Szczucie Żydem i moralność Kalego
Zacznijmy od... końca. Oto w jaki sposób Michał Głowiński, wybitny literaturoznawca, puentuje swój zbiór notatek dotyczących języka PRL-owskiej propagandy w tekście "Czy koniec nowomowy?": "Oczywiście nie. Ale nie ulega wątpliwości, że język władzy podlega znacznej przemianie, może tak zasadniczej i głębokiej, jaka nigdy nie była jego udziałem. Traci wymiar ideologiczny. Także w sferze gospodarczej, bo i tu z pozytywnymi konotacjami używane jest słownictwo, które do tej pory źle miało się kojarzyć (rynek, konkurencja, giełda itp.). Ów język rozkładany jest w jakiejś mierze od wewnątrz, skoro dopuszcza się już inne style mówienia".
Nowa nowomowa
Choć mamy do czynienia ze zbiorem prac pisanych w latach 1966-1989, powyższe podsumowanie nie powstało wcale z okazji wznowienia, jakiego podjęło się wydawnictwo Wielka Litera. Jak się okazuje, dziś, dwadzieścia sześć lat po transformacji gospodarczej oraz politycznej, powyższa opinia jest w dalszym ciągu świeża i aktualna. Zmieniają się ustroje, logotypy i technika przekazu, jedno pozostaje natomiast niezmienne: słowa to potężna broń, a politycy doskonale zdają sobie z tego stanu rzeczy sprawę. Warto sięgnąć po "Złą mowę" choćby po to, aby pobawić się w poszukiwanie podobieństw. Szybko zdamy sobie sprawę, że również dziś ci, którym powinna leżeć na sercu czystość i szlachetność rodzimej mowy, zrobią wszystko, aby pozbawić go owych przymiotów.
Wstyd za Żyda
Antysemicka histeria, o jakiej można mówić w przypadku PRL-owskiego społeczeństwa z końca lat 60., nie miałaby rzecz jasna miejsca, gdyby nie odpowiednie zabiegi retoryczne. Niemal każdy z nas zna - z autopsji lub archiwalnych materiałów - hasła dotyczące "syjonistycznej Hydry" i tym podobne sztuczki, które miały nam zakodować: między słowem "Żyd", a "wróg" istnieje jaskrawy znak równości. Autor "Złej mowy", który na bieżąco notował rozmaite smaczki z tamtego okresu, pisze o wzniecaniu antagonizmów między polskimi Żydami a resztą społeczeństwa:
"Z użyciem tego słowa łączą się różne komplikacje. W pewnych sytuacjach stało się ono tabu. (...) Na skutki nie trzeba było długo czekać: w przeciętnej świadomości, w tym także - a może przede wszystkim - ludzi młodych, którym nie dane było się zetknąć z Żydami w ich odrębności, utarło się przeświadczenie, że bycie Żydem to fakt wstydliwy, który właśnie należy przemilczeć, jeżeli nie żywi się złych intencji. Przekonanie to znajduje swój wyraz w prasie. Kiedyś czytałem w "Ruchu Muzycznym" artykuł o wybitnym paryskim dyrygencie, teoretyku muzyki i pedagogu Deutschu; było w nim takie mniej więcej zdanie: "jest Żydem, ale wcale się tego nie wstydzi". Z całego artykułu wynikało, że autora nie można posądzać o złą wolę i przesądy. Dla niego, który znał prawdopodobnie tylko stosunki polskie, to, że Żyd się wstydzi, iż jest Żydem, było czymś oczywistym". Chciałoby się powiedzieć: historia lubi się powtarzać. Pytanie tylko, czy w wypadku tego wyimka z polskiej historii, można mówić w ogóle o jakiejkolwiek przerwie.
Moralne, czyli po myśli władzy
Szafowanie hasłami o odnowie moralnej należą do stałych zagrywek rządzących wszelkiej maści. Już Sienkiewiczowski Kali nauczył nas, że "moralne" znaczy mniej więcej tyle, co "zgodne z własnymi interesami". Slogany dotyczące tego, co etyczne, służą zazwyczaj przeniesieniu kwestii dotyczących poglądów na grunt wydumanej, użyjmy tego wzniosłego wyrazu, aksjologii. O moralności odmienianej przez wszelkie przypadki w propagandowych wystąpieniach Głowiński pisze:
"Trudno o słowo, z którym wiązałoby się więcej sprzecznych intencji i wyobrażeń. Dla ojca Pirożyńskiego moralne było to wszystko, co nie dotyczyło spraw płci, dla współczesnego aparatczyka moralne jest to wszystko, co nie przeszkadza mu w wykonywaniu nieograniczonej władzy. (...) Jako czyny moralne kwalifikuje się to, co w każdej innej moralności - tak religijnej, jak laickiej - zostałoby potępione, np. donosicielstwo. Na tzw. szkoleniach ideologicznych ZMP bez zażenowania uczono, że donos jest czynem wysoce moralnym i godnym najwyższej pochwały, jeśli demaskuje wroga klasowego i służy partii. Nie przypadkiem na bohatera i wzór dla młodzieży kreowano Pawlika Morozowa, który zadenuncjował własnego ojca. Ta oficjalna aprobata delatorstwa w formie jawnej powróciła w roku 1968. Pojawiły się i w prasie, i w bezpośrednich działaniach "wychowawczych" apele o donoszenie. Kiedy mówię o komunistycznym modelowaniu słowa "moralny", celowo analizuję ten szczególnie drastyczny przykład; nic lepiej nie pokazuje, jak daleko
ono odeszło od intuicji i odczuć obowiązujących w kulturze europejskiej (...)".
Wygrywa Szewińska, przegrywa Kirszensztein
Wyliczanki dotyczące tego, kto jest prawdziwym i Polakiem, a kto do tego miana - co najwyżej - pretenduje to rzecz doskonale znana choćby i ze współczesnych mediów. Internet pełen jest kuriozalnych list dotyczących prawdziwej tożsamości wielu osób publicznych. Owe "dokumenty" obfitują rzecz jasna w dowody na to, że prawdziwe dane "polakożerców" zostały w toku historii zafałszowane. "Zła mowa" dostarcza natomiast dowodu, że PRL-owskie władze próbowały swego czasu celowo zastąpić obco brzmiące nazwisko tym rdzennie polskim:
"(...) zarzucono jej (tj. Irenie Kirszensztein-Szewińskiej - przyp. MW), że celowo upuściła pałeczkę w sztafecie, by w ten sposób pozbawić Polskę medalu olimpijskiego (jeden medal zdobyła zresztą w innej konkurencji). (...) Interesują mnie manipulacje dwoma nazwiskami. Kirszenszteinówna zdobyła sławę pod swym panieńskim nazwiskiem, jest ono znane i w Polsce, i w świecie. Wyszła niedawno za mąż, prasa zaczęła więc ją nazywać po prostu Szewińską, tak jakby pierwsze nazwisko, znane powszechnie, w ogóle nie istniało. Reprezentantka Polski nie może przecież nazywać się tak podejrzanie. Przypadek Kirszensztajnówny jest szczególny; przysporzyła ona Polsce tyle sportowej sławy, że chciano by raczej wyeliminować złe nazwisko, stąd kariera nazwiska Szewińska". Leszek Kołakowski podobno powiedział w czasie olimpiady: "Szewińska zdobyła złoty medal, Kirszensztein zgubiła pałeczkę". No cóż, historia jak z Mrożka. Tyle tylko, że chyba nikomu nie powinno być tym razem do śmiechu.
Prawdziwi i nieprawdziwi Polacy
Binarne podziały w rodzaju "swój-obcy", "my-oni", "prawdziwy-fałszywy" to oczywiście sól każdej działalności propagandowej. Abstrahując od wspomnianych wcześniej list: bezustannie jesteśmy bombardowani opiniami, w których przedstawiciele rozmaitych frontów politycznych sięgają po kategorię "prawdziwości". Kim jest w takim razie ów prawdziwy Polak, przeciwieństwo szpiega i farbowanego lisa? To już zależy rzecz jasna od perspektywy mówiącego. Zazwyczaj tego typu określenia padają pod adresem lewej strony życia politycznego. Jak można się domyślać, w PRL-owskich realiach kwestia ta była nieco bardziej skomplikowana:
"Wiele pojawiło się teraz istot - prawdziwych. Są prawdziwi komuniści bądź - co na jedno wychodzi - prawdziwi marksiści-leniniści. Są też prawdziwi Polacy, ci ze stowarzyszenia "Grunwald", ale nie tylko - tak określono także nacjonalistyczną grupkę, która uformowała się przy mazowszańskiej "Solidarności", skądinąd wbrew większości przywódców regionu. (...) Kto jednak jest przeciwieństwem prawdziwego Polaka, owym Polakiem nieprawdziwym? Odpowiedź jest jednoznaczna, aczkolwiek często nieformułowana bezpośrednio. Jest nim Polak pochodzenia żydowskiego lub po prostu - Żyd. (...) W wersji komunistycznej prawdziwy Polak to ten, który podporządkowuje się władzy, kocha Związek Radziecki, bez zastrzeżeń identyfikuje się z systemem; w ujęciu ideologów typu Macierewicza prawdziwy Polak to ten, kto kontynuuje tradycje dawnego nacjonalizmu".
Problemy z patriotyzmem
Nieco podobnie rzecz wygląda w wypadku słowa "patriota". Słowo o szlachetnym rodowodzie odkleiło się już dawno od swojej pierwotnej definicji. Można odnieść wrażenie, że dzisiejsza debata publiczna polega na wzajemnych próbach wyrwania go z rąk rywala, zupełnie jak podczas przeciągania liny. Czasem stanowi jeden z elementów gry w to, kto jest prawdziwym Polakiem, może mieć też znaczenie ironiczne, a nawet karcące, jeżeli weźmiemy pod uwagę ostatnie kontrowersje związane z rodzimymi ruchami nacjonalistycznymi. Głowiński zwraca uwagę na to, że w PRL-u ów nieokreślony "patriota" również bywał źródłem problemów:
"Także temu słowu nadano znaczenie zgoła osobliwe. Określa się nim po prostu tych, którzy popierają komunizm. Tak więc w prasie na miano patriotów wietnamskich zasługują ci jedynie, co są po stronie Ho Szi Mina i Wietkongu. (...) Słowo to, w tym spreparowanym znaczeniu, ma wmówić społeczeństwu, że ten, kto nie popiera reżimu, jest wrogiem Polski i - być może - działa na rzecz NRF. Jedyna pociecha, że w tej sfałszowanej wersji nie ma ono szans na spopularyzowanie, a w niektórych sytuacjach prowadzi do jawnych absurdów: obecnie "patrioci" winni wyrażać nie tylko poparcie dla zakazu grania "Dziadów", ale cieszyć się po prostu z tego faktu".
Herosi lewakami
"Lewacki" to bez wątpienia jedno z najpopularniejszych określeń używanych we wszelkiej maści - nazwijmy to górnolotnie - debatach w mediach społecznościowych. Tego typu etykieta odnosi się zazwyczaj do osób usposobionych dość liberalnie pod względem światopoglądowych i zwykle ma niewiele wspólnego z prawdziwą lewicowością. Warto jednak zaznaczyć, że kariera tego terminu rozpoczęła się na długo przed pojawieniem się w Polsce szerokopasmowego łącza internetowego. Jak się okazuje, znaczył on wówczas coś zgoła innego:
"Tak się określa te ugrupowania czy propozycje polityczne, którym lewicowości nie można odmówić, ale które jednocześnie się potępia. W pewnych sytuacjach określenie mianem "lewacki" może być tak samo groźnym oskarżeniem jak pomówienie o odchylenie prawicowe. (...) Charakterystyczny przykład stanowi zastosowanie go do partyzantów arabskich. Do momentu zawarcia rozejmu między Izraelem i Egiptem obdarzano ich wyłącznie epitetami heroizującymi, teraz Rosja zmieniła politykę, stali się oni dla niej niezbyt wygodni, cóż więc łatwiejszego jak nazwać ich lewakami. (...) Herosi sprzed dwu tygodni - lewakami, w tym doskonale ujawnia się mechanizm propagandowy, wprowadzany w ruch w jednym ośrodku". Nic dodać, nic ująć.
Żydzi jak hitlerowcy
Nie ma wątpliwości, że język jest bronią obosieczną. Podczas, gdy jedne stronnictwa obdarzają dziś co bardziej radykalnych polityków i działaczy mianem "rasistów" czy "faszystów", ci, zwykle w dość kuriozalny sposób, starają się odwrócić sytuację. Sięganie po teoretycznie najcięższe (a w praktyce: dowodzące polemicznej niemocy) działa w rodzaju porównania danych praktyk politycznych do tych znanych z Trzeciej Rzeszy również ma zdecydowanie wcześniejszy rodowód, niż mogłoby się nam dziś wydawać:
"(...) Ktoś może powie w przyszłości, że jest to gorzki paradoks, ale słowa te stosują się przede wszystkim do Żydów; ma to swoją wymowę w kraju, w którym w latach 1967-1969 rządziły w praktyce ustawy norymberskie, w kraju, w którym węszono, kto jest Żydem, a kto nie, w którym się zastanawiano, jaką kto ma babkę. O żydowskim rasizmie pisze Putrament (...). Nie oszczędził sobie (...) porównywania Żydów do hitlerowców. Cytat wystarczy: "Polityka izraelska ostatnich lat, sprawność międzynarodowej organizacji syjonistycznej, krańcowość ich religianckiej i rasistowskiej polityki każą wątpić o zdrowym rozsądku historii. (...) Po straszliwej tragedii Żydów europejskich za drugiej wojny światowej cóż oni wybrali za przykład, gdy dorwali się do własnego państewka? Straszliwą zasadę hitlerowską: łączenie sytuacji jednej ze stron w sporze z funkcją sędziego, a nawet kata". To "państewko" jest też charakterystyczne: pisze się o nim zawsze jako o okrutnym agresorze (robi to także Putrament), ale pragnie się wzbudzić
pogardę również innymi środkami, choćby przez takie deminutywy.
Język jałowy
Niewątpliwą zaletą "Złej mowy" są przytaczane przez Głowińskiego przykłady dotyczące ruchomych terminów, których znaczenie zmieniało się w zależności od czasów i potrzeb. Konsekwencją tego typu zmian jest zazwyczaj pozbawienie danego słowa jakiejkolwiek określonej treści, jak w przypadku epitetu "drobnomieszczański":
"Kiedy w zwykłej mowie mówi się np. o drobnomieszczańskich obyczajach, myśli się o nieśmiertelnej Dulskiej i jej podobnych. W języku komunizmu jednak mianem drobnomieszczańskich można określić zapalonych przeciwników dulszczyzny i filisterstwa, a także bohemę, anarchistów, lewicowych intelektualistów, jeśli nie we wszystkim zgadzają się z jedynie słusznymi koncepcjami marksizmu. (...) Tego typu kategorie co 'drobnomieszczański' miały pierwotnie wskazywać na klasowy charakter zjawisk; przestały jednak spełniać tę rolę, można je stosować całkowicie dowolnie". Refleksja dotycząca wspomnianego przymiotnika stanowi najlepsze podsumowanie tego, w jaki sposób władza obchodzi się z językiem i do czego jest jej on potrzebny: "Nie chodzi o poznanie danej rzeczy, ważne jest tylko samo nazwanie, nalepienie etykiety dogodnej w danej chwili ze względów pragmatycznych. Jest to przeciwieństwo poznania czy analizy, język funkcjonuje tu tylko jako sygnał oceny, którą chce się narzucić. Jest to więc język maksymalnie
wyjałowiony".
W dzienniku bez zmian
Manipulacja faktami, przedstawianie spraw z mocno subiektywnej perspektywy, a niekiedy przemilczenie. Znamy to doskonale z wszelkiej maści mediów głównego nurtu jak i niszowych. Nie ma wątpliwości, że masowa indoktrynacja nie skończyła się wraz z przełomem roku 89, a jedynie zmieniła nieco swój charakter. Refleksje Głowińskiego dotyczące niesławnego "Dziennika Telewizyjnego" brzmią znajomo już od pierwszych słów:
"Dzisiejszym, głównym, o 19.30. O strajkach się mówi, chodzi, jak mi się wydaje, o stylizację na informowanie, a w istocie o nachalną indoktrynację. (...) A więc przede wszystkim strajkuje niewielu, kilkadziesiąt, najwyżej kilkaset osób - i one powodują, że tysiące robotników nie mogą pracować, choć bardzo tego pragną. Następnie strajkują ludzie młodzi, a więc nieodpowiedzialni, niemający obowiązków rodzinnych, wręcz szaleni. Dalej, klasa robotnicza w swej masie jest przeciw strajkom. I tu stały efekt: wypowiedzi tych, którzy ogromnie chcą pracować, ale ci młodzi szaleńcy im nie pozwalają (w domyśle: są to terroryści). Wniosek: niewielka grupka, pogardzana przez wszystkich, zakłóca życie kraju i jego normalne funkcjonowanie". Brzmi znajomo? Niewątpliwie tak. Choć od momentu, gdy profesor Głowiński zaczął kompletować swoje zapiski, minęło już pięćdziesiąt lat, jedno jest pewne: politycy codziennie dostarczają nam materiału, z którego można by stworzyć kolejne tomy "Złych mów".
Mateusz Witkowski/ksiazki.wp.pl