Dopiero kilka lat później Marina zrozumiała, że ten dzień, ta przejrzyście upalna sierpniowa niedziela była ostatnim dobrym dniem w ich życiu. Nie żeby szczęśliwym – po prostu dobrym.
Tego dnia spacerowali we trójkę po lesie (Marina nawet się cieszyła, że kupiła mieszkanie właśnie w Jasieniewie; no bo gdzie indziej w Moskwie można mieć las dziesięć minut od domu?) i obserwowali ptaki.
Ptaków było wyjątkowo dużo, zachłystywały się kłótliwymi ochrypłymi krzykami, żarłocznie rozdziawiając swoje pradawne dzioby. Latały między drzewami bardzo nisko, tuż nad ziemią.
– Mamo, co one robią? Łapią puch z topoli? – spytał Maksym.
– Nie sądzę – odpowiedziała wtedy. – Pewnie czują, że wkrótce spadnie deszcz. Ptaki zazwyczaj tak się zachowują przed deszczem.
– Właśnie – przytaknęła Wika.
Maksym spojrzał nieufnie na bezchmurne niebo, a potem na ptaki. Sposępniał. Chciał podejść bliżej, ale ptaki, poćwierkując z oburzeniem, odleciały.
– Mamo, a jak one się nazywają? – zapytał.
– Hm… chyba jerzyki? – zasugerowała z roztargnieniem Marina.
– Pewnie że jerzyki – powiedziała twardo Wika. – No coś ty, mały, nie wiesz, jak wyglądają jerzyki?
– A ty co, wiesz? – odciął się Maksym.
Wracali w milczeniu. Już pod domem Maksym powiedział nagle:
– Nie podoba mi się tutaj.
– Dlaczego? – zdumiała się. Przeprowadzili się rok temu, bo po rozwodzie udało się zamienić duże mieszkanie na Tagańskiej na dwa mniejsze (mąż dostał jednopokojowe w dzielnicy Marino, a oni dwupokojowe w Jasieniewie) i przez cały ten czas sądziła, że dzieci są raczej zadowolone.
– Wszystkie domy są jednakowe. I nieładne.
Popatrzyła na monotonne szeregi piekących się w słońcu wieżowców, sterczących z zakurzonych trawników niczym gigantyczne biało-błękitne kolby kukurydzy. Między blokami, pokonując opór wilgotnego, drżącego jak galareta powietrza, sennie snuli się spoceni ludzie, jeździły rozpalone samochody.
– Za to jest świeże powietrze – westchnęła ze zmęczeniem.
– E-ko-lo-gia, mały – powiedziała Wika przez nos.
Następnego dnia Maksym zachorował – dostał wysokiej gorączki. Lekarz postawił diagnozę: ostre zapalenie ucha środkowego. Trzy tygodnie później mały nadal był w łóżku – ani gorące kompresy, ani krople, ani nacieranie maścią tygrysią nie pomagały. Przyjęcie urodzinowe (Maksym i Wika byli bliźniętami i w tę niedzielę kończyli osiem lat) trzeba było odwołać.
Dzień był okropny. Maksym przez cały czas obracał w ręku prezent – pistolet na wodę, bez entuzjazmu oglądał kreskówki o przybyszach z kosmosu, marudził i żądał, żeby z okazji urodzin nie zakraplać mu ucha. Wika na wieść, że koleżanki nie przyjdą, przepłakała kilka godzin, a wieczorem przygotowała w małym aluminiowym rondelku (prezent od cioci) sałatkę z kiełbasy, papierków, strzępków waty, tabletek Maksyma i plastikowych marchewek, i próbowała nakarmić tym kota Fiedię. Została za to ukarana, znowu ryczała, a przed pójściem spać oznajmiła, że przeprowadzi się do taty.
Gdy dzieci usnęły, Marina poszła do kuchni. Posiedziała chwilę nad herbatą, upiła kilka łyków, resztę wylała. Potem zmyła, wykąpała się i wklepała w twarz krem na noc. W końcu podeszła do telefonu i wybrała numer.
– Tak? – powiedział z powątpiewaniem męski głos na drugim końcu miasta.
– Dlaczego nie przyjechałeś? Dzieci czekały.
W słuchawce zazgrzytała, huknęła z rozdrażnieniem zapalniczka.
– Jakieś zakłócenia… Słyszysz mnie?
– Tak.
– Czemu nie przyjechałeś?
– Nie miałem czasu.
– Nie miałeś czasu przez cały dzień?
– Tak.
– A co takiego ważnego robiłeś?
Milczenie. Ściskając słuchawkę zimną spoconą dłonią, Marina w napięciu słuchała, jak w środku zgrzytają małe ostre pazurki, jak drapią delikatny plastik telefonu, dłubią w kablu, przepiłowują przewody.
– Co takiego ważnego robiłeś?
– Przestań.
Pazurki.
– Dobrze. Przestałam.
– Co u was słychać?
Nacisnęła na widełki. Postała chwilę przy telefonie, czekając, czy on oddzwoni. Potem wróciła do kuchni, zobaczyła, że kot zwymiotował pod stołem. Posprzątała.