Sześć miesięcy od miłości do miłości – fragment książki „Meryl Streep. Znowu ona!”
„Sześć miesięcy. Tyle wystarczyło. Sześć miesięcy z groszami. 12 marca 1978 roku mężczyzna, który był miłością życia Meryl Streep, umarł, gdy ona siedziała przy jego łóżku. Pod koniec września Meryl już była żoną innego” – dzięki uprzejmości wydawnictwa Marginesy publikujemy fragmenty biografii „Meryl Steep. Znowu ona!” autorstwa Michaela Schilmana (tłum. Robert Waliś).
„Sześć miesięcy. Tyle wystarczyło. Sześć miesięcy z groszami. 12 marca 1978 roku mężczyzna, który był miłością życia Meryl Streep, umarł, gdy ona siedziała przy jego łóżku. Pod koniec września Meryl już była żoną innego” – dzięki uprzejmości wydawnictwa Marginesy publikujemy fragmenty biografii „Meryl Steep. Znowu ona!” autorstwa Michaela Schilmana (tłum. Robert Waliś).
Po lutym nadszedł marzec, śnieg wciąż zasypywał Nowy Jork, a warstwy mazi pokrywały ulice. Flota maszyn do zmywania ulic została zdziesiątkowana awariami i miasto było bezsilne w obliczu tego natarcia. Gdy śnieg wreszcie zaczął topnieć, ukazały się chodniki pełne oślizgłych odpadków, które pozostawały ukryte przez dwa miesiące. TriBeCa cuchnęła gnijącymi śmieciami.
Brat Meryl, Trzeci, często dzwonił do mieszkania na poddaszu, licząc na dobre wieści dotyczące Johna, który czuł się już tak źle, że nie wychodził z domu. Meryl zazwyczaj rozpraszała jego obawy jakimś radosnym oszustwem:
– Świetnie sobie radzimy!
Ale pewnego dnia odpowiedź brzmiała inaczej.
– Nie czuje się najlepiej.
Wtedy po raz pierwszy okazała brak nadziei. Tamtego dnia John Cazale po raz ostatni przeniósł się do centrum onkologicznego.
Meryl bezustannie przy nim czuwała, podczas gdy John jakby kurczył się na swoim schludnym białym posłaniu. Podnosiła go na duchu za pomocą jedynego lekarstwa, jakie posiadała: aktorstwa. Wypełniała pokój komediowymi głosami, czytając mu wiadomości sportowe energicznym głosem sprawozdawcy Warnera Wolfa („A teraz obejrzyjmy nagranie!”).
Kiedy znajomi wpadali z wizytą, nie widzieli zmęczenia Meryl, tylko jej niezłomność. „Troszczyła się o niego, jakby był jedynym człowiekiem na świecie”, wspominał Joe Papp. „Nigdy go nie zdradziła, ani w jego obecności, ani wtedy, gdy go przy niej nie było. Nigdy nie dawała po sobie poznać, że może nie przeżyć. Wiedział, że umiera, jak każdy umierający człowiek. Ale napełniała go niezwykłą nadzieją”.
Kilkadziesiąt lat później Al Pacino powiedział: „Jak zobaczyłem przy nim tę dziewczynę, pomyślałem: «Nic nie może się z tym równać. To jest to. Może jest świetna w swoim zawodzie, ale właśnie taką ją widzę, gdy o niej myślę»”.
Około trzeciej w nocy 12 marca 1978 roku John zamknął oczy.
– Odszedł – oznajmił lekarz.
Meryl nie była gotowa, aby to usłyszeć, a tym bardziej w to uwierzyć. To, co wedle niektórych relacji wydarzyło się później, stanowiło kulminację nadziei, którą Meryl niestrudzenie podtrzymywała w sobie przez ostatnie dziesięć miesięcy. Zaczęła tłuc pięściami w jego pierś i szlochać, a on na jedną niepokojącą chwilę otworzył oczy.
– W porządku, Meryl – powiedział słabym głosem. – Wszystko w porządku.
Co go ożywiło? Ostatni przypływ krwi do mózgu? Jej siła woli? Cokolwiek to było, trwało tylko kilka sekund. Potem John Cazale ponownie zamknął oczy. Miał czterdzieści dwa lata.
Meryl zadzwoniła do jego brata, wyrywając go ze snu.
– John odszedł – powiedziała.
– O Boże – odrzekł Stephen.
Wybuchła płaczem.
– Próbowałam.
Wróciła na poddasze oszołomiona. W następnych dniach nie była w stanie uczestniczyć w planowaniu pogrzebu, a nawet chodzić prosto po schodach. Snuła się z pokoju do pokoju po mieszkaniu Johna, które miało podłogę tak mocną, że wytrzymała ciężar stert puszek z pomidorami. Nagle ta siła okazała się niewystarczająca.
Jak nieprzytomna siedziała na nabożeństwie żałobnym, podczas którego znakomitości świata teatru i filmu składały hołd swojemu wiecznie niedocenianemu współpracownikowi. Israel Horovitz napisał w swojej mowie pożegnalnej:
John Cazale zdarza się raz w życiu. Był jak czysty wymysł, jak chodzący ideał. Nic dziwnego, że jego przyjaciele są wściekli: obudzili się ze snu i stwierdzili, że Cazale już śpi z królami i radcami, tam gdzie Booth i Kean, tam gdzie Jimmy Dean, Bernhardt, Guitry i Duse, tam gdzie Stanisławski, tam gdzie Groucho, Benny i Allen. Szybko znajdzie tam nowych przyjaciół. Trudno go nie pokochać.
Johna Cazale’a zdradziło jego ciało. Jego duch go nie zdradzi. Możemy oglądać całe jego życie w naszych kinach oraz naszych snach. Zostawia nas i swoją kochającą widownię. Pozostaje nam wspomnienie jego wielkiego spokoju, cichego oczekiwania, miłości do muzyki, zamiłowania do prymitywnych żartów, absurdalnej linii włosów przypominającej skraj lasu, uśmiechu jak kawałek arbuza.
Jest niezapomniany.
Meryl była „emocjonalnie zdruzgotana”. „To był egoistyczny okres, okres leczenia ran, prób pogodzenia tego, co się stało, z moim życiem”, wspominała. „Chciałam znaleźć miejsce, gdzie będę mogła zawsze to w sobie nosić i nadal funkcjonować”.
Na zdjęciu: Meryl Streep i John Cazale
(img|680943|center)
Po pogrzebie spakowała nieco rzeczy i wyjechała do Kanady, gdzie zatrzymała się w domu swojej koleżanki na wsi. Pozostawiona sama sobie, rysowała szkice. Powracały do niej wciąż te same obrazy – były jak żywe istoty starające przebić się na powierzchnię. Czasami rysowała Josepha Pappa, mężczyznę, który prowadził ją za rękę przez ten czas próby i który teraz mógł liczyć na jej bezwarunkową lojalność.
Najczęściej jednak rysowała Johna, wciąż na nowo, tak jak kochanica Francuza rysująca swojego odległego kochanka. Po prostu chciała oglądać jego twarz.
(…)
Sześć miesięcy.
Tyle wystarczyło. Sześć miesięcy z groszami. 12 marca 1978 roku mężczyzna, który był miłością życia Meryl Streep, umarł, gdy ona siedziała przy jego łóżku. Pod koniec września Meryl już była żoną innego.
Sześć miesięcy, podczas których Michael Cimino przycinał nakręcony materiał „Łowcy jeleni”. Sześć miesięcy, podczas których dzięki „Holokaustowi” jej twarz poznali widzowie od Hollywood po Hamburg. Sześć miesięcy, podczas których aktorka, która właśnie kończyła dwadzieścia dziewięć lat, zagrała trzy niezapomniane role. Sześć miesięcy, podczas których była – w zależności od tego, kogo spytać – emocjonalnym wrakiem albo wirtuozką osiągającą szczyty w swoim rzemiośle.
Sześć miesięcy na pozbieranie kawałków swojego życia bez Johna i ułożenie z nich czegoś nowego, kompletnego i trwałego. W jaki sposób?
Zaczęło się od pukania do drzwi. I to nieproszonego.
*
Zapewne wyglądała na zakłopotaną i wzburzoną, gdy otworzyła drzwi mieszkania na poddaszu przy Franklin Street i zobaczyła bladą, rudowłosą Teksankę, której nigdy wcześniej nie spotkała. John z pewnością mówił jej o swojej dziewczynie, która zostawiła go i wyjechała do Kalifornii. A może nie.
Minęły zaledwie trzy tygodnie od śmierci Johna, a Meryl wciąż snuła się po mieszkaniu jak żywy trup o pustym spojrzeniu. W każdym kącie znajdowała jego ślady, które nie pozwalały jej uwierzyć w jego nieobecność. Kiedy wróci do domu? Miała trudności z codziennymi czynnościami, więc wprowadził się do niej brat, Trzeci. Przynajmniej nie musiała samotnie mierzyć się z każdym dniem. Autopilot.
A teraz, jakby po to, by rozwiać tę mgłę i zmusić Meryl do powrotu do rzeczywistości, na jej progu stanęła rudowłosa kobieta twierdząca, że jej nazwisko znajduje się obok nazwiska Johna na akcie własności i to ona, Patricia, ma prawo do tego mieszkania. Meryl miała się natychmiast wyprowadzić.
Ze wszystkich spraw, o których chciała myśleć, ta z pewnością plasowała się na szarym końcu. Nie chodziło o samo mieszkanie, tylko o prawa, które ta kobieta rościła sobie do domu Johna. Ich domu. Byli parą niecałe dwa lata, ale tyle razem przeszli, że mieli wrażenie, jakby spędzili razem całe życie. Co Patricia dla niego znaczyła? I dlaczego nie uporządkował tego bałaganu za życia? W pewien sposób było to typowe dla Johna, tak oczarowanego teraźniejszością, że nie patrzył w przyszłość, która teraz przyniosła upiora z jego przeszłości.
Poza tym gdzie Meryl teraz będzie mieszkała?
Jej przyjaciele byli w szoku. „Zakładaliśmy, że będzie mogła tam mieszkać, albo Patricia zrzeknie się praw”, powiedziała Robyn Goodman. „Naprawdę, gdybym to była ja, powiedziałabym: «Meryl, teraz to twoje mieszkanie». Wszyscy sądziliśmy, że będzie dobrze. Kto mógłby wyrzucić Meryl?”.
Robyn zadzwoniła do Patricii, żeby się z nią dogadać. Czy chodzi jej o pieniądze? W takim razie niech o nie poprosi.
Kiedy prośby nie odniosły skutku, Robyn spróbowała gróźb.
– Wszyscy o tym wiedzą, zrujnujesz sobie reputację.
Mówiąc „wszyscy”, miała na myśli społeczność aktorów, ludzi, którzy kochali Johna i Meryl i nie mogli uwierzyć w to, co się dzieje. Pewnego wieczoru Robyn była w barze Charlie’s, gdy podszedł do niej pewien znany im włoski aktor.
Na zdjęciu: Meryl Streep i John Cazale na planie "Łowcy jeleni"
(img|680944|center)
– Słyszałem, że jakaś Patricia sprawia Meryl kłopoty.
– Staram się do tego nie dopuścić – odpowiedziała Robyn. – Próbuję pomóc.
Aktor nachylił się bliżej.
– Znam facetów w New Jersey, którzy mogą się zająć tą dziewczyną.
Robyn zamrugała. Czyżby zaproponowano jej usługi płatnych zabójców? Sytuacja wkraczała na terytorium Ojca chrzestnego.
– Nie – odpowiedziała, nieco pocieszona, ale także wystraszona. – Raczej nie chcemy być odpowiedzialni za coś takiego.
Patricia nie zamierzała ustąpić.
– Mój brat mówi, że to mieszkanie jest dużo warte i powinnam je zatrzymać – powiedziała. Jej brat miał rację: dzielnicę, którą coraz częściej nazywano TriBeCą (chociaż używano także nazw Lo Cal, Washington Market i SoSo), zaczynano kreować na przyszłe „międzynarodowe centrum sztuki”, więc znajdujące się tam nieruchomości mogły stanowić żyłę złota.
– To się dla ciebie źle skończy – ostrzegła Patricię Robyn, jakby rzucała na nią klątwę.
Meryl niewiele to pomogło. Była w żałobie. Była zmęczona. A teraz także bezdomna.
*
Nowojorczycy mierzą swoje życie mieszkaniami. Dwupokojowe mieszkanie przy West End Avenue w pierwszym roku pobytu w mieście. Poddasze przy Franklin Street. Wynajęte mieszkanie przy Sześćdziesiątej Dziewiątej. Które to było lato? Ile mieszkań temu?
Kiedy Meryl została wyrzucona z mieszkania Johna, to był koniec jej dawnego życia i początek czegoś, czego nie mogła przewidzieć. Jednak mieszkania czasami same piszą kolejny rozdział.
Razem z Trzecim zaczęli pakować swoje rzeczy: było to przytłaczające zadanie, nie tylko fizycznie. Każde pudło zawierało w sobie część jej życia z Johnem i stanowiło osobny ładunek smutku. Może najlepiej byłoby to wszystko schować. Trzeci miał kolegę w SoHo, kilka przecznic dalej, który zaproponował, że im pomoże. Był rzeźbiarzem: krzepkim mężczyzną o kręconych włosach i słodkim uśmiechu – taki bardziej muskularny i spokojniejszy Sonny Corleone. Widzieli się kilka razy, ale Meryl go nie zapamiętała.
Oddali na przechowanie, co się dało, ale wciąż nie pozbyli się wszystkich pudeł. Były jak nieujarzmiona siła, uciążliwe przypomnienie, jak nieuporządkowane stało się ich życie. Rzeźbiarz zaproponował, że przetrzyma pozostałe pudła w swojej pracowni na Broadwayu.
Jak już wszystko załatwili, Meryl pojechała do Marylandu, żeby kręcić „Senatora”. Pewnego dnia Trzeci odwiedził ją na planie wspólnie z rzeźbiarzem. Gdy wróciła do Nowego Jorku, nie miała gdzie mieszkać, więc rzeźbiarz pozwolił jej zamieszkać w swoim mieszkaniu na poddaszu. Dzięki pieniądzom ze stypendium wybierał się w podróż dookoła świata, więc mogła czuć się tam jak u siebie. Meryl przyjęła propozycję.
Została sama i zaczęła rozmyślać o swoim gospodarzu. Ponownie mieszkała wśród pozostałości po nieobecnym mężczyźnie, chociaż tym razem dom był pełen życia, nie śmierci. Zaintrygowały ją rzeźby wyłaniające się z jego pracowni: potężne, siatkowate konstrukcje z drewna, kabli i płyt kartonowo-gipsowych.
Postanowiła pisać do niego listy. Odpowiedzi przychodziły z dalekich miejsc, takich jak Nara w Japonii, gdzie poznawał wzory parawanów i mat. Kiedy był na drugim roku college’u, jego nauczyciel rzeźby, Robert Indiana, powiedział mu: „Jeśli chcesz być artystą, powinieneś podróżować i zobaczyć świat”. Teraz postanowił posłuchać tej rady i nasiąkał geometrią Dalekiego Wschodu, mającą kryć się w jego umyśle, by pewnego dnia ujawnić się za pośrednictwem jego rąk, tak jak ludzkie gesty i sposoby mówienia, które chłonęła Meryl, wiedząc, że kiedyś może je wykorzystać przy wcielaniu się w jakąś postać.
Wczytując się w jego listy, otoczona jego dziełami, Meryl lepiej poznawała mężczyznę, którego spotkała tylko kilka razy. Nazywał się Don Gummer i miał trzydzieści jeden lat. Urodził się w Louisville w Kentucky i dorastał w Indianie razem z pięcioma braćmi. Przedmioty zawsze do niego przemawiały. Jako chłopiec budował domki na drzewach, modele samolotów i forty. W okolicy stale powstawały nowe domy, a on bawił się całymi godzinami na placach budowy. Potem wracał do domu i za pomocą zestawu dla małego konstruktora wznosił własne budowle.
Na zdjęciu: Meryl Streep i Don Gummer
(img|680945|center)
(…)
Dla Meryl wszystko to była nowość, język, którego nie znała, ale który instynktownie rozumiała jako ktoś, kto bezustannie miesza surowe materiały życia. Ale co właściwie się z nią działo? Minęło zaledwie kilka tygodni od śmierci Johna, a ona mieszka u innego mężczyzny i jest rozdarta pomiędzy żałobą a witalnością przenikającą listy od Dona.
Ich listowny flirt przerwały niepokojące wieści o tym, że Don został ranny w wypadku motocyklowym w Tajlandii. Trafił do szpitala Lanna w Chiang Mai, gdzie zabijał czas, wykonując szkice do nowej pracy – płaskorzeźby z malowanego drewna, złożonej z wyrazistych prostokątnych wzorów, jakie widział na matach tatami. Zamierzał ją stworzyć po powrocie do Nowego Jorku, co miało nastąpić szybciej, niż się spodziewał.
Meryl siedziała na poddaszu razem z Robyn Goodman, trzymając w dłoni wiadomość od Dona. To nie był list miłosny, ale ton wyraźnie się zmienił. Po powrocie Don chciał spędzić z nią trochę czasu i najwyraźniej miał poważne zamiary, co przeraziło Meryl. Jak w jej najlepszych rolach, na jej twarzy odmalowało się wewnętrzne rozdarcie. Wahała się pomiędzy pożądaniem a poczuciem winy, przeszłością a przyszłością, utratą a życiem. Opiekowała się Johnem przez tyle miesięcy, stawiając jego potrzeby przed swoimi ze ślepym oddaniem, wobec którego wszystko inne stawało się nieistotne. Teraz znów zaczynała dostrzegać świat zewnętrzny, chociaż jej wzrok wciąż do niego nie przywykł. Czy to nie za wcześnie? Czy zdradza Johna? Czy powinna być czysta jak Izabela? Z pewnością nie, ale to wszystko toczyło się zbyt szybko.
Pokazała list Robyn i zwierzyła się:
– On chyba stara się powiedzieć mi coś, na co nie jestem gotowa.
Robyn dobrze ją rozumiała. Przed rokiem samochód Waltera McGinna spadł z urwiska, a ona w wieku dwudziestu dziewięciu lat została wdową. Przez pewien czas nie potrafiła wyjść z domu. „Nikt nie jest przygotowany na bycie wdową”, powiedziała później. „Nikt w naszym wieku nie jest na to gotowy. Dopóki to się nie wydarzy, nie wiesz, czy jesteś w stanie sobie z tym poradzić”.
Potem do Robyn zadzwonił Joe Papp i z typową dla siebie życzliwą stanowczością poinformował ją, że ma dla niej rolę w Public Theater. Nie było sensu się sprzeciwiać.
– Joe, ja nie…
– Zapisz datę próby.
(…)
To upiorne, że John i Walter umarli w odstępie zaledwie roku, pozostawiając dwie młode kobiety, zmuszone sobie poradzić z bólem. Jednak Robyn, która szybko rozpoczęła nowe życie, wiedziała, że najgorsze, co Meryl może zrobić, to czekać.
– Posłuchaj – powiedziała. – Sama miałam romans, więc nie zamierzam cię osądzać. Musisz żyć dalej. Jeśli lubisz Dona, to spędzaj z nim czas.
To wydawało się bardzo proste. Ale wcale takie nie było. Gdyby wpuściła Dona do swojego serca, musiałby je dzielić z olbrzymią przestrzenią wciąż zajmowaną przez Johna.
Kiedy Don wrócił, zbudował dla Meryl jej własny pokoik na swoim poddaszu. Nagle poczuła się jak w domu. Wyłączyła autopilota.
Na zdjęciu: Meryl Street i Dustin Hoffman na planie "Sprawy Kramerów"
(img|680946|center)
Fragmenty książki „Meryl Steep. Znowu ona!” autorstwa Michaela Schilmana (tłum. Robert Waliś) publikujemy dzięki uprzejmości wydawnictwa Marginesy.