Skarb z Hookton został skradziony w wielkanocny ranek 1342 roku.
Relikwia zwisała z kościelnej krokwi. Było zdumiewające, że tak cenny przedmiot trzymano w nikomu nieznanej wiosce. Część jej mieszkańców twierdziła, że nie ma żadnego pożytku z przechowywania relikwii w tym miejscu, że powinna być umieszczona w katedrze lub jakimś dużym opactwie. Inni powątpiewali w jej prawdziwość. Wszak tylko głupcy zaprzeczali, że fałszowano relikwie. Złotouści handlarze przemierzali boczne trakty Anglii, sprzedawali pożółkłe kości i zapewniali, że są to palce, zęby lub żebra świętych. Czasami kości rzeczywiście były ludzkie, jednak znacznie częściej pochodziły ze świń lub jeleni, a lud kupował te szczątki i modlił się do nich. „Człowiek równie dobrze może modlić się do świętego Guineforta” – mawiał ojciec Ralf i parskał udawanym śmiechem. „Oni się modlą do kości z szynek, do kości z szynek! Błogosławią świnie!”.
Taki właśnie był ojciec Ralf – duchowny, który przywiózł święty przedmiot do Hookton i nie chciał słyszeć o przeniesieniu skarbu do katedry lub opactwa. Od ośmiu lat zatem relikwia wisiała w małym kościółku, pokrywając się kurzem i nićmi pajęczyn i świeciła srebrzyście, gdy promienie słońca padały na nią z wysokich okien zachodniej wieży kościoła. Siadały na niej wróble, a któregoś poranka zauważono nawet nietoperze zwisające z jej drzewca. Rzadko ją czyszczono i opuszczano na dół, chociaż zdarzało się, że ojciec Ralf żądał przyniesienia drabiny – wówczas skarb uwalniano z łańcuchów i duchowny czyścił go i gładził. Ksiądz nigdy nie chwalił się relikwią. Inne kościoły i klasztory, gdyby w ich posiadaniu znalazło się takie cudo, użyłyby go do ściągnięcia tłumu pielgrzymów, ale ojciec Ralf odprawiał gości. „To nic takiego” – mawiał, gdy jakiś przybysz dopytywał się o relikwię. „Tylko błyskotka, nic takiego”. Stawał się bardzo gniewny, gdy obcy naciskał. „To nic, nic, nic takiego”. Ojciec Ralf odstraszał samym
swym wyglądem, nawet jak nie był zagniewany, lecz w chwili gniewu stawał się dzikim fanatykiem, a jego furia chroniła skarb. Ojciec Ralf wierzył, że ignorancja jest najlepszą ochroną – dopóki ludzie nie wiedzą, Bóg chroni relikwię. I Bóg ją chronił. Do czasu.
Zaściankowość Hookton była najlepszą ochroną skarbu. Mała wioska leżała na południowym wybrzeżu Anglii, tam gdzie Lipp, strumień będący niemal rzeką, przedzierał się przez kamienistą plażę i wpadał do morza. Pół tuzina łodzi rybackich chroniło się nocami w Hook, spokojnej zatoce za żwirowym wałem ograniczającym Lipp. Jednak słynny sztorm z 1322 roku przełamał tę barierę i wtargnął do zatoki, rozbijając na kawałki zacumowane w niej łodzie. Wioska nigdy nie odbudowała się po tej tragedii. Dziewiętnaście łodzi wypływało z Hook przed sztormem, zaś dwadzieścia lat później tylko sześć małych stateczków wychodziło w morze, poza zdradziecki wał rzeki Lipp. Kryte strzechą chaty otaczały mały kamienny kościół, w którym z poczerniałych belek stropowych zwisała relikwia. Takim właśnie miejscem było Hookton, pełnym łodzi, ryb, soli i owiec, z zielonymi wzgórzami i ignorancją głęboką niczym pobliskie morze.
W Hookton, jak w całym świecie chrześcijańskim, czuwano przez całą noc poprzedzającą święta wielkanocne 1342 roku. Ojciec Ralf, w towarzystwie pięciu mężczyzn z wioski, konsekrował Przenajświętszy Sakrament, a potem położył chleb i wino na biało nakrytym ołtarzu. Hostie spoczywały w zwykłej glinianej misie przykrytej bielonym płótnem, zaś wino znajdowało się w srebrnym kielichu należącym do ojca Ralfa. Kielich ten był częścią tajemnicy duchownego.
Ojciec Ralf był bardzo wysoki, bardzo pobożny i zbyt uczony, aby być zwykłym wiejskim księdzem. Powiadano, że mógł zostać nawet biskupem, ale diabeł opętał go we śnie, przez co, nim przybył do Hookton, kilka lat spędził zamknięty w klasztornej celi. Demony miały go w swym posiadaniu. W 1334 roku demony opuściły go i ojca Ralfa wysłano do Hookton – tam przeraził wieśniaków kazaniami do mew i wyprawami na plażę, gdzie z łkaniem wyznawał swe grzechy i kaleczył własną pierś ostrymi kamieniami. Czasem wył jak pies, gdy grzechy zbyt mocno ciążyły jego sumieniu, ale znalazł też rodzaj ukojenia w tej odległej wiosce. Zaprzyjaźnił się też z sir Gilesem Marriottem, panem Hookton mieszkającym trzy mile na północ, we dworze z kamienia.
Sir Giles rzecz jasna był dżentelmenem, dżentelmenem był też ojciec Ralf, pomimo swoich rozwichrzonych włosów i gniewnego głosu. Duchowny kolekcjonował książki, które przekazał kościołowi w Hookton. Były one we wsi czymś zdumiewającym. Czasami, gdy ojciec Ralf pozostawił otwarte drzwi, przechodzący mogli dojrzeć na stole stos siedemnastu oprawionych w skórę książek. Wieśniacy przypuszczali, że kapłan jest szlachetnie urodzony, lecz nikt nie śmiał zapytać go o to wprost. Zbyt się go obawiali; a on wypełniał swoje obowiązki: chrzcił ich, głosił kazania, udzielał ślubów, słuchał spowiedzi, rozgrzeszał, łajał i odprowadzał do grobów, ale nigdy nie spędzał z nimi wolnego czasu. Spacerował samotnie, z dzikim uśmiechem na wargach, z rozwianymi włosami i pałającymi oczyma. Wieśniacy byli z niego dumni. W ojcu Ralfie Hookton miało prawdziwego uczonego, zbyt wykształconego, aby być towarzyskim, może szlachcica, może świętego lub grzesznika spowiadającego się Bogu, kogoś bez wątpienia szalonego, ale także prawdziwego
kapłana.
Ojciec Ralf pobłogosławił Przenajświętszy Sakrament. Potem przypomniał pięciu mężczyznom mającym go strzec, że Lucyfer tej nocy niczego bardziej nie pragnie, jak porwać Święty Sakrament z ołtarza. Dlatego muszą pilnie strzec chleba i wina. Po wyjściu księdza strażnicy przez kilka chwil karnie klęczeli, wpatrując się w grawerunki kielicha, w symbole na srebrnej powierzchni. Przedstawiały yale, mityczną bestię trzymającą Graala, oraz szlacheckie godło sugerujące mieszkańcom wsi, że ich ksiądz jest wysoko urodzonym człowiekiem, który nisko upadł z powodu opętania przez diabła. Kielich migotał w świetle dwóch niewiarygodnie wysokich świec, które miały się palić całą noc.
Mieszkańcy Hookton nie mogli sobie pozwolić na taki zakup, ale ojciec Ralf każdego roku kupował je od zakonników z Shaftesbury. Tej nocy pięciu mężczyzn patrzyło w ich nieruchome płomienie.
Wtem John, rybak, pierdnął.
– Zdaje mi się, że to było dość krzepkie, aby trzymać starego diabła z daleka – powiedział, a pozostała czwórka roześmiała się. Zeszli ze stopni prezbiterium i usiedli, opierając się plecami o ścianę nawy. Żona Johna przyniosła kosz z chlebem, serem i wędzonymi rybami, zaś Edward, który miał panew solną na plaży, wyjął butlę ale.
W większych kościołach to rycerze corocznie pełnili nocną straż. Klęczeli w pełnych zbrojach, ich płaszcze ozdobione były prężącymi się lwami i pikującymi sokołami, toporami lub orłami o rozpostartych skrzydłach. Hełmy zdobiły im pierzaste grzebienie. Jednak w Hookton nie było rycerzy i tylko Thomas, najmłodszy z obecnych, posiadał broń. Był nią stary, tępy, lekko zardzewiały miecz.
Thomas był synem ojca Ralfa, zatem najbogatszego człowieka w wiosce, a mimo to pracował bardzo ciężko. Niczego nie lubił bardziej od dni spędzonych na morzu, przy wciąganiu sieci pokrwawionymi, szorstkimi rękami. Wiedział, jak żeglować łodzią, był dość mocny, by wiosłować, gdy ustawał wiatr, umiejętnie zastawiał pułapki na zwierzęta, strzelał z łuku, kopał groby, kastrował cielaki, kładł strzechy lub ścinał siano przez cały dzień. Był zwykłym wiejskim chłopakiem, lecz Bóg dał mu ojca, który przeznaczył go do zadań wyższych. Otóż chciał, żeby syn został księdzem i Thomas dopiero co skończył pierwszy semestr nauki w Oxfordzie.
A jednak Thomas potępiał swojego ojca. Walczył z ojcem przez lata, ale nie osiągnął nic więcej, poza rosnącym gniewem między nimi. Głównym powodem było jego zamiłowanie do łuku. Jego dziadek był łucznikiem w Weald, Thomas mieszkał z nim aż do dziesiątego roku życia. Później ojciec zabrał go do Hookton, gdzie spotkał łowczego sir Gilesa Marriotta, kolejnego dobrego łucznika, który stał się jego nauczycielem. W wieku jedenastu lat chłopiec zrobił swój pierwszy łuk z wiązu, ale broń ojciec niestety znalazł i połamał ją na kolanie. Resztkami łuku sprawił synowi potężne lanie, wykrzykując: „Nie jesteś z plebsu!”, jednak ani słowa, ani bicie nie robiły wrażenia na Thomasie. Ponieważ ojciec był zwykle zajęty swoimi sprawami, syn miał dużo czasu na rozwijanie pasji.
W wieku piętnastu lat był równie dobrym łucznikiem, jak jego dziadek i instynktownie czuł, w jaki sposób kształtować cisowy pręt, by jego wewnętrzną stronę stanowił twardy i gęsty rdzeń, natomiast front – miękka biel podkorowa. Gdy łuk był naciągnięty, rdzeń próbował się wyprostować i wtedy biel działała jak muskuł, wspomagając powrót ramienia do pozycji wyjściowej. Thomas szybko docenił prostotę i elegancję tej broni.
Cenną relikwią w Hookton była włócznia. Naprawdę wielka broń, z drzewcem grubym jak męskie ramię i długim jak dwóch ludzi. Wykonano je z jesionu tak starego, że nikt nie był w stanie określić jego wieku. Czas wygiął poczerniałe drewno zakończone ostrzem, które wykonano nie z żelaza czy stali, lecz ze zmatowiałego srebra, klinem zwężającego się w szpikulec. Drzewce nie miały wybrzuszenia, które ochroniło trzymającą dłoń; były gładkie jak oszczep do poganiania wołów.
Ale to z pewnością była broń. I to broń niezwykła. Relikwią była włócznia, którą święty Jerzy pokonał smoka. Angielska włócznia, bo Jerzy jest przecież świętym Anglików. Tak wielki skarb wisiał pod dachem kościoła w takiej dziurze jak Hookton.
Wśród prostego ludu było wielu, którzy twierdzili, że to nie jest broń świętego Jerzego, ale Tom ich nie słuchał. Lubił wyobrażać sobie tumany kurzu wzbijane końskimi kopytami i smoczy oddech pełen piekielnych płomieni, przed którymi cofa się bohaterski jeździec. Światło słoneczne, jasne jak skrzydła anielskie, otaczało hełm świętego. Wyobrażał sobie smoczy ryk, wywijanie smoczego ogona pełnego haczykowatych ostrzy, rżącego z przerażenia konia. I widział w myślach świętego prostującego się w strzemionach, by przez pancerne łuski potwora zadać cios prosto w jego serce. Pisano, że w tej chwili ryk smoka dobiegł niebios i zwierz, krwawiąc, zdechł. Potem pył opadł, smocza krew wsiąkła w piasek pustyni, zaś święty Jerzy wyciągnął ze smoczego ciała włócznię, która w końcu trafiła do rąk ojca Ralfa. Tylko w jaki sposób? Kapłan nigdy nie chciał powiedzieć. I teraz wisiała tam, wielka i czarna, zaprawdę smoczych rozmiarów.
Thomas obudził się na dźwięk kogucich pień, spostrzegł, że kosztowne świece wypaliły się niemal do końca. Szare światło wypełniało okno ponad białym ołtarzem. Kiedyś ojciec Ralf obiecał mieszkańcom wsi, że wypełni kamienną ramę okna kolorowymi szkiełkami ukazującymi walkę świętego Jerzego ze smokiem. Niestety, do dzisiaj okno wypełnione było tylko rogowymi płytkami, które przepuszczały światło koloru świńskiego moczu. Tom wstał, by opróżnić pęcherz, i wtedy usłyszał pierwsze przeraźliwe krzyki dobiegające ze wsi. Wielkanoc nadeszła, Chrystus zmartwychwstał, a na brzegu wylądowali Francuzi.
Najeźdźcy nadpłynęli na czterech łodziach z Normandii, niesieni nocnym zachodnim wiatrem. Przewodził im sir Guillaume d’Evecque, Sieur d’Evecque. Był wojownikiem, który sezonowo walczył z Anglikami we Flandrii i Gaskonii, dwa razy poprowadził wyprawy na południowe wybrzeża Anglii, przywożąc mnóstwo wełny, srebra, żywego inwentarza i kobiet. Żył na Wyspie Świętego Jana, niedaleko Caen, w pięknym kamiennym domu i zyskał sławę jako rycerz morza i lądu. Miał około trzydziestu lat, zmierzwione włosy i brodę.
Niewątpliwie było to miejsce bez znaczenia, w którym trudno spodziewać się jakiejkolwiek zdobyczy, ale na tę wyprawę sir Guillaume’a wynajęto i nie musiał się martwić o jej niepowodzenie. Podpisany i opieczętowany kontrakt dawał mu tysiąc liwrów zapłaty oraz wszystko, co zdoła zrabować w wiosce. Pierwsze sto liwrów zostało już wypłacone, pozostała kwota znajdowała się w depozycie u brata Martina z opactwa Abbaye aux Hommes w Caen. Aby otrzymać resztę pieniędzy, należało przypłynąć do Hookton i zrabować, co się da, z wyjątkiem kościoła, który sir Guillaume miał pozostawić człowiekowi płacącemu za tak szczodry kontrakt.
Człowiek ów stał w pierwszej łodzi obok sir Guillaume’a. Był młodym mężczyzną, przed trzydziestką, czarnowłosym, rzadko się odzywał i jeszcze rzadziej uśmiechał. Na kosztowną kolczugę sięgającą aż do kolan narzucił czarny płaszcz bez żadnych odznak. Sir Guillaume zgadywał, że był szlachetnie urodzony, wskazywała na to jego arogancja i pewność siebie. Na pewno nie był normandzkim szlachcicem, sir Guillaume znał tych ludzi. Wątpliwe też było, by pochodził z Alençon lub Maine, gdzie rycerz bywał dosyć często. Kolor skóry młodzieńca wskazywał raczej na pochodzenie znad Morza Śródziemnego, może z Langwedocji, tam wszyscy są wściekli. Sir Guillaume nawet nie znał jego imienia.
– Niektórzy nazywają mnie Hellequinem – odpowiedział, gdy sir Guillaume zapytał go o to.
– Hellequinem? – rycerz powtórzył imię i uczynił znak krzyża, bo brzmiało niczym wyzwanie. – Masz na myśli Harlequinem?
– Harlequini są we Włoszech – odparł człowiek. – To zresztą nie ma znaczenia.
I uśmiechnął się tak, że sir Guillaume zdecydował się nie okazywać zdziwienia.
Mężczyzna zwący siebie Hellequinem wpatrywał się w tajemniczy brzeg, na którym powoli ukazywała się przysadzista kościelna wieża, rzędy dachów i plamy dymu z ognisk solarni.
– Czy to jest Hookton? – spytał.
– On tak mówi – odrzekł sir Guillaume, wskazując głową sternika.
– Niech Bóg się nad nimi zlituje – rzekł mężczyzna.
Dobył miecza, chociaż do brzegu było jeszcze pół mili. Genueńscy kusznicy, wynajęci na ten rajd, przeżegnali się i naciągnęli cięciwy kusz, sir Guillaume nakazał wciągnąć na maszt swój sztandar. Na niebieskiej fladze widniały trzy żółte sokoły z rozpostartymi skrzydłami i rozcapierzonymi pazurami gotowymi pochwycić zdobycz. Rycerz czuł już zapach dymu, słyszał pianie kogutów.
Cztery łodzie uderzyły o kamienisty brzeg.
Sir Guillaume i Hellequin wyszli na brzeg pierwsi, za nimi ruszyli genueńczycy, działający z zawodową zręcznością. Ich dowódca skierował oddział prosto przez wieś, chcąc zablokować dolinę za nią, gdyż wieśniacy mogli tamtędy uciec z dobytkiem. Pozostali ludzie sir Guillaume’a skierowali się do domostw, marynarze zostali zaś przy łodziach.
To była długa, chłodna, niespokojna noc, ale teraz nadchodziła nagroda. Czterdziestu zbrojnych najechało Hookton. Nosili stalowe hełmy i kolczugi narzucone na skórzane tuniki, uzbrojeni byli w topory, miecze i włócznie i ruszyli, aby rabować. Większość weteranów sir Guillaume’a świetnie widziała, co ma robić. Należy mocnym kopnięciem rozwalić słabe drzwi wieśniaczej chałupy i zabić mężczyzn. Kobiety niech krzyczą, najważniejsze, żeby zabić mężczyzn, nim spróbują podjąć walkę. Niektóre kobiety uciekają, nie szkodzi, zatrzymają je genueńscy kusznicy, którzy obstawili wszystkie drogi ucieczki. Kiedy mężczyźni zostaną wybici, można zacząć rabunek. Niestety, daje to wieśniakom trochę czasu na ukrycie cennych dla nich rzeczy. Dlatego trzeba zerwać strzechy z dachów, sprawdzić studnie i zerwać podłogi. Jednak dzięki zaskoczeniu większość dobytku pozostaje na wierzchu. W niektórych domach znaleziono niewielkie ilości srebrnych monet, w jednym, należącym do księdza, natrafiono na skarb – srebrną tacę, świeczniki i
dzban. Znaleziono tam też kilka wełnianych ubrań, rzeźbione łoże oraz przyzwoitego konia w stajni. Sir Guillaume popatrzył na siedemnaście ksiąg, ale zdecydował, że nie są warte zachodu potrzebnego do rozbicia zamków z brązu zamykających skórzane okładki. Pozostawił je, by spłonęły wraz z ograbionym domostwem.
Musiał zabić gospodynię księdza. Sir Guillaume nie był przeczulony na punkcie zabijania kobiet, ale ich śmierć nie przynosiła chwały. Nie było w takim mordzie nic odważnego, jednak gospodyni księdza nie chciała pogodzić się ze swym losem i próbowała walczyć. Zaatakowała żołnierzy rożnem, wyzywała ich od sukinsynów i diablich pomiotów, więc w końcu rycerz ciął ją mieczem.
– Głupia suka – rzekł, przechodząc nad jej ciałem. Dwie ładne szynki wędziły się w kominie.
– Zdejmijcie je – rzekł do żołnierzy, pozostawiając im przeszukiwanie domu. Sam zaś udał się w stronę kościoła.
Ojca Ralfa obudziły krzyki parafian, szybko założył więc sutannę i pobiegł do kościoła. Ludzie sir Guillaume’a nie zwracali na niego uwagi, dopóki nie zaczął się z nimi szarpać w kościele. Wtedy nadszedł Hellequin i nakazał wojakom przytrzymać księdza. Ci chwycili go za ręce i unieruchomili przed wielkanocnym ołtarzem.
Hellequin wyciągnął miecz w stronę kapłana i rzekł:
– Książę, panie mój.
Ojciec Ralf zamknął oczy, być może modląc się, chociaż wyglądało to bardziej na rozdrażnienie. Następnie otworzył oczy i spojrzał na przystojną twarz Hellequina.
– Jesteś synem mojego brata – stwierdził głosem pełnym żalu.
– Prawda.
– Co z twoim ojcem?
– Nie żyje, podobnie jak wasz ojciec – odpowiedział Hellequin.
– Wieczne odpoczywanie racz im dać, Panie – rzekł kapłan poważnie. – Kiedy ty będziesz martwy, stary człowieku, ja zostanę księciem i nasza rodzina się odrodzi.
Ojciec Ralf, lekko się uśmiechając, potrząsnął głową i spojrzał w górę, na włócznię.
– Źle robisz – rzekł. – Jej moc jest przeznaczona dla prawych ludzi. Nie będzie służyć takiemu plugawemu złu jak ty.
W tym momencie kapłan wydał dziwny, miaukliwy okrzyk. Spojrzał w dół, na swój brzuch przebity mieczem bratanka. Próbował coś powiedzieć, ale nie zdołał, nogi ugięły się pod nim. Zbrojni uwolnili go. Upadł obok ołtarza z olbrzymią plamą krwi na sutannie.
Hellequin wytarł miecz w poplamiony winem obrus ołtarza i rozkazał jednemu z ludzi sir Guillaume’a znaleźć drabinę.
– Drabinę? – spytał zdziwiony żołnierz.
– Przecież kryją dachy strzechą, muszą mieć drabiny. Znajdź jakąś – Hellequin schował miecz i zaczął się wpatrywać we włócznię św. Jerzego.
– Rzuciłem na nią klątwę – wyszeptał niewyraźnie ojciec Ralf. Twarz miał trupio bladą, umierał, ale jego głos brzmiał niezwykle spokojnie.
– Twoja klątwa martwi mnie tak, jak pierdnięcie służącej z tawerny – Hellequin rzucił świeczniki w kierunku żołnierzy, a następnie wygarnął płatki hostii z glinianej misy i włożył je do ust. Podniósł misę do góry, uznał, że jest bez wartości, i odstawił ją na ołtarz.
– Gdzie jest wino? – spytał ojca Ralfa.
Ojciec Ralf potrząsnął głową.
– Calix meus inebrians – odrzekł.
Hellequin wybuchnął śmiechem. Ojciec Ralf zamknął oczy, ból ścisnął mu trzewia.
– Mój Boże – westchnął.
Arlekin pochylił się nad wujem.
– Czy cię boli?
– Niczym ogień – odparł ojciec Ralf.
– Spłoniesz w piekle, mój panie – odrzekł Hellequin. Patrzył, jak ksiądz zaciska dłonie na brzuchu, pragnąc powstrzymać krwawienie. Oderwał ręce kapłana od rany i potężnie kopnął leżącego w żołądek. Ojciec Ralf stracił oddech i zwinął się z bólu.
– Prezent od rodziny – syknął Hellequin i odwrócił się, bo właśnie wnoszono drabinę do kościoła.
Wieś wypełniał wrzask, większość kobiet i dzieci była żywa, lecz ich dzień sądu właśnie się rozpoczął. Wszystkie młodsze kobiety zostały zgwałcone. Te ładniejsze, w tym Jane, zabierano do łodzi, aby wywieźć je do Normandii, gdzie miały zostać dziwkami lub żonami zbrojnych sir Guillaume’a. Jedna z kobiet przeraźliwie krzyczała, jej dziecko zostało w płonącym domu. Żołnierz nie rozumiał, o co jej chodzi, uderzył ją, by była ciszej, a potem pchnął w ręce marynarza. Ten przewrócił ją na kamienie i zadarł jej spódnicę. Łkała żałośnie, patrząc na płonący dom.
– Może wejdziemy trochę dalej w głąb lądu? – zasugerował kapitan genueńczyków.
– Mamy to, po co przyszliśmy – odpowiedział Hellequin.
Położył włócznię na trawie cmentarza i wpatrywał się w nią, jakby chciał zgłębić moc wiekowej broni.
– Co to jest? – zapytał genueński kusznik.
– Nic, co może ci się przydać.
Sir Guillaume uśmiechnął się szeroko.
– Wywal to – rzekł. – Bezużyteczne żelastwo.
Hellequin skrzywił się. Znalazł to, czego chciał i niczyje opinie nie interesowały go.
– Wejdźmy dalej – powtórzył kapitan kuszników.
– Tylko parę mil – dopowiedział sir Guillaume. Wiedział, że przerażający łucznicy angielscy mogą przybyć do Hookton, ale prawdopodobnie nie wcześniej niż koło południa. Był ciekaw, czy w pobliżu jest jeszcze jakaś wieś warta rabunku. Spoglądał na przerażoną dziewczynkę, może jedenastoletnią, ciągniętą w kierunku łodzi.
– Ilu zabitych? – spytał.
– Naszych? – kapitan genueńczyków wydawał się zaskoczony pytaniem. – Nikt.
– Nie naszych, ich.
– Trzydziestu, czterdziestu ludzi. Kilka kobiet.
– A nas nawet nie zadrapali! – Sir Guillaume triumfował. – Nie powinniśmy się zatrzymywać!
Spojrzał na swojego pracodawcę, ale człowiek w czerni nie zwracał na niego uwagi. Naraz kapitan genueńczyków wybełkotał coś, czym zaskoczył rycerza, który spodziewał się głośnego poparcia dla kontynuacji rajdu. Jednak jęk kusznika nie wynikał z braku entuzjazmu dla dalszej akcji. W jego piersi tkwiła białopióra strzała. Rozerwała kolczugę, przeszła przez kaftan jak szpilka przez podszewkę i zabiła kusznika niemal natychmiast.
Sir Guillaume rzucił się na ziemię, chwilę później następna strzała wbiła się w trawę obok niego. Hellequin chwycił włócznię i pobiegł w stronę plaży, podczas gdy rycerz pełzł na czworaka w kierunku kościelnego przedsionka.
– Kusznicy! – krzyczał. – Kusznicy!
Ktoś jednak podjął walkę.
Thomas słyszał krzyki i tak jak pozostała czwórka rzucił się do drzwi kościoła, aby zobaczyć, co się dzieje. Jeszcze nie doszli do drzwi, a już widzieli uzbrojonych ludzi w kolczugach i ciemnoszarych hełmach zbliżających się na tle poranka do cmentarza.
Edward zatrzasnął wrota kościoła, narzucił belkę blokady na podpory i, żegnając się znakiem krzyża, wyszeptał:
– Słodki Jezu – cofnął się, gdy usłyszał uderzenia siekier we wrota.
– Daj mi to – rzekł, odbierając Tomowi miecz.
Chłopak pozwolił mu wziąć broń. Drzwi kościoła trzęsły się pod uderzeniami trzech lub czterech toporów rozrąbujących stare drewno. Wieśniacy zawsze sądzili, że ich wioska jest za mała, aby ją najeżdżano. Ale dziś na oczach Thomasa drzwi świątyni były rozłupywane, chłopak wiedział, że napastnikami są Francuzi. Opowieści o takich napadach krążyły po całym wybrzeżu i dzisiaj wróg był tutaj, a kościół wypełniało echo uderzeń kruszących wrota.
Thomas był przerażony, ale nie zdawał sobie z tego sprawy. Wiedział tylko, że musi uciec z kościoła. Podbiegł do ołtarza, szybko się na niego wspiął, zgniótł przy tym prawą nogą srebrny kielich i strącił go z ołtarza. Wdrapał się na parapet wielkiego wschodniego okna i uderzył w żółte płytki. Wybił je, szczątki posypały się na podwórzec kościelny. Widział ludzi w czerwonych i szarych kurtkach mijających karczmę – nikt nie zwrócił na niego uwagi, gdy przeskakiwał przez okno. Pobiegł do rowu, podarł ubranie, gdy przedzierał się przez kolczasty żywopłot porastający brzegi. Przebiegł ścieżkę i przeskoczył przez parkan ojcowskiego ogrodu. Podbiegł do drzwi kuchennych i zaczął w nie walić pięściami, jednak nikt nie odpowiadał.
W tym momencie bełt z kuszy wbił się w nadproże drzwi, ledwie parę cali od jego głowy. Chłopak skulił się gwałtownie i chyłkiem pomknął przez pole fasoli w kierunku stajni, gdzie jego ojciec trzymał konie. Nie było czasu na ratowanie przestraszonych zwierząt, zamiast tego Thomas wdrapał się na stertę siana, gdzie ukrył swój łuk i strzały. Niedaleko od stajni jakaś kobieta przeraźliwie krzyczała, psy szczekały dziko. Francuzi głośno wyli, wyważając drzwi kolejnej chałupy. Chwycił łuk i kołczan ze strzałami, rozerwał strzechę pomiędzy krokwiami, przecisnął się przez otwór i wskoczył do sadu sąsiada.
Biegł, jakby diabeł deptał mu po piętach. Pocisk z kuszy głucho wbił się w murawę obok, gdy biegł w stronę wzgórza Lipp. Dwóch kuszników genueńskich podążało w jego kierunku, ale Tom był młody, wysoki, silny i szybki. Biegł w górę poprzez pastwisko upstrzone pierwiosnkami i stokrotkami.
Przeskoczył przez płot zamykający dziurę w żywopłocie i skręcił ku grzbietowi wzgórza. Dotarł do skraju lasu na szczycie pagórka i rzucił się na ziemię, aby złapać oddech po długim biegu. Leżał na łączce wypełnionej zapachem dzwoneczników. Nasłuchiwał, czy ktoś go nie ściga. Ale poza owcami z pastwiska niczego nie słyszał. Kusznicy zrezygnowali z pościgu.
Leżał przez dłuższy czas, aż w końcu zdecydował się na powrót na szczyt wzgórza, skąd obserwował ucieczkę jakiejś starej kobiety i dzieci biegnące ku sąsiedniemu wzgórzu. Uciekały na północ i bez wątpienia ostrzegą sir Gilesa o tragedii w wiosce. Thomas nie przyłączył się do nich, lecz obrał drogę w dół wzgórza, w kierunku kępy leszczyn, skąd mógł obserwować umierającą osadę.
Najeźdźcy przenosili zrabowane rzeczy do czterech łodzi zakotwiczonych na żwirowej plaży. Pierwsza strzecha właśnie zapłonęła. Dwa zabite psy leżały na drodze, obok całkiem nagiej kobiety, którą brało w obroty kilku Francuzów unoszących właśnie swoje kolczugi. Chłopak przypomniał sobie, że całkiem niedawno temu brała ślub z rybakiem, którego pierwsza żona zmarła na gorączkę połogową. Była taka skromna i szczęśliwa, a teraz, kopnięta w głowę przez jednego z Francuzów, zwinęła się w kłębek z głośnym zawodzeniem. Thomas widział również Jane – dziewczynę, która prawdopodobnie była z nim w ciąży, jak ciągnięto ją w kierunku łodzi.
Z zawstydzeniem pomyślał o tym, że nie będzie musiał tłumaczyć się ojcu z ostatnich nowin. Coraz więcej gospodarstw płonęło, w miarę jak Francuzi obrzucali je pochodniami. Chłopak zerkał na gęsty dym, gdy biegł przez leszczynowe zarośla do miejsca, gdzie kwitnący głóg tworzył białą gęstwinę i dobrze go skrywał. Tam napiął swój łuk.
Był to najlepszy łuk, jaki kiedykolwiek zrobił. Wystrugany ze stewy, którą morze wyrzuciło na brzeg z rozbitego w zatoce statku. Fale wyrzuciły na plażę dwanaście podobnych belek, łowczy sir Marriotta stwierdził, że to włoski cis, najładniejsze drewno, jakie kiedykolwiek widział. Thomas sprzedał jedenaście kawałków gęstego drewna w Dorchester, a jeden, najlepszy, zatrzymał dla siebie. Żłobił go i parzył końcówki drzewca, aż uzyskał lekki łuk wygięty w kierunku przeciwnym do układu włókien drewna. Potem zabrał się do malowania broni mieszaniną sadzy i oleju lnianego. Gotował miksturę w kuchni matki w dniach, gdy ojciec był poza domem i nie mógł się dowiedzieć, co robi jego syn. Uskarżał się co prawda nieraz na smród unoszący się w kuchni, jednak matka Toma twierdziła wtedy, że to pewnie zapach mikstury do trucia szczurów. Łuk musiał być pomalowany, aby powstrzymać wysychanie drewna, w przeciwnym wypadku materiał stawał się kruchy i pękał pod wpływem naprężeń wywołanych naciąganiem cięciwy. Farba wyschła i
uzyskała głęboko złoty kolor, tak jak łuki wytwarzane przez dziadka Toma w Weald. Chłopak chciał jednak uzyskać jeszcze ciemniejszą barwę, dalej wcierał więc sadzę w drewno, aż odcień stał się tak ciemny, jak drzewce włóczni świętego Jerzego. Na końce łuku założył rogowe nakładki z nacięciami, o które miały być zaczepione pętelki cięciwy. Cięciwę zrobił ze splecionych włókien konopnych nasączonych klejem kostnym. Następnie miejsce zakładania strzały na cięciwę wzmocnił dodatkowym oplotem z włókien. Ukradł ojcu parę monet i kupił w Dorchester groty do strzał. Ich promienie zrobił z jesionu, a lotki z gęsich piór. W ten wielkanocny poranek miał przy sobie dwadzieścia trzy strzały.
Thomas naciągnął cięciwę na łuk, sięgnął po białopiórą strzałę i popatrzył na trzech ludzi stojących obok kościoła. Byli dosyć daleko, lecz czarny łuk był najlepszą bronią, jaką kiedykolwiek zrobił i w jego wnętrzu drzemała straszliwa moc. Jeden ze zbrojnych miał zwykłą kolczugę, drugi czarny płaszcz, natomiast trzeci ubrany był w zielono-czerwoną kurtkę. Tom domyślał się, że ten kolorowo ubrany jest przywódcą najeźdźców. Dlatego musi umrzeć.
Lewą ręką naciągnął łuk. Był przestraszony i czuł suchość w gardle. Wiedział, że może strzelać, obniżył ramię, zmniejszył naciąg cięciwy. Pamiętaj, mówił do siebie, czego się nauczyłeś. Łucznik nie celuje, on zabija. Wszystko ma w głowie, ramionach i w pewnym oku i nie ma dla niego różnicy pomiędzy zabijaniem ludzi a strzelaniem do saren. Naciągnąć i puścić cięciwę, tylko tyle, znał to od dziesięciu lat. Ruch ten był dla niego tak naturalny jak oddychanie i tak płynny jak nurt wody w strumieniu. Patrz i strzelaj, nie myśl. Naciągnij cięciwę i niech Bóg prowadzi strzałę.
Dym nad Hookton gęstniał. Thomas czuł niezmierny gniew, który przeradzał się w wisielczy humor. Lewą rękę pchnął lekko do przodu, prawą zaś zupełnie wyprostował, nie spuszczając z oczu zielono-czerwonej kurtki. Zwolnił cięciwę, gdy znalazła się tuż obok jego prawego ucha.
Pierwszy raz Thomas z Hookton strzelał do człowieka. Wiedział, że to dobry strzał, gdy tylko posłał strzałę, a łuk nawet nie zadrżał. Pocisk pomknął parabolą ze wzgórza w dół i uderzył w kolorową kurtkę mocno i głęboko. Tom natychmiast wystrzelił drugą strzałę. Człowiek w kolczudze padł na ziemię, a potem rzucił się do przedsionka kościoła. Trzeci z mężczyzn chwycił włócznię i uciekł w stronę morskiego brzegu, znikając w dymie.
Thomasowi pozostało dwadzieścia jeden strzał. Trzy na cześć Trójcy Świętej, pomyślał, a pozostałe na każdy rok jego życia, które teraz było w niebezpieczeństwie, bo prawie dwunastu kuszników ruszyło w kierunku wzgórza, z którego wypadły strzały. Posłał trzeci pocisk i zanurkował w leszczyny. Nagle poczuł w sobie radość, wypełniło go poczucie mocy i satysfakcji. W momencie, gdy pierwsza strzała wspinała się po niebie, już wiedział, że nie chce niczego więcej od życia. Był łucznikiem. Dla chłopaka, który odkrył swoje powołanie, Oxford przestał się liczyć. Niemal skakał, biegnąc w górę wzgórza. Pociski z kusz, rozrywając liście leszczyn, wydawały głęboki, prawie dudniący odgłos. Przebiegł przez szczyt wzgórza, odbiegł kilka jardów na zachód, lecz zawrócił na szczyt. Wystrzelił następną strzałę, odwrócił się i znowu ruszył biegiem.
Tom prowadził z genueńczykami taniec śmierci – ze wzgórza do żywopłotów, wzdłuż ścieżek, które znał od dzieciństwa. A oni jak głupcy podążali za nim, duma nie pozwalała im przyznać się do porażki. Bo tę potyczkę przegrali.