nie zrobię. A dlaczego pytasz?
Wzrusza ramionami. Zamaszysty, rozfalowany gest, kończący się kołysaniem bioder.
– Bo jeszcze cię tu nie widziałam, a od dwudziestu czy trzydziestu dób przychodzę tu prawie codziennie. Pomagając komuś, możesz zarobić dodatkowe punkty do rehabilitacji. Obrączką warunkową się nie przejmuj, tu większość ludzi je nosi. Sama jeszcze niedawno musiałam tak wszystkich ostrzegać.
Udaje mi się zmusić do uśmiechu. Kumpela z oddziału? Trochę dalej w programie?
– Napijesz się czegoś? – pytam, wskazując krzesło obok. – I jak się nazywasz, jeśli mogę zapytać?
– Kay. – Wysuwa krzesło i siada, zarzucając ogromną szopę włosów za ramię i dwiema rękami upychając czaszki pod stołem. Jednocześnie zerka na menu. – Poproszę mrożoną podwójną mokkę z wrzutą, mało koki. – Znów na mnie patrzy, prosto w oczy. – Klinika tak to ustawia, żeby cały czas jakiś wolontariusz witał tu nowych. Tym razem ja jestem na popołudnie. A ty powiesz mi, jak się nazywasz? I skąd jesteś?
– Jeśli chcesz. – Obrączka łaskocze. Przypominam sobie, że mam się uśmiechnąć. – Jestem Robin i masz rację, świeżo wyszedłem ze zbiornika. Szczerze mówiąc, tylko mega temu. (Nieco ponad dziesięć planetarnych dni, milion sekund). – Pochodzę z... – na parę sekund wchodzę w przyśpiech, próbuję wymyślić, jaką historię jej sprzedać, i dochodzę do wniosku, że coś zbliżonego do prawdy – ...mniej więcej tej okolicy. Jestem świeżo po wycinaniu pamięci. Trochę traciłem świeżość i musiałem coś zrobić z tym czymś, co mi świeżość odbierało.
Kay się uśmiecha. Ma ostro zarysowane kości policzkowe, jasne zęby obramowane pięknymi wargami; ma symetrię dwustronną, trzy miliardy lat ewolucyjnych heurystyk i genów homeotycznych generujących twarz, która jest własnym lustrzanym odbiciem... „A ta myśl skąd się wzięła?” – pytam w złości sam siebie. Trudna sprawa, nie móc odróżnić własnych myśli od pooperacyjnej protezy tożsamości.
– Człowiekiem jestem od niedawna – przyznaje. – Niedawno przeniosłam się tutaj ze Zjemi. – Po chwili dodaje cicho: – Na operację.
Majstruję przy frędzlach zwisających z głowicy mojego miecza. Coś z nimi jest nie tak i strasznie mnie to denerwuje.
– Mieszkałaś u lodowych ghuli? – pytam.
– Niezupełnie... byłam lodowym ghulem.
Otwieram szeroko oczy – chyba nigdy nie spotkałem prawdziwego, żywego obcego, choćby byłego.
– I byłaś nim... Jak to się nazywa...? Od urodzenia czy wyemigrowałaś tam na jakiś czas?
– To dwa pytania. – Unosi palec. – Dwa za dwa, zgoda?
– Zgoda. – Bez podpowiadania pamiętam, by kiwnąć głową, i obrączka raczy mnie odrobiną ciepła. Prymitywne warunkowanie: nagradzać zachowania sugerujące rekonwalescencję, karać te, które wzmacniają pooperacyjną fugę. Nie podoba mi się to, ale mówili, że to niezbędny element procesu.
– Wyemigrowałam na Zjemię od razu po poprzednim zrzucie pamięci. – Coś w jej minie mocno sugeruje, że robi unik. Co pomija? Nieudany biznes, osobistych wrogów? – Chciałam poznać społeczeństwo lodowych ghuli od środka. – Stolik wypuszcza jej koktajl, Kay kontrolnie upija łyk. – Bo są takie dziwne. – Przez moment ma rzewną minę. – Ale po jednym pokoleniu zrobiło mi się... smutno. – Kolejny łyk. – Rozumiesz, żeby je badać, mieszkałam między nimi. Jak z kimś mieszkasz przez całe gigasekundy, to mimo woli się przywiązujesz, chyba że pójdziesz w totalny postten i zupgrade’ujesz sobie... no. Zaprzyjaźniłam się z paroma, patrzyłam jak się starzeją i umierają, aż w końcu nie mogłam już tego znieść. Musiałam wrócić i wykasować... to odczucie. Ten ból.
Gigasekundy? Jedna to trzydzieści planetarnych lat. Sporo czasu, jak na mieszkanie wśród obcych. Ona przygląda mi się uważnie.
– To musiała być bardzo precyzyjna operacja – mówię powoli. – Bo ja prawie nic nie pamiętam z poprzedniego życia.
– Ale byłeś człowiekiem – podsuwa.
– Tak. – Zdecydowanie tak. Jakieś strzępy pamięci mi zostały: błysk mieczy w zaułku w wieczornej poświacie, w strefie zremilitaryzowanej. Krew w fontannach. – Byłem naukowcem. Należałem do kadry profesorskiej. – Rząd osłoniętych firewallami bramek asemblerowych, ustawionych za groźnym pancerzem posterunku kontroli celnej między ustrojami. Wpychanie krzyczących, błagających cywili w ich ciemne wejście... – Uczyłem historii. – To przynajmniej jest – było – prawdą. – Teraz wydaje się ta-kie nudne i odległe. – Krótki rozbłysk broni energetycznej, potem cisza. – Wpadałem w rutynę i chyba trzeba mi było jakiegoś odświeżenia.
To jest niemal stuprocentowym kłamstwem. Nie zgłosiłem się na ochotnika, ktoś złożył mi propozycję nie do odrzucenia. Za dużo wiedziałem. Mogłem albo zgodzić się na operację pamięci, albo następna śmierć byłaby moją ostatnią. Przynajmniej tak napisałem sam do siebie w liście na martwym papierze, który czekał na mnie przy łóżku, kiedy obudziłem się w ośrodku rehabilitacji, zaraz po napiciu się wody z Lete, dostarczonej prosto do mózgu przez roboty wielkości cząsteczek kierowane przez szpitalnych chirurgów-spowiedników. Szczerzę zęby, domykając półprawdy wierutnym kłamstwem.
– Dlatego zrobiłem sobie poważną przebudowę i teraz nie pamiętam, dlaczego.
– I czujesz się jak nowy człowiek – mówi ona ze słabym uśmiechem.
– Tak. – Zerkam na jej dolne dłonie. Nie mogę nie zauważyć, że bawią się nerwowo palcami. – Ale zostałem przy tym konserwatywnym planie ciała. – Jestem bowiem bardzo konserwatywnie zbudowany. – Mężczyzna średniego wzrostu, ciemne oczy, czarna szczecina zaczynająca pojawiać się na czaszce... całkiem jak nie zrekonstruowany Euroazjata z epoki przedkosmicznej, ze skórzanym kiltem i konopnymi sandałami do kompletu. – Mam bardzo mocne wyobrażenie samego siebie i tak naprawdę nie miałem zamiaru się go pozbyć. Wiązało się z nim zbyt wiele skojarzeń. Nawiasem mówiąc, ładne masz te czaszki.
Kay się uśmiecha.
– Dzięki. À propos, jeszcze raz dzięki, że nie zapytałeś.
– O co?
– Standardowo: czemu wyglądasz jak ta, wiesz...
Po raz pierwszy biorę do ręki szklankę i upijam łyk przeraźliwie zimnego błękitnego płynu.
– Przeżyłaś tyle czasu, co cała ludzka prehistoria, pod postacią lodowego ghula, a ludzie ci dogryzają, bo masz za dużo rąk? – Kręcę głową. – Pomyślałem, że masz jakiś powód i tyle.
W obronnym geście krzyżuje obie pary rąk.
– Czułabym się jak oszustka, wyglądając jak... – Zerka gdzieś poza mnie. W barze jest jeszcze trochę gości, parę bishojo* i paru cyborgów, ale większość nosi ortohumanoidalne ciała. Kay patrzy na kobietę z długimi blond włosami po jednej stronie głowy i krótką szczeciną po drugiej, ubraną w zwiewną białą draperię i z pasem z mieczem. Kobieta rży głośno w reakcji na słowa jednego z towarzyszy – to berserkerzy czyhający na graczy. – Jak ona, na przykład.
– Ale byłaś kiedyś ortosem?
– W środku ciągle jestem.
Wydało się: pokazując się publicznie, nosi ksenohumanoidalne przebranie, bo jest nieśmiała. Zerkam na tamtą
- Bishojo (jap.) – piękna, młoda dziewczyna, przedstawiona szczególnie w sposób typowy dla mangi i anime (przyp. tłum.).
grupkę i przypadkiem nawiązuję kontakt wzrokowy z blondynką. Patrzy na mnie, sztywnieje, potem znacząco odwraca się plecami.
– Od dawno jest tu ten bar? – pytam, a uszy mi płoną. Jak ona śmie mi to robić?
– Jakieś trzy mega. – Kay pokazuje głową grupę ortosów przy barze. – Lepiej nie zwracać na nich za bardzo uwagi, to dueliści.
– Ja też. – Kiwam głową. – Działa na mnie terapeutycznie.
Krzywi się.
– Ja nie gram. To brudne. I nie lubię bólu.
– Ale ja też – mówię powoli. – To nie o to chodzi.
Chodzi o to, że jeśli człowiek nie pamięta, kim jest, to często wpada we wściekłość i najpierw chce się na czymś wyżyć, a sformalizowany, opisany regułami kontekst pojedynku gwarantuje, że nie oberwie nikt więcej.
– Gdzie mieszkasz? – pyta.
– Jeszcze w... – uświadamiam sobie, że błyskawicznie zmieniła temat – ...klinice. Rozumiesz, wszystko co miałem... – upłynniłem i uciekłem... – ...nie lubię mieć dużo bagażu. Na razie nie wymyśliłem, kim chcę zostać w tym nowym życiu, więc nie widzę sensu w targaniu mnóstwa bagażu.
– Jeszcze jednego? – pyta Kay. – Ja stawiam.
– Poproszę.
W głowie dźwięczy mi ostrzegawczy dzwonek, gdy wyczuwam, że do naszego stolika zmierza Blondyna. Udaję, że nie zauważyłem, ale w żołądku czuję znajome ciepło i dobrze znane napięcie pleców. Kontrolę przejmują przedwieczne odruchy i niejeden nowoczesny kod do gry: niepostrzeżenie luzuję miecz w pochwie. Chyba wiem, czego chce Blondyna, i z przyjemnością jej to dam. Nie ona jedna tutaj ma skłonność do częstych wybuchów morderczej wściekłości, która nieprędko wygasa. Terapeuta powiedział, żeby to zaakceptować i dawać temu upust, za zgodą towarzystwa. W swoim czasie się uspokoi. Dlatego noszę broń.
Poza tym, drażnią mnie nie tylko skutki resekcji pamięci. Oprócz niej, postanowiłem zresetować sobie wiek. Jednakże, kiedy ma się na nowo dwadzieścia lat, pojawia się nowa dynamika burzy hormonalnej – i każe mi bez końca chodzić w kółko po pokoju, stawać w białym sześcianie kubiku sanitarnego i wbijać sobie ostrza w wewnętrzną stronę przedramion, by z ciekawością obserwować, jak leje się jaskrawoczerwona krew. Seks zaś nabiera obsesyjnej ważności, o której już niemal zapomniałem. Popęd do seksu i przemocy jest osobliwie trudny do zwalczenia, gdy budzisz się wycieńczony, pusty, niezdolny przypomnieć sobie, kim kiedyś byłeś, ale za drugim czy trzecim cyklem rejuwenacyjnym jest to o wiele mniej zabawne.
– Wiesz, nie odwracaj się, ale powinnaś wiedzieć, że ktoś zaraz...
Zanim zdążę dokończyć zdanie, Blondyna nachyla się nad ramieniem Kay i pluje mi w twarz.
– Żądam satysfakcji. – Głos ma jak diamentowe wiertło.
– Za co? – pytam beznamiętnie, a serce wali mi młotem. Ocieram policzek, czuję jak narasta złość, ale siłą woli utrzymuję ją pod kontrolą.
– Bo istniejesz.
Niektóre porehabilitacyjne przypadki, będące jeszcze w fazie psychopatyczno-dysocjacyjnej, jeszcze splatające pourywane wątki własnej osobowości i pamięci w nową tożsamość, mają taki właśnie szczególny wyraz twarzy. Bezsensowny gniew na cały świat, egzystencjalna nienawiść – często skierowana na poprzednią, kompletną własną jaźń za to, że umieściła ich w takim świecie, nagich i pozbawionych wspomnień – generują tylko sobie właściwą dynamikę. Dzika, rozszerzająca źrenice nienawiść i idealne umięśnienie zoptymalizowanego fenotypu do spółki powodują, że Blondyna onieśmiela swoją niemal pierwotną dzikością. A jednak ma dość samokontroli, by rzucić wyzwanie, nim zaatakuje.
Kay, nieśmiała i o wiele bardziej zaawansowana w rehabilitacji niż którekolwiek z nas dwojga, kuli się w fotelu, gdy Blondyna wbija we mnie wzrok. I to mnie dopiero denerwuje – Blondynie nie wolno straszyć postronnych osób. Może zresztą nie jestem aż tak opanowany jak mi się wydaje.
– W takim razie... – wstaję powoli, ani na moment nie przerywając kontaktu wzrokowego – ...może przejdziemy się z tym do strefy zremilitaryzowanej? Do pierwszej śmierci?
– Jasne – syczy.
Zerkam na Kay.
– Miło się z tobą rozmawia. Zamówisz mi jeszcze jednego? Zaraz wrócę. – Czuję jej wzrok na plecach, gdy idę za Blondyną ku bramce do Strefy. Która jest tuż za barem.
Blondyna przystaje na progu.
– Pan pierwszy – mówi.
– Au contraire. Rzucający wyzwanie idzie pierwszy.
Znowu łypie na mnie groźnie, ewidentnie wściekła, potem wchodzi w bramkę T, migoce i znika. Ocieram prawą dłoń o skórzany kilt, chwytam głownię miecza, dobywam go i wskakuję w łączący dwa punkty tunel czasoprzestrzenny.
Kodeks honorowy nakazuje, by rzucający wyzwanie odszedł od bramki na przyzwoite dziesięć kroków, ale Blondyna nie jest w dobrym nastroju, więc bardzo dobrze, że jestem gotowy sparować zaraz po wyjściu, bo ona już czeka, gotowa natychmiast wbić mi miecz w brzuch.
Jest szybka, bezwzględna i kompletnie niezainteresowana przestrzeganiem reguł – to dobrze, bo moja własna egzystencjalna złość ma wreszcie upust i twarz. Złość zżerająca mnie od czasu operacji, nienawiść do wojennych zbrodniarzy, którzy mnie do tego zmusili, poddali osobę, którą byłem, masowemu kasowaniu pamięci – nie pamiętam nawet, jakiej byłem płci i ile miałem wzrostu – ma wreszcie punkt skupienia; twarz Blondyny na drugim końcu jej krążącego miecza lśni skupieniem i lustrzanym odbiciem mojej furii.
Ta część strefy zremilitaryzowanej jest zaaranżowana na zniszczone miasto ze starej Zjemi – postnuklearna betonowa pustynia ruin i dziwna pnąca roślinność obrastająca pomniki zdobywców oraz wypalone wraki samochodów na kołach. Moglibyśmy być tu sami, porzuceni na planecie niezamieszkanej przez inne istoty rozumne. Sami, by przepracować swój żal i furię, kiedy powoli ustępuje pooperacyjna fuga.
Blondyna stara się przyśpieszyć sprawę, a ja wycofuję się ostrożnie, próbując wypatrzyć jakąś słabość w jej atakach. Woli cięcia od pchnięć i prawą stronę od lewej, ale nie widzę żadnego słabego punktu.
– Pośpiesz się i zdychaj! – warczy.
– Pani pierwsza. – Markuję atak i próbuję wytrącić ją z równowagi, krążąc wokół niej. Obok bramki, przez którą weszliśmy, stoi zawalony kikut wysokiego budynku otoczony wyższymi od człowieka stertami gruzu. (Lampka pozycyjna bramki miga czerwono, sygnalizując brak przejścia, dopóki któreś z nas nie zginie). Gruz nasuwa mi pewien pomysł, więc znów markuję, potem robię krok w tył i się odsłaniam.
Blondyna to wykorzystuje i ledwo udaje mi się ją zablokować, bo jest szybka. Ale cwana nie jest, a już na pewno nie spodziewała się noża w mojej lewej ręce – wcześniej przyklejonego taśmą do uda – i kiedy próbuje się przed nim bronić, odsłania się, a ja wbijam miecz w jej brzuch.
Upuszcza broń i pada na kolana. Siadam ciężko, prawie padam, naprzeciwko niej. O rany. Kiedy ona zdążyła trafić mnie w nogę? Może nie powinienem tak całkowicie ufać własnym odruchom.
– To jak? Koniec? – pytam. Nagle robi mi się słabo.
– Ja... – Kiedy ściska dłońmi kosz mojego miecza, ma osobliwą minę. – Eee... – Próbuje przełknąć ślinę. – Kto?
– Jestem Robin – mówię beztrosko, patrząc na nią.
Chyba nigdy nie widziałem, jak ktoś ginie z mieczem wbitym we flaki. Jest dużo krwi i naprawdę obrzydliwy zapach poprzecinanych kiszek. Myślałem, że będzie wić się i krzyczeć, ale może ma jakiś wyłącznik układu wegetatywnego. Ja w każdym razie jestem zajęty ściskaniem własnej nogi. Krew przecieka mi między palcami. Wspólnota bólu i cierpienia.
– A ty...?
– Gwyn. – Przełyka. Żar nienawiści gaśnie, ukazując coś z tyłu – zdziwienie?
– Kiedy się ostatni raz backupowałaś?
Mruży oczy.
– Echch. Godzinę. Temu.
– No dobra. Mam to skończyć?
Chwilę trwa, zanim spogląda mi w oczy. Kiwa głową.
– Kiedy? Ty?
Przechylam się, krzywiąc usta, i podnoszę jej miecz.
– Kiedy ja się backupowałem? To znaczy, od czasu operacji pamięci?
Kiwa głową, a może się wzdryga. Unoszę ostrze i marszczę czoło, mierząc w jej szyję; zużywa to całą moją energię.
– Dobre pytanie...
Przecinam jej gardło. Krew tryska na wszystkie strony.
– Nigdy.
Kuśtykam do wyjścia – bramki A – i każę jej odbudować nogę przed powrotem do baru. Bramka wyłącza mnie i subiektywną chwilę później budzę się w kabince w toalecie na tyłach knajpy, a ciało mam jak nowe. Przez jakąś minutę gapię się w lustro, czując się pusty, ale osobliwie pogodzony z samym sobą. Może niedługo będę gotów na backup? Napinam prawą nogę. Asembler przyzwoicie ją skanonikalizował i skorygowany mięsień działa jak trzeba. Postanawiam unikać Gwyn, przynajmniej dopóki nie przejdzie jej ta bezsensowna zapalczywość, co pewnie trochę potrwa, jeśli będzie wyzywać na pojedynki lepszych od siebie. Potem wracam do stolika.
Kay jeszcze jest, co dziwne. Spodziewałem się, że już poszła. (Bramki A są szybkie, lecz i tak rozbicie ludzkiego ciała i poskładanie go na nowo trwa minimum tysiąc sekund – to masa bitów i atomów do przeżonglowania).
Opadam na fotel. Faktycznie kupiła mi kolejnego drinka.
– Przepraszam za to – mówię machinalnie.
– Przyzwyczaisz się. – To brzmi filozoficznie. – Lepiej się czujesz?
– Wiesz, ja... – Nie kończę. Przez moment jestem z powrotem na tej zapylonej betonowej pustyni, z nogą płonącą bólem i czystą nienawiścią napędzającą cios mieczem w szyję Gwyn. – Przeszło – mówię. Gapię się na szklankę, a potem chwytam ją i jednym haustem wypijam połowę.
– Co przeszło? – Obserwuje mnie. – Jeśli tylko masz ochotę o tym mówić – dodaje pośpiesznie.
Teraz uświadamiam sobie, że jest przestraszona, ale i przejęta. Moja obrączka warunkowa cały czas pulsuje ciepłem.
– Mam – odpowiadam i uśmiecham się, zapewne ze zmęczeniem. Odstawiam szklankę. – Zdaje się, że ciągle jestem w fazie dysocjacyjnej. Zanim wyszedłem na miasto dziś wieczorem, siedziałem sam w pokoju i rysowałem sobie skalpelem śliczne kreski na rękach. Zastanawiałem się, czy nie poderżnąć sobie żył i nie skończyć z tym wszystkim. Zły byłem. Sam na siebie. Ale to przeszło.
– To się zdarza. A co się zmieniło?
Marszczę czoło. Wiedza, że to częsty efekt reintegracji, niewiele mi pomaga.
– Zachowałem się jak kretyn. Jak tylko wrócę do domu, muszę zrobić backup.
– Backup? – Kay wytrzeszcza oczy. – Cały wieczór łazisz sobie z mieczem i opaską duelisty i nie masz backupu? – Jej głos podnosi się do pisku. – Co ty chcesz sobie zrobić?
– Świadomość, że masz backup, cię stępia. Zresztą, byłem
wściekły sam na siebie. – Zerkając na nią, przestaję marszczyć czoło. – Ale nie da się być takim wściekłym w nieskończoność.
A konkretniej, to nagle zaczęła potwornie, dojmująco przerażać mnie perspektywa odkrycia, kim jestem lub kim byłem. I co to ma znaczyć, że nagle zacząłem odczuwać emocje innych ludzi, zaraz po tym, gdy przebiłem kogoś mieczem? W mrokach średniowiecza byłaby to tragedia, ale nawet tutaj śmierć to nie jest coś, co ludzie traktują beztrosko. Przez jedną straszną chwilę czuję chęć wybiegnięcia na miasto, znalezienia Gwyn i przeproszenia jej – tylko że to nonsens, ona nie będzie nic pamiętać, będzie w tym samym stanie umysłu co przedtem. Zapewne wyzwałaby mnie na kolejny pojedynek i dzięki swojej niezmienionej, bezsensownej furii, przerobiła na hamburger.
– Chyba powoli zbieram się do kupy – mówię. – Znasz tu jakieś miejsce, gdzie jest bezpieczniej? No wiesz, żeby nie zwracać na siebie uwagi tych berserkerów?
– Hm. – Patrzy na mnie krytycznie. – Jeśli pozbędziesz się miecza i opaski, to nie będziesz się specjalnie rzucać w oczy na jakimś skwerze w rejonie dla pacjentów w drugiej fazie. To parę kroków stąd. Znam miejsce, gdzie dają naprawdę dobry stek z kangura. Jesteś głodny?
Po pojedynku nabrałem apetytu na jedzenie, tracąc go jednocześnie na przemoc. Kay zabiera mnie na śliczną niskograwitacyjną piazzę z diamentowego włókna, obsadzoną sekwojami bonsai, gdzie staroświeckie parowe roboty pieką na węglowych grillach soczyste szynki. Gadamy sobie i jest dla mnie jasne, że niezmiernie ją intryguje, że na jej oczach ustępują mi emocjonalne skutki operacji pamięci. Próbuję wydobyć z niej szczegóły życia wśród lodowych ghuli, ona przepytuje mnie z akademii szermierczych Niewidzialnej Republiki. Ma zakręcone poczucie humoru, a pod koniec posiłku sugeruje, że zna tu jakąś imprezę, gdzie można zażyć na trochę rozrywki.
Impreza okazuje się dość luzacką orgią o zmiennym składzie, w jednym z mieszkań dla pacjentów dochodzących. Kiedy przychodzimy, jest tam tylko jakieś sześć osób, większość z nich leży na wielkim, okrągłym łożu, podaje sobie fajkę wodną i delikatnie masturbuje się nawzajem. Kay opiera mnie o ścianę tuż obok wejścia, całuje i trzema rękami robi coś elektryzującego z moim kroczem i jądrami. Potem znika w łazience, by użyć asemblera. Ja czekam i dyszę. Gdy wraca, ledwo ją poznaję – włosy nabrały niebieskiego koloru, brakuje dwóch rąk, a skóra jest barwy kawy z mlekiem. Idzie prosto do mnie, znów mnie całuje
i poznaję ją po smaku ust. Niosę ją na łoże i po pierwszym szybkim numerku dołączamy do kręgu z fają – nabitą opium i lotnymi inhibitorami fosfodiesterazy – potem badamy nawzajem własne ciała i ciała sąsiadów, aż w końcu zachciewa nam się spać.
Leżę tuż obok niej, prawie twarzą w twarz, gdy szepcze:
– Fajnie było.
– Fajnie – powtarzam. – Trzeba mi było... – Obraz mi się rozmazuje. – Za długo.
– Ja przychodzę tu regularnie – odpowiada. – A ty?
– Ja nie miałem...
– Co?
– Nie pamiętam, kiedy ostatni raz się pieprzyłem.
Kładzie mi jedną dłoń między udami.
– Naprawdę?
– No, nie pamiętam. – Marszczę czoło. – Chyba to zapomniałem.
– Zapomniałeś, naprawdę? – Wygląda na zaskoczoną. – Może miałeś nieudany związek albo coś w tym stylu? Może dlatego poszedłeś na operację?
– Nie, ja... – Urywam, zanim wymknie mi się coś jeszcze. Gdyby o to chodziło, list od mojej poprzedniej osobowości wspomniałby o tym, tego akurat jestem pewien. – To po prostu znikło. Chyba normalnie tak się nie dzieje, prawda?
– Nie. – Przytula się do mnie i gładzi mnie po karku.
Czuję zdziwienie, gdy znów zaczynam twardnieć pod jej dotykiem, po czym zaczynam wodzić palcami po brzegach jej sutków, a jej oddech staje się urywany. To pewnie te środki, myślę; niemożliwe, żebym bez jakichś zewnętrznych wpływów był podniecony przez tyle czasu, prawda?
– Świetnie byś się nadawał do eksperymentu Yourdona.
– Do Your-czego?
Naciska moją pierś, a ja posłusznie przewracam się na plecy, żeby mnie dosiadła. Wokół łoża leży pełno zabawek, pomiaukujących, dopraszających się, by z nich skorzystać, ona jednak chyba woli styl tradycyjny, naga skóra przy nagiej skórze, zapewne widzi w tym coś w rodzaju powrotu do naturalnego człowieczeństwa. Mam świszczący oddech, kiedy łapię ją za pośladki i przyciągam do siebie.
– Do takiego eksperymentu. Szuka ciężkich przypadków amnezji i oferuje nagrodę tym, co je znajdą. Później ci powiem.
Przestajemy mówić, bo mowa po prostu przeszkadza w komunikacji. Tu i teraz, Kay jest wszystkim, czego pragnę.
Po wszystkim wracam do domu alejami wyściełanymi miękką, żywą trawą, zakorzenioną w bryłach zielonego marmuru wyciętego z litosfery planety odległej o setki terakilosów. Jestem sam z własnymi myślami, netlink wyciszony poza mapą trasy obiecującej mi pięciokilometrowy spacer omijający wszystkich innych ludzi. Choć zabrałem miecz, nie mam ochoty na to, żeby ktoś rzucał mi wyzwania. Potrzebuję czasu do namysłu – kiedy wrócę do domu, będzie czekał na mnie mój terapeuta, a zanim zacznę z nim gadać, muszę sam dojść ze sobą do ładu, sam wiedzieć, kim jestem.
Oto jestem, żywy i przytomny – kimkolwiek jestem. Jestem Robin, prawda? Mam kupę mętnych wspomnień, śladów po płukaniu pamięci, rozmazujących moje poprzednie życie w impresjonistyczną mgiełkę. Zaraz po obudzeniu musiałem sprawdzić własny wiek. Okazało się, że liczę sobie prawie siedem miliardów sekund, choć mam stabilność emocjonalną młodzieńca liczącego sobie jedną dziesiątą tego. Kiedyś ludzie starzeli się już po dwóch gigasekundach. Jak to możliwe, że jestem taki stary, a czuję się taki młody i niedoświadczony?
W moim życiu zieją wielkie i tajemnicze dziury. Na pewno musiałem już kiedyś uprawiać seks, choć nic nie pamiętam. Na pewno się biłem – odruchy i wbite w podświadomość umiejętności szybko rozprawiły się z Gwyn – nie pamiętam jednak, żebym trenował albo zabijał, chyba że w tajemniczych przebłyskach, które równie dobrze mogą być resztkami wspomnień z jakichś programów rozrywkowych. List od poprzedniego ja mówił, że byłem naukowcem, wojskowym historykiem specjalizującym się w maniach religijnych, uśpionych sektach oraz samoistnych wiekach ciemnych. Jeśli tak jest, nie pamiętam z tego nic a nic. Może siedzi to gdzieś głęboko i w razie potrzeby wypłynie – a może przepadło na dobre. Stopień resekcji pamięci, jakiego zażyczyło sobie moje poprzednie ja, musiał być niebezpiecznie bliski całkowitemu kasowaniu.
Co zatem zostało?
Całe foyer mojego kartezjańskiego teatru jest zawalone rozbitymi odłamkami wspomnień, które tylko czyhają, żebym się pośliznął i pokaleczył. Mam ortohumanoidalne męskie ciało, ortodoksyjny produkt doboru naturalnego. Jego forma pasuje mi dość naturalnie, choć mam wrażenie, że był czas, gdy siedziałem w czymś znacznie dziwniejszym – z jakiegoś powodu przychodzi mi na myśl, że byłem czołgiem. (Albo też przyswoiłem sobie o jeden wojenny przygodowy wirt za dużo, a on uczepił się mnie i przetrwał, choć przepadły ważniejsze wspomnienia). To poczucie nieograniczonej rozszerzalności, zimnej, kontrolowanej przemocy... tak, może i byłem czołgiem. Jeśli tak, pewnego razu pilnowałem krytycznej bramki sieciowej. Ruch między ustrojami, tak jak i wewnątrz ustroju, przechodzi przez bramki T, tunele czasoprzestrzenne łączące dwa odległe punkty. Bramki T nie są filtrowane – wszystko może przez nie przejść. O ile w granicach ustroju to żaden problem, sprawa robi się poważna, gdy broni się sieciowej granicy przed atakiem innych
ustrojów. Stąd firewalle. Moje zadanie, jako strażnika granicy, polegało na pilnowaniu, by przyjeżdżający podróżni lądowali prosto w bramce A – baterii asemblerów, które ich dezasemblowały, wczytywały, analizowały pod kątem zagrożeń, a potem szeregowo przesyłały ich dane do drugiej bramki A wewnątrz strefy zdemilitaryzowanej, gdzie byli asemblowani. Normalnie ludzi puszcza się przez bramkę A tylko do skanu celnego albo serializacji w celu przesłania przez tunel czasoprzestrzenny, który jest dedykowany do transmisji danych, lecz wtedy byliśmy w stanie wojny i kontrolowano wszystkich bez wyjątku.
Wojny? Tak. To była końcówka wojen cenzorskich. W którymś momencie musiałem się zainfekować, bo nie pamiętam, o co chodziło, ale zdecydowanie pilnowałem jakiejś transgranicznej – długodystansowej – bramki T dla któregoś z państw odpryskowych, powstałych na gruzach Republiki Byt, gdy jej asemblery zakaziły się redakcjonistycznymi robakami.
A potem, coś sobie niewyraźnie przypominam... tak! Swego czasu byłem jednym z Kotów Linebargera*. Albo pracowałem dla nich. Ale wtedy nie byłem czołgiem. Byłem czymś innym.
- Koty Linebargera – nawiązanie do Paula Linebargera, eksperta od wojny psychologicznej, publikującego pod pseudonimem Cordwainer Smith; koty często przewijają się w jego twórczości, a w opowiadaniu The Crime and the Glory of Commander Suzdal występują genetycznie programowane koty. Później w powieści pojawia się jeszcze nazwa firmy Cordwainer Heavy Industries (przyp. tłum.).
Wychodzę z bramki T na końcu zatęchłego korytarza biegnącego przez kamienne serce ruin katedry. Po obu stronach w czarne niebo strzelają potężne filary, po ażurowych drewnianych przegrodach między nimi pnie się bluszcz. (Te filary to niezbędne złudzenie – sygnalizują granicę pola tunelowego utrzymującego tu atmosferę; ta planeta poza gotyckim parkiem krajobrazowym jest bowiem lodowata i pozbawiona powietrza, uwiązana siłą pływową do brązowego karła gdzieś w przestrzeni pozasłonecznej, paręset bilionów kilometrów od legendarnej, wymarłej Zjemi). Mijam butwiejące gobeliny z karmazynowej i turkusowej wełny, które przedstawiają ortohumanoidalne postaci w zbrojach lub długich szatach, walczące lub kochające się po drugiej stronie tak potężnej przepaści sekund, że przy niej moja własna przeszłość nic nie znaczy.
Oto jestem, porzucony po drugiej stronie czasu, w ośrodku rehabilitacji prowadzonym przez chirurgów-spowiedników Niewidzialnej Republiki, przemierzam opustoszałe korytarze malowniczej imitacji ruiny, wzniesionej na powierzchni planety jakiegoś brązowego karła i próbuję poskładać do kupy swoją sprutą tożsamość. Nie pamiętam nawet, jak się tu dostałem. O czym mam gadać z terapeutami?
Idę za mrugającym kursorem wyświetlanej przez netlink mapy do środkowego dziedzińca, potem skręcam w lewo ku nawie, mijającej kamienne ołtarze zwieńczone rzeźbionymi szkieletami olbrzymów. Nawa zaraz kończy się prostokątną dziurą w przestrzeni – kolejna bramka T. Przechodząc przez nią, czuję nagłą lekkość – grawitacja nie chce już mnie trzymać, a wyraźna siła Coriolisa ciągnie w lewo. Światło jest jaśniejsze, a podłoga to jezioro błękitnej cieczy o tak silnym napięciu powierzchniowym, że mogę się po niej ślizgać – stopy ledwo wgniatają powierzchnię. Na poziomie wody nie ma drzwi, są tylko wnęki i wycięte w ścianach nieregularne otwory. Powietrze słabo pachnie jodyną. Zaryzykowałbym twierdzenie, że przechodzę przez wnętrze jednego z zagadkowych routerów orbitujących wokół tak wielu brązowych karłów w tej części galaktyki.
Na końcu korytarza mijam kilka chmurek wielkości człowieka – mgła prywatności rozmywa postaci innych, żeby przechodnie nie musieli zauważać się nawzajem – i wchodzę do kolejnego pomieszczenia z rozstawionymi pod ścianą pierścieniem bramkami T i bramkami A. Wchodzę we wskazane drzwi i znajduję się w znajomym korytarzu wyłożonym po obu stronach żywym drewnem. Na dziedzińcu na jego drugim końcu stoi ozdobna fontanna. Jest tu cicho i przyjemnie, wszystko oświetla ciepły blask żółtej gwiazdy. Tu mamy mieszkania – ja i paru innych pacjentów rehabilitacji. Tu możemy przyjść i bezpiecznie spędzać czas w towarzystwie ludzi w tej samej fazie rehabilitacji, w chwilach, kiedy to nam służy. I tu przychodzę spotkać się ze swoim terapeutą.
Dzisiejszy terapeuta nie jest ani trochę człekokształtny, nie jest też elfem czy bishojo. Piccolo-47 to mezomorficzny robot o kształcie mniej więcej gruszki, z dużą liczbą rozmaitych, dziwnie wyglądających mechanicznych kończyn – niektóre z nich nawet nie łączą się fizycznie z jego ciałem. Nie ma nic, co przypominałoby twarz. Wydaje mi się to niekulturalne (mechanizm rozpoznawania stanów emocjonalnych z wyrazu twarzy jest u ludzi wbudowany bardzo niskopoziomowo; pokazywanie się publicznie bez twarzy jest uważane za poważny afront), ale zachowuję tę myśl dla siebie. Zapewne robi to celowo, żeby przetestować moją stabilność – jeśli nie radzę sobie z kimś, kto nie ma twarzy, to jak będę się zachowywać publicznie? Zresztą, wdawanie się w awantury z własnym terapeutą to nie lekarstwo na moje rozchwianie emocjonalne. Jestem zmęczony, mam ochotę wziąć gorącą kąpiel i pójść spać, dlatego postanawiam szybko mieć to z głowy bez żadnych emocjonalnych incydentów.
– Walczyłeś dzisiaj w pojedynku – mówi Piccolo-47. – Opisz własnymi słowami, co doprowadziło do tego zajścia.
Siadam na kamiennych stopniach pod fontanną, odchylam się w tył, dopóki nie poczuję na karku zimnych kropel wody i próbuję powtórzyć sobie, że rozmawiam z urządzeniem AGD. To pomaga.
– Proszę bardzo – mówię i podsumowuję wydarzenia dnia, przynajmniej te publiczne.
– Jak uważasz, czy Gwyn złośliwie cię sprowokowała? – pyta terapeuta.
– Hm. – Przez moment zastanawiam się nad odpowiedzią. – Myślę, że może to ja ją sprowokowałem – mówię powoli. – Nie celowo, ale zauważyła, że na nią patrzę, i zapewne mogłem przestać. Gdybym chciał. – Po tym wyznaniu czuję się trochę winny, ale tylko trochę. Gwyn chodzi sobie teraz i nie pamięta, że dostała w brzuch. Straciła niecałą godzinę życia. A mnie noga ciągle przypomina o niej skurczami i ryzykowałem...
– Mówiłeś, że nie zrobiłeś backupu. To chyba trochę lekkomyślne?
– Tak, tak, oczywiście – decyduję się. – Zrobię, jak tylko skończymy tę rozmowę.
– To dobrze.
Wzdrygam się lekko i zaniepokojony patrzę na Piccolo‑47. Terapeuci normalnie nie wygłaszają podczas sesji opinii, ani pozytywnych, ani negatywnych; właśnie prysło złudzenie, że nikogo tu nie ma i, patrząc na jego gładki pancerz, czuję ciarki na skórze.
– Badanie twojego publicznego stanu wskazuje na to, że robisz duże postępy. Zachęcam do dalszego eksplorowania sektora rehabilitacyjnego oraz skorzystania z grup wsparcia dla pacjentów.
– Eee... – Wytrzeszczam oczy. – Myślałem, że nie powinieneś wpływać...
– Wywieranie wpływu jest przeciwwskazane we wczesnych fazach rekonwalescencji u pacjentów z ciężką dysocjacją psychopatologiczną będącą skutkiem resekcji pamięci. Jednak w późniejszych fazach można, jeśli to potrzebne, zapewniać przewodnictwo pacjentom wykazującym objawy szybkiego powrotu do zdrowia... Chciałbym cię o coś poprosić. Możesz oczywiście się nie zgodzić.
– Hm? – Wpatruję się w podstawę jego grzbietowego manipulatora.
Przypomina opalizujący kalafior, pulsujący, opalizujący i oddychający, albo coś w rodzaju nagiego płuca, wywróconego na lewą stronę i galwanicznie pokrytego tytanem. Jest fascynująco nieludzki, makroskopowa nanomaszyna, na tyle skomplikowana, że wydaje się, że żyje własnym życiem.
– Mówiłeś, że pacjentka Kay wspomniała ci o eksperymencie Yourdona. Profesor historii Yourdon należy do moich współpracowników, a Kay ma rację. Twoja stosunkowo głęboka terapia oznacza, że jesteś idealnym kandydatem do tego eksperymentu. Uważam także, że udział w nim może się okazać w długiej perspektywie korzystny dla twojej rekonwalescencji.
– Hm. – Jeszcze potrafię poznać, kiedy jestem ugłaskiwany, nim zacznie mi się coś brutalnie wciskać. – Musisz mi powiedzieć coś więcej.
– Oczywiście. Momencik.
Domyślam się, że Piccolo-47 wchodzi w przyśpiech i wysyła do kogoś wiadomość, bo centrum jego uwagi zaczyna wędrować. Widzę, jak rozogniskowują się peryferyjne sensory, a nasada manipulatora przestaje drżeć.
– Robin, pozwoliłem sobie przesłać twój publiczny profil do biura koordynacji. Eksperyment, do którego nawiązuję, to interdyscyplinarny projekt departamentów archeologii, historii, psychologii i inżynierii społecznej Scholastium. Profesor Yourdon jest generalnym koordynatorem. Jeśli zgłosisz się na ochotnika, kopia twojego następnego backupu – albo oryginał, jeśli wybierzesz całkowite zanurzenie – zostanie ucieleśniona jako odrębna istota w eksperymentalnej wspólnocie, gdzie będzie żyć przez trzydzieści do stu megasekund razem z setką innych ochotników. – Po staremu to rok do trzech lat. – Ta społeczność ma być, w zamyśle, doświadczeniem pozwalającym zbadać pewne psychologiczne ograniczenia związane z życiem przed wojnami cenzorskimi. Inaczej mówiąc, taka próba rekonstrukcji kultury, o której straciliśmy większość informacji.
– Eksperymentalne społeczeństwo?
– Tak. O wielu okresach w historii mamy tylko ograniczone informacje. Od początku ery maszyn emocjonalnych ciemne wieki zaczęły się pojawiać o wiele za często. Czasem to przypadek – najciemniejszy wiek, u samego zarania ery emocjonalnej, był skutkiem ówczesnego niezrozumienia gospodarki opartej na informacji i idącego za tym przyjęcia wielu niezgodnych formatów reprezentacji danych. A czasem są celowe, na przykład podczas wojen cenzorskich. W sumie skutek jest taki, że ze sporych odcinków czasowych przetrwało bardzo niewiele informacji nieskażonych tendencyjnością obserwatora. Propaganda, rozrywka i kwestie wizerunkowe zmówiły się, żeby pozbawić nas precyzyjnych opisów, a starość i potrzeba okresowego kasowania pamięci pozbawiają nas subiektywnych wspomnień. Dlatego eksperyment profesora Yourdona ma na celu zbadanie samorzutnie powstających relacji społecznych w kulturze wczesnej ery emocjonalnej, o której nie wiemy obecnie prawie nic.
– Chyba rozumiem. – Wiercę się na kamieniach i opieram o fontannę. Głos Piccolo-47 tchnie otuchą. Jestem prawie pewien, że jednocześnie emituje poprawiające nastrój feromony, ale jeśli dobrze podejrzewam, nie przyszło mu do głowy, że mogę sam sobie zadać pewną niewygodę i dzięki temu zachować czujność. Drobne lodowate kropelki bębniące mi w kark zapewniają stały drażniący bodziec. – Czyli co, mam pójść i zamieszkać w tym społeczeństwie na dziesięć mega? A potem? Co ja będę tam robić?
– Nie mogę ci dokładnie powiedzieć – przyznaje Piccolo-47, tonem pojednawczym i łagodnym. – To zaszkodziłoby spójności eksperymentu. Aby miał empiryczną wiarygodność, jego cele i funkcje muszą pozostać nieznane badanym obiektom, ponieważ mają tam stworzyć żywe społeczeństwo – rzeczywiste społeczeństwo. Mogę natomiast powiedzieć, że będziesz mógł go opuścić, kiedy tylko eksperyment osiągnie satysfakcjonujący nadzorcę stan końcowy albo nadzorująca go komisja etyki zgodzi się na przedterminowe wyjście. W ramach eksperymentu będziecie mieć narzucone pewne ograniczenia w poruszaniu się, dostępie do informacji i procedur medycznych oraz dostępności artefaktów i usług z czasów późniejszych niż badany okres. Od czasu do czasu nadzorca będzie rozsyłał uczestnikom pewne informacje, pomagające zrozumieć funkcjonowanie społeczeństwa. Przed wejściem należy notarialnie podpisać odpowiednią zgodę. Zapewniamy jednak, że wszystkie wasze prawa i ludzka godność zostaną zachowane.
– A co ja będę z tego miał? – pytam obcesowo.
– Za udział w eksperymencie dobrze ci zapłacą. – Głos Piccolo-47 jest niemal nieśmiały. – I jest jeszcze system premiowy dla uczestników, którzy aktywnie przyczynią się do sukcesu.
– Aha. – Szczerzę zęby do terapeuty. – Nie o to mi chodziło. Jeśli myśli, że potrzebne mi kredyty, bardzo się myli. Nie wiem, dla kogo wcześniej pracowałem – czy to naprawdę były Koty Linebargera, czy też jakaś inna, bardziej utajniona (i jeszcze bardziej przerażająca) Potęga – ale jedno jest pewne: nie zostawili mnie na lodzie, każąc iść na resekcję pamięci.
– Jest też pewien aspekt terapeutyczny – mówi Piccolo‑47. – Masz objawy erozji celów. To jest związane z niemal całkowitym wykasowaniem ośrodków nagrody i motywacji w twoim bloku delta oraz pamięci o twoim dawnym zawodzie; czujesz się, mówiąc wprost, pozbawiony celu i jałowy. Symulowana społeczność zapewni ci zawód, będzie oczekiwać od ciebie pracy, znajdziesz się także w grupie współuczestników będących w tej samej sytuacji. Prawdopodobne efekty uboczne to między innymi nawiązanie przyjaźni i odnalezienie celu w życiu. Będziesz mieć jednocześnie czas na rozwijanie własnych zainteresowań i wybór kierunku odpowiadającego twojej nowej tożsamości, bez presji dawnych współpracowników czy znajomych. I powtarzam, dobrze ci zapłacą. – Piccolo-47 waha się. – Poznałeś już jedną z innych uczestniczek.
Trafiony zatopiony.
– Pomyślę nad tym – mówię niezobowiązująco. – Wyślij mi szczegóły, a ja się zastanowię. Ale od razu ci nie powiem: tak czy nie. – Uśmiecham się szerzej, obnażając zęby. – Nie lubię, jak się mnie naciska.
– Rozumiem. – Piccolo-47 unosi się nieco i cofa o jakiś metr. – Przepraszam. Bardzo się przejmuję powodzeniem tego eksperymentu.
– Jasne. – Macham ręką. – A teraz, jeśli pozwolisz, chciałbym mieć trochę spokoju. Bo wiesz, ja nadal sypiam.
– Do zobaczenia za mniej więcej jedną dobę – mówi Piccolo-47, unosząc się wyżej i wirując ku otworowi, który otworzył się źrenicą w suficie. – Do widzenia.
Znika, zostawiając po sobie tylko nikły zapach lawendy, a mnie z uderzająco intensywnym wspomnieniem smaku i dotyku języka Kay badającego moje usta.