W elektronicznym archiwum Tymona znalazłam sporo zdjęć Sergiusza, chociaż w większości były to portrety zbiorowe: inauguracja akademickiej rozgłośni, balanga po pierwszej sesji, wygłupy przed Murowańcem, regaty żeglarskie... Zrozumiałam, dlaczego nie chciał po prostu wysłać mi kilku jotpegów mailem, tylko nalegał, żebym sama je sobie przejrzała. Wyraziłam niekłamany podziw dla jego mrówczej pracy. To, że zeskanował stare zdjęcia i wrzucił je do komputera, nie mieściło mi się w głowie; moje walały się do dzisiaj po jakichś pudłach i nawet w chwilach wyjątkowej tęsknoty za przeszłością nie chciało mi się do nich zaglądać. E tam, zabijałem tylko czas, powiedział. Musiałem zająć czymś myśli i ręce. Tworzenie archiwum to znakomita terapia, polecam ci gorąco.
Do tej pory nie zdradziłam tego Tymonowi, ale gdy byłam na pierwszym roku, kilka razy umówiłam się z Sergiuszem. Nic z tego nie wyszło, choć wydawało się, że mamy ze sobą wiele wspólnego - oboje dryfowaliśmy w kierunku dziennikarstwa.
Chyba całowaliśmy się raz czy drugi, to wszystko. Jednak gdyby nie to, pewnie nie rozmawiałabym dzisiaj z Tymonem. Pominęłabym informacje o Sergiuszu w gazetach, tak jak pomijamy tysiące innych doniesień. Ale z tym facetem, o którym teraz pisali, kiedyś się całowałam - więc nie mogłam poprzestać na nagłówku. Przeczytałam wszystko, do ostatniej kropki. O nim i o Nadolnym.
Dzięki skrupulatności Tymona mogłam teraz porównać Sergiusza z młodości i Sergiusza sprzed kilku miesięcy. On też, podobnie jak Tymon, bardzo się zmienił: rysy mu się wyostrzyły, stwardniały, twarz wydawała się bardziej kwadratowa, a wrażenie to pogłębiały jeszcze wyraźne poziome zmarszczki na czole. Zawsze miał wydatną szczękę, ale kiedyś zupełnie to nie raziło, zwłaszcza w połączeniu z ciemnymi, lekko kręconymi włosami, które łagodziły surowość spojrzenia i odciągały uwagę od zbyt wąskich ust. Na ostatnich zdjęciach włosy miał krótko obcięte, a rzucające się w oczy zakola były zapowiedzią seksownej - według niektórych - łysiny.
Sergiusz pewnie też, jak ja dzisiaj, zaczynał swój dzień pracy od przeglądania wycinków. Tak musiało być i tamtego ranka, gdy ostatecznie postanowił, że należy czym prędzej pozbyć się Dębczaka.
Dębczak, starszy mężczyzna o zwalistej sylwetce i raczej nieskomplikowanej fizjonomii niegdysiejszego zabijaki, miał za sobą karierę w służbie, dowcipnie nazywanej kiedyś „służbą bezpieczeństwa”. Podobnie jak wielu jego kolegów, po kilku trudnych latach miękko wylądował.
Wpadł do biura, gdy Sergiusz odpowiadał na poranne maile.
- Mam już te eske, merola.
Paprocki podniósł głowę, zirytowany. Prostak jeden nawet nie raczył się przywitać jak biały człowiek.
- Cześć, Sławek. Wybacz, ale nie wiem, o czym mówisz.
- No, kurde, jak to nie wiesz? To ja się bujam od tygodnia z tym gównianym prezentem dla naszego VIP-a, a ty nie wiesz, o czym ja mówię? Nie ma jazdy bez gwiazdy, no nie?
- Aaa... I co, wszystko gra?
- No, nie wszystko. Objechałem se miasto, szef dzwoni, no to ten. I wyobraź sobie, ruszam bez świateł, wiesz? Ale nie wiem, jak ja miałem wyłączone, bo mi się ten... cyferblat cały świecił. No więc, kurde, zhaltowali mnie. Ja mówię: prawo jazdy? No, panowie, za co?
- Zapłaciłeś?
- Nie, pouczenie było, wiesz. Prosiłem o litość jako były poseł... Coś było? - mówi do mnie ten policaj. Ja mówię: jak to? A ten: bo tak widzę po oczach. A ja: to sprawdzajmy. I tak se myślę, kurde, a jak jakieś leki do nosa... Ale mówię: jakby coś, to idziemy na krew. A facet mi na to: co tak słabo, panie Sławku? Cztery sekundy. Ja mówię: już powietrza nie mam, panie. I go podpuszczam: a wie pan, to ma 360 koni! On znowu: jak pan mógł bez świateł jechać? To ja: wie pan, sam się zastanawiam. Bo, mówię, stanąłem, telefon zadzwonił, no to tego, wyszedłem na papierosa, zapaliłem, wsiadłem, no i tak jakoś pojechałem. Ujechałem ile? Sto metrów... I wy mnie zatrzymujecie. No. To on: dobrze, dziękujemy, panie Sławku. Jak pan będzie ruszał, to niech pan włączy światła. Ja mówię: dobrze, już niech się pan nade mną nie pastwi. Nawet przez chwilę myślałem, że to nie przypadek.
Paprocki słuchał znudzony. Że też na takiego nie ma siły. Skupiłby się, głąb jeden, na zadaniach, a nie podniecał pogawędką z gliniarzami.
- Za chwilę będzie szef. Masz coś?
- No. Ten nasz VIP chce, żeby zatrudnić u nas jego kierowcę. Nie wiem, co na to Zbyszek.
- Okej, to trzeba będzie ustalić. Jeszcze coś?
Dębczak machnął ręką, jakby mówił: ech, szkoda gadać, same kłopoty. Sergiusz już zaczął się zastanawiać, jak go spławić do czasu, aż się pojawi Nadolny, gdy wparował Mycielski.
- Hej, jak tam humorki? Dopisują? Zaraz brainsztormujemy, koledzy! Ale najpierw good news - Wymachiwał kolorowym tygodnikiem.
Paprocki zachował kamienną twarz. Oto sukcesy Mycielskiego... Ale szef pewnie będzie zadowolony.
- Pokaż.
Rezydencja koło Nicei, dokąd Nadolny zaprosił dziennikarkę tygodnika, robiła niemałe wrażenie: stylowy piętrowy dom z charakterystyczną prowansalską elewacją z kamienia w piaskowym kolorze, szeroki podjazd lekkim łukiem otaczający sadzawkę, okazałe donice, z których wylewały się bugenwille w różnych odcieniach fioletu. Na tle domu Dagmara - zjawiskowa, w zwiewnej, niemal przezroczystej sukni, na siwym koniu, przytulona do grzywy, z błąkającym się na wargach delikatnym uśmiechem.
Zadźwięczał telefon na biurku. Nadolny właśnie dotarł do biura i oczekiwał ich u siebie. Jego gabinet urządzono w stylu minimalistycznym - kilka nowoczesnych mebli, żadnych zbędnych ozdób, dużo przestrzeni. Wygodny fotel z wysokim oparciem przy biurku i kanapa z dwoma mniejszymi fotelami do kompletu wokół niskiego, szklanego stolika. W powietrzu unosił się delikatny zapach lawendowej wody kolońskiej. Z ogromnych, sięgających do sufitu okien roztaczał się widok na całą Warszawę. Widzieli jak na dłoni Centralny, Pałac Kultury i - nieco dalej - czerwone dachy Starówki. Przy ładnej pogodzie naprawdę było na co popatrzeć, nawet jeśli ten permanentny plac budowy w samym centrum psuł nieco panoramę.
Dziś jednak nie mieli zbyt wiele czasu na debaty, a tym bardziej na podziwianie widoków. Szef przewidział w planie dnia jeszcze manikiurzystkę, fryzjera i kosmetyczkę. A potem leciał do Nicei.
- No, panowie - powitał ich z uśmiechem - na początek zobaczmy te zdjęcia, jak to wyszło.
Mycielski aż pokraśniał z dumy i rzucił Sergiuszowi triumfalne spojrzenie. Proszę bardzo, co jest dziś tematem dnia? - zdawał się mówić. Wręczył Nadolnemu tygodnik otwarty na stronie z sesją zdjęciową.
- No, panowie - powtórzył Nadolny. Przyglądał się reportażowi z wyraźną przyjemnością. - No, co o tym myślicie?
- Piękne zdjęcia - pospieszył z pochwałą Dębczak. - Powiem inaczej. Pięknie twoja żona wygląda, naprawdę. Artystyczne zdjęcia, klasa. One mają taki swój urok. Tak że naprawdę super.
Mycielski milczał skromnie, więc Nadolny przeniósł wzrok na Sergiusza. Tak, trzeba się było ustosunkować. Paprocki najchętniej strzeliłby teraz wykładzik o tym, co naprawdę się liczy: na przykład zdjęcia z prezydentem, którymi od pewnego czasu Nadolny posługiwał się w negocjacjach z klientami. Spotkanie w Pałacu Prezydenckim zaaranżowano dzięki osobistym kontaktom Sergiusza i kosztowało go to niemało zachodu. Do dziś wisiał przysługę paru osobom. Mimo to, o ile sobie przypominał, nikt się tamtymi zdjęciami aż tak nie ekscytował, choć szef niewątpliwie doceniał wagę uścisku pierwszej dłoni w państwie, zwłaszcza że udokumentowanego. Nikomu jednak do głowy nie przyszło cmokać z zachwytu - pewnie dlatego, że białego konia i zwiewnych szat zabrakło. Ale co on im tam będzie tłumaczył... Lepiej nie mówić zbyt wiele i robić swoje.