Wietrzne Miasto
Był dopiero szósty listopada, tymczasem Chicago zmagało się już z drugą tej jesieni burzą śnieżną. Oswald T. Campbell miał wrażenie, że idąc na umówioną wizytę lekarską, wdepnął we wszystkie możliwe lodowate, głębokie do kostek kałuże brudnobiałej brei. Zanim wreszcie dotarł na miejsce, zużył wszystkie przekleństwa ze swojego całkiem bogatego słownika, który zawdzięczał między innymi krótkiej przygodzie z wojskiem.
Recepcjonistka przywitała go i wręczyła mu podkładkę do pisania z klipsem.
– Otrzymaliśmy całą pańską dokumentację medyczną i formularze ubezpieczeniowe, panie Campbell, ale doktor Obecheck lubi dobrze poznać swoich pacjentów. Zechce pan wypełnić naszą ankietę personalną.
Na Boga, pomyślał Campbell, dlaczego wszyscy każą człowiekowi coś wypełniać? Skinął jednak uprzejmie głową, usiadł i zaczął pisać.
Nazwisko: Oswald T. Campbell
Adres: hotel „De Soto”, Lennon Avenue 1428, Chicago, Illinois
Płeć: mężczyzna
Wiek: 52
Włosy: nie za dużo... rude
Oczy: niebieskie
Wzrost: pięć stóp i osiem cali
Waga: 161 funtów
Stan cywilny: rozwodnik
Dzieci: nie, chwała Bogu
Najbliższy żyjący krewny: eks-żona, pani Helen Gwint, Hope Street 1457, Lake Forest, Illinois
Poniżej proszę wpisać swoje uwagi: Chicago Cubs potrzebują nowego zawodnika na drugą bazę
Pytań było znacznie więcej, ale na pozostałe już nie odpowiedział. Podpisał się i oddał formularz recepcjonistce.
Później, po badaniu, siedział chwilę w lodowatym pokoju i trząsł się z zimna, ubrany w cienką szarą bawełnianą koszulę szpitalną bez pleców, zanim pielęgniarka kazała mu się ubrać. Lekarz miał na niego czekać w gabinecie. Nie dość, że Oswald był przemarznięty do szpiku kości, obolały po macaniu i szturchaniu w różne nieprzystojne miejsca, to jeszcze kiedy zaczął wkładać skarpetki i buty, stwierdził, że nadal ociekają lodowatą wodą. A kiedy próbował wyżąć skarpetki, pochlapał podłogę zafarbowaną wodą. Dopiero wtedy zauważył, że farba ze skarpet zabarwiła mu stopy na sympatyczny ciemnosiny kolor.
– No pięknie... – mruknął pod nosem.
Wyrzucił skarpetki do kosza i w mlaskających wilgotno skórzanych butach wyszedł na korytarz.
Kiedy czekał w gabinecie, było mu nudno i niewygodnie. Nie było nic do czytania. Nie mógł nawet zapalić, bo skłamał lekarzowi, że rzucił palenie. Poruszał palcami stóp, żeby je rozgrzać, i rozglądał się po pokoju. Gdziekolwiek spojrzał, widział szarość: szaro było za oknem, szaro w sekretariacie. Korona by im spadła z głowy, gdyby pomalowali te ściany na jakiś inny kolor? Kiedy poprzednio był w szpitalu dla kombatantów, jakaś kobieta miała pogadankę o wpływie kolorów na nastrój. Co za dureń wybrał szary? Nie cierpiał chodzenia po lekarzach, ale firma ubezpieczeniowa wymagała od niego corocznej wizyty kontrolnej, żeby jakiś nowy ważny palant mógł mu powiedzieć to, co Oswald wiedział i bez tego. Lekarz, który tym razem go przyjął, był przynajmniej sympatyczny i zaśmiał się z paru jego żartów, ale teraz naprawdę mógłby się pośpieszyć. Zwykle wysyłali go albo do staruszków o krok od emerytury, albo do młodziaków, którzy dopiero zaczynali karierę i potrzebowali królików doświadczalnych. Ten na pewno był stary,
miał najmarniej siedem dych, jeśli nie więcej. Może dlatego tyle to trwa. Szare ściany, szara wykładzina, szara koszula, szary lekarz.
W końcu drzwi się otworzyły i do gabinetu wszedł lekarz z tekturową teczką w ręce.
– To jak, panie doktorze, mogę w tym roku znów pobiec w maratonie bostońskim? – zażartował Oswald.
Lekarz udał, że nie słyszy wysilonego żartu. Z poważną miną zasiadł przy biurku.
– Panie Campbell... Niezbyt mi się podoba to, co muszę panu powiedzieć. Zwykle w takiej sytuacji proszę o obecność kogoś z rodziny pacjenta. Widzę, że jako najbliższego krewnego wpisał pan byłą żonę... Chce pan do niej zadzwonić i zapytać, czy wpadnie?
Oswald przestał poruszać palcami stóp i skupił się na słowach lekarza.
– Nie, nie trzeba. Coś się stało?
– Na to wygląda. – Doktor Obecheck otworzył teczkę. – Kilka razy sprawdzałem pańskie wyniki, przeglądałem wykresy, poprosiłem nawet o konsultację kolegę z drugiego gabinetu, pulmonologa, który, niestety, potwierdził moją diagnozę. Panie Campbell, nie będę owijał w bawełnę: w pańskim obecnym stanie nie dożyje pan wiosny w Chicago. Musi pan jak najszybciej stąd wyjechać, przeprowadzić się gdzieś, gdzie jest łagodniejszy klimat. Jeśli pan tego nie zrobi... Cóż, powiem szczerze: może pan nie dotrwać nawet do Bożego Narodzenia.
– Hmm... – mruknął Oswald, jakby rozważał propozycję. – Naprawdę?
– Naprawdę. Przykro mi, ale od poprzedniego badania kontrolnego rozedma płuc osiągnęła stadium krytyczne. Przebyta w dzieciństwie gruźlica, chroniczne zapalenie oskrzeli oraz długie lata nałogowego palenia papierosów poważnie zniszczyły pański organizm i obawiam się, że teraz wystarczy jedno małe przeziębienie, żeby dorobił się pan kolejnego zapalenia płuc.
– Naprawdę? Hmm... – powtórzył Oswald. – Nie brzmi to zbyt dobrze.
Lekarz zamknął teczkę, pochylił się nad biurkiem i spojrzał pacjentowi w oczy.
– Nie, panie Campbell, nie brzmi. Biorąc pod uwagę gwałtowne postępy choroby w ostatnim czasie, nawet po przeprowadzce i w najbardziej optymistycznych rokowaniach nie daję panu więcej niż rok... Góra dwa lata.
– Pan żartuje.
Lekarz pokręcił głową.
– Niestety, nie. W tym stadium rozedma stanowi poważne obciążenie dla serca i innych organów; już nie tylko płuca są zagrożone. Nie mówię tego po to, żeby pana straszyć, panie Campbell, tylko żeby dać panu czas na niezbędne przygotowania. Na uporządkowanie spraw majątkowych.
Oswald, mimo że oszołomiony nowiną, prawie roześmiał się w głos na dźwięk tych „spraw majątkowych”. Przez całe życie nigdy nie miał w banku więcej niż dwieście pięćdziesiąt dolarów naraz.
– Proszę mi wierzyć, naprawdę chciałbym móc postawić lepszą diagnozę – ciągnął lekarz. I mówił szczerze: nie znosił przekazywać pacjentom złych wieści. Dopiero co poznał pana Campbella, ale z miejsca polubił tego niedużego, ujmującego jegomościa. – Na pewno nie chce pan, żebym do kogoś zadzwonił w pana imieniu?
– Nie, naprawdę nie trzeba.
– Jak to wpłynie na pańskie plany?
– Fatalnie mi je pokrzyżuje, panie doktorze. Pan tak nie uważa?
– No cóż, naturalnie – przytaknął współczująco lekarz. – Po prostu... zastanawiałem się, co pan zamierza.
– Nie planowałem niczego konkretnego... Ale też z całą pewnością nie spodziewałem się takiej nowiny!
– To zrozumiałe.
– Wiedziałem, że nie jestem okazem zdrowia, ale nie sądziłem, że to czas na moją ostatnią akcję.
– Tak jak powiedziałem: powinien pan jak najszybciej wyjechać z Chicago. Najlepiej gdzieś, gdzie jest czyste powietrze.
– Ale Chicago to mój dom... – Oswald nie posiadał się ze zdumienia. – Nie mam pojęcia, dokąd mógłbym wyjechać.
– Nie ma pan przyjaciół powiedzmy... na Florydzie? Albo w Arizonie?
– Nie. Wszyscy moi znajomi mieszkają tutaj.
– Aha. Domyślam się, że ma pan raczej... ograniczony budżet?
– Zgadza się, mam tylko rentę.
– Hmm. Floryda o tej porze roku mogłaby się okazać dla pana za droga.
– Też tak myślę – przytaknął Oswald, który nigdy nie był na Florydzie.
Lekarz westchnął i rozparł się wygodniej w fotelu.
– Niech no pomyślę... Było takie jedno miejsce, do którego mój ojciec wysyłał wszystkich swoich pacjentów z chorobami płuc. Pamiętam, że stawki opłat mieli całkiem sensowne. Gdzie to było...? – Spojrzał pytająco na Oswalda, jakby ten miał znać odpowiedź. – Gdzieś blisko Florydy... – Nagle coś sobie przypomniał i wstał. – Wie pan co? Mam tu w drugim pokoju akta pacjentów ojca. Pójdę i sprawdzę, może uda mi się znaleźć dla pana tę informację.
Oswald siedział i gapił się na szarą ścianę. Wyjechać z Chicago? Równie dobrze mógłby wyemigrować z Ziemi.
Było ciemno i w dalszym ciągu wściekle zimno, gdy wyszedł od lekarza. Kiedy na skrzyżowaniu przy gmachu Wrigleya skręcił w poprzeczną ulicę, wiatr znad rzeki uderzył go prosto w twarz i zwiał mu kapelusz. Odwrócił się i patrzył, jak kapelusz koziołkuje po chodniku, aż wylądował do góry nogami w rynsztoku i popłynął w dal jak łódka. Do diabła z nim, pomyślał Oswald, przynajmniej dopóki lodowaty wiatr nie zmierzwił mu resztek włosów i nie szczypnął boleśnie w uszy, bo wtedy jednak postanowił pobiec za kapeluszem. Kiedy wreszcie go dopadł i założył na głowę, uświadomił sobie, że na nogach ma przemoczone buty bez skarpet, na głowie przemoczony kapelusz, a na dodatek właśnie uciekł mu autobus. Zanim doczekał się następnego, był już nie tylko oszołomiony niedawno otrzymaną nowiną, ale także kompletnie zdrętwiały z zimna. Siadając na fotelu w autobusie, zauważył zawieszoną nad siedzeniem reklamę domu towarowego Marshalla Fieldsa: niech to będzie najlepsze boże narodzenie w twoim życiu. w tym roku pośpiesz się z
zakupami. Przyszło mu do głowy, że kto jak kto, ale on naprawdę powinien się pośpieszyć z zakupami, bo może nie zdążyć. Zresztą, lekarz twierdził, że nawet jeśli dożyje świąt, będą to zapewne jego ostatnie. Dziwnie się czuł z tą świadomością, mimo że Boże Narodzenie nigdy nie było mu szczególnie drogie.
Kiedy Oswald siedział tak i zmagał się z wizją świata pozbawionego jego osoby, szarpiący autobus krótkimi skokami przemierzał State Street, w godzinach szczytu zakorkowaną stojącymi zderzak w zderzak samochodami i tętniącą wściekłym jazgotem klaksonów nadużywanych przez sfrustrowanych kierowców. Pasażerowie autobusu, których systematycznie przybywało, też byli w podłych nastrojach. Jedna kobieta spojrzała spode łba na Oswalda i zwróciła się do swojej towarzyszki:
– Kiedyś dżentelmeni ustępowali damom miejsca.
Proszę pani, proszę mi wierzyć, pomyślał sobie Oswald, który jeszcze nie odzyskał czucia w nogach, wstałbym, gdybym tylko mógł.
Mniej więcej po pięciu minutach, kiedy znów mógł poruszyć palcami, wyciągnął z kieszeni otrzymaną od lekarza broszurę. Na okładce umieszczono zdjęcie przedstawiające chyba ogromny hotel, chociaż trudno było mieć pewność, bo broszura wyblakła i przy okazji prawdopodobnie także zamokła. Na szczęście druk wciąż był czytelny:
HOTEL WOODBOUND
NA SŁONECZNYM POŁUDNIU
nowe kierownictwo
Horace P. Dunlap
b. kierownik Gibson Mouse w Cincinnati, Ohio
Daleko na południu Alabamy, nad brzegiem leniwie meandrującej rzeki, leży senna mieścina zwana Lost River, o której sam czas zapomniał.
położenie
Urokliwy kurort przycupnął pomiędzy zatokami Perdido i Mobile, w rejonie subtropikalnym, co w sposób szczególny predestynuje go do roli zimowego domu. Na południe od niego rozciąga się Zatoka Meksykańska, znad której wieje łagodząca klimat delikatna bryza. Dzięki bliskości dużego słonego akwenu atmosfera jest przesycona ozonem, związkami chloru i innymi życiodajnymi substancjami. Zamiast obcować z jałowymi, skutymi mrozem połaciami północnych ziem, nasi goście mogą się cieszyć ciepłem i kolorami typowymi dla klimatu Południa, gdzie pochmurne dni należą do rzadkości, codziennością zaś jest lazurowe niebo i promienie słońca. Kiedy tymi okolicami władali Hiszpanie, nazywali je „Magiczną strefą”.
klimat korzystny dla zdrowia
Wystarczy spędzić w tej okolicy kilka miesięcy, aby odzyskać zdrowie i chęć do życia, tak jak przydarzyło to wielu ludziom chorym na gruźlicę, zreumatyzowanym, znerwicowanym, zmęczonym i przepracowanym. Wpływ słonego morskiego powietrza gwarantuje wilczy apetyt nawet tym, którzy od lat nie jadają porządnych posiłków. To idealne miejsce, żeby odpocząć i oderwać się od gorączkowego rytmu współczesnego życia i zgiełku wielkiego miasta. Pobyt w naszym sanatorium ukoi nawet najbardziej zszargane nerwy. Panuje tu klimat wręcz wymarzony dla zimowego kurortu, a smak krystalicznie czystej źródlanej wody nie ma sobie równych. Jak mówi doktor Mark Obecheck z Chicago: „Moim zdaniem, cała ta okolica zasługuje na miano jednego z prawdziwych ogrodów Ameryki”.
Oswald domyślił się, że doktor Mark był zapewne ojcem lekarza, który go przyjął. Przewrócił kartkę. Autobus znów szarpnął, a on czytał dalej.
opinie naszych gości
Szanowny panie Dunlap,
wędkowanie, pływanie łodziami i spacery po sosnowych lasach sprawiły nam ogromną przyjemność, podobnie jak słodkie poranne trele drozdów i ciepłe, wonne zefirki przenikające do naszych pokojów.
S. Simms, Chicago, Illinois
Kolejne wyblakłe zdjęcie, podpisane widok na rzekę z głównej werandy. Oswald przewrócił kartkę.
Przybyłam z Północy,
kraju skutego śniegiem i krą,
na ciepłe Południe,
gdzie wiatry słodko pachnące dmą.
(wiersz pani Deanne Barkley z Chicago, zainspirowany zimowymi odwiedzinami)
I następna spłowiała fotografia: pan l. j. grodziki i jego wędkarskie trofea.
raj dla wędkarzy!
W wodach mórz i rzek południowych wprost roi się
od ryb cenionych przez wędkarzy. Oto tylko częściowo kompletna lista występujących tu gatunków: karmazyn, pstrąg źródlany i potokowy, szczupak, flądra, orłoryba, cefal, leszcz, okoń, sum, niszczuka i tarpon (zwany również srebrnym królem). Ostrygi, krewetki i małże także występują w wielkiej obfitości.
Następne wyblakłe zdjęcie. I podpis: dżentelmeni z chi-cago w palarni po ostrygowej uczcie.
Oswald przewrócił kartkę.
Następne zdjęcie było już zupełnie nieczytelne: krzew różany, pod którego gałęziami swobodnie może stanąć trzydzieścioro ludzi!
Zbliżając się do swojego przystanku, Oswald schował broszurę z powrotem do kieszeni. Nie rozumiał, kim, u licha, trzeba być, żeby z własnej woli stanąć pod krzewem różanym w towarzystwie trzydzieściorga innych osób, choćby nawet najbardziej swobodnie?
Kiedy dotarł do „De Soto”, hotelu dla mężczyzn, w którym mieszkał od ośmiu lat, paru chłopaków siedziało na dole w świetlicy. Oglądali telewizję.
Pomachał im na powitanie. Oni też mu pomachali.
– Jak poszło?
– Beznadziejnie. – Wydmuchał nos. – Mogę nie dożyć świąt.
Wybuchnęli śmiechem, biorąc jego słowa za żart, i wrócili do oglądania wiadomości.
– Ja nie żartuję – powiedział Oswald. – Lekarz stwierdził, że jestem w fatalnym stanie.
Stał i czekał na jakąś reakcję, ale tamci przestali już zwracać na niego uwagę, a on sam był zbyt zmęczony, żeby się o nią dopominać. Poszedł na górę do swojego pokoju, wykąpał się, przebrał w piżamę i usiadł na krześle. Zapalił papierosa, wyjrzał przez okno i zagapił się na niebieską neonową reklamę piwa „Pabst Blue Ribbon” w oknie baru po drugiej stronie ulicy. To był jego ulubiony bar w okolicy. Niech to szlag, pomyślał. W takiej chwili człowiek powinien móc iść się napić! Tymczasem już w zeszłym roku inny lekarz poinformował go, że wątrobę ma tak zmasakrowaną, że teraz nawet jeden drink może go zabić.
Tylko co z tego? Skoro i tak ma wkrótce umrzeć, pomysł z zapiciem się na śmierć wcale nie wyglądał najgorzej. Przynajmniej szybko to pójdzie, a on będzie się mógł trochę zabawić, zanim kopnie w kalendarz.
Bawił się myślą, żeby się ubrać i pójść do baru naprzeciwko, ale ostatecznie tego nie zrobił. Obiecał Helen, swojej byłej, że będzie trzeźwy, i bardzo nie chciał jej znowu rozczarować, więc po prostu siedział w pokoju i rzetelnie użalał się nad sobą.
Wiatr zawsze wiał mu w oczy, od małego. Pierwszy raz zapadł na gruźlicę w wieku ośmiu lat, razem z siedemdziesięcioma pięcioma procentami kolegów z Domu dla Chłopców pod wezwaniem Świętego Józefa, i od tamtej pory regularnie odwiedzał szpitale, walcząc z chronicznym zapaleniem oskrzeli i płuc. Będąc sierotą, nie miał pojęcia kim jest ani skąd się wziął; ktokolwiek podrzucił go pewnej nocy na schody kościoła, nie zostawił żadnych wskazówek co do jego pochodzenia – wraz z dzieckiem porzucił tylko kosz, w którym je przyniósł, i puszkę zupy Campbella. Nie wiedział, jak naprawdę się nazywa. „Oswald” był pierwszym wolnym imieniem na liście w sierocińcu. Na nazwisko dostał „Campbell” (po firmie produkującej zupy), a środkowy inicjał „T” pochodził od rodzaju zupy, którą przy nim znaleziono: tomato. Pomidorowa. Nie wiedział również, jakiej jest narodowości. Dopiero kiedy miał około dwunastu lat, jeden z księży otaksował wzrokiem jego wydatny nochal, rude włosy i małe, wiecznie przymrużone niebieskie oczy i orzekł:
„Campbell... Dam sobie głowę uciąć, że to irlandzka facjata”.
Oswald domyślał się więc, że jest z pochodzenia Irlandczykiem. Kolejny pech, zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę jego problemy z alkoholem.
Zresztą na piciu jego kłopoty bynajmniej się nie kończyły. Ze wszystkim miał pod górkę: ze szkołą, sportem, dziewczynami. W żadnej pracy nie zagrzał dłużej miejsca, nawet z wojska zwolnili go przed terminem z powodu złego stanu zdrowia. Miał wrażenie, że wszyscy prócz niego rodzą się z gotową instrukcją obsługi tego świata. Zawsze czuł się jak para białych skarpet w brązowych mokasynach, w pokoju, gdzie wszyscy noszą fraki. Nie doczekał się żadnego przełomu w życiu – a teraz to życie dobiegało końca.
Po mniej więcej godzinie takiego wykrzesywania współczucia dla siebie, nagle do niego dotarło, że wcale nie jest tak zasmucony, jak się można było spodziewać! No, w każdym razie nie był tak zasmucony, jak powinien być człowiek, który właśnie otrzymał wyrok śmierci. Bo też, prawdę powiedziawszy, po śmierci będzie żałował tylko dwóch rzeczy: meczów Cubsów oraz znajomości z Helen – niestety, w tej właśnie kolejności. Ta kolejność była zresztą jedną z przyczyn ich rozwodu.
Mimo to, musiał przyznać, że Helen będzie chyba jedynym człowiekiem, który naprawdę za nim zatęskni. Wyszła wprawdzie ponownie za mąż i dochowała się dwójki dzieciaków, ale i tak pozostała najbliższą mu osobą. Kiedyś chętnie wpadał do nich na kolację, ostatnio jednak prawie mu się to nie zdarzało. Jej nowy mąż był trochę głupkowaty, a synowie wyrośli z dwóch wstrętnych chłopczyków na dwóch wstrętnych i rozmarudzonych nastolatków, regularnie uprzykrzających matce życie. Ilekroć ich widywał, miał ochotę udusić przynajmniej jednego z nich, dlatego w końcu przestał u nich bywać. Nie można pouczać ludzi, jak mają wychowywać swoje dzieci – zwłaszcza jeśli drugim powodem rozwodu był fakt, że ona chciała mieć dzieci, a on nie. Spędziwszy pierwsze siedemnaście lat życia w jednym pokoju z pięcioma setkami rozwrzeszczanych bachorów, miał serdecznie dość dzieci. A jednak mimo pozornej obojętności, jaką odczuwał wobec perspektywy swojego rychłego końca, oraz nieznajomości wzorców zachowań w podobnych sytuacjach, domyślał
się, że komuś powinien o tym powiedzieć. Przynajmniej Helen.
Tylko że kiedy spokojnie to przemyślał, nabrał wątpliwości. Po co jej mówić? Biorąc pod uwagę, że jest pielęgniarką z wykształcenia i porządnym człowiekiem z natury, gdyby się dowiedziała, co mu jest, na pewno uparłaby się, żeby go do siebie ściągnąć i się nim opiekować. Po co ją w to plątać? Po co przysparzać jej zmartwień? Nie zasługuje na to, i tak już dość miała przez niego kłopotów. Zresztą, dość miała nawet własnych. A do tego jeszcze te przeklęte nastolatki!
Nie, pomyślał. Najlepsze, co może zrobić, to dyskretnie zniknąć; niech Helen żyje sobie swoim życiem. Przynajmniej, kiedy będzie chciał się napić, nikt się nie dowie. Nikt się nie przejmie. Musi tylko znaleźć miejsce, na które będzie go stać ze skąpej, sześćsetdolarowej państwowej renty.
Wyjął z kieszeni płaszcza broszurę hotelu „Woodbound” i otworzył na następnej stronie, gdzie Horace P. Dunlap zwracał się do czytelnika z pytaniem:
po co jechać na florydę?
Po co jechać na nizinną Florydę, cierpiącą na niedostatek dobrej wody pitnej? Po co jechać do Nowego Meksyku i wystawiać się na działanie alkalicznych pyłów? Po co jechać do odległej o dwa czy trzy tysiące mil Kalifornii, z jej zimnymi, niewygodnymi domami – skoro hrabstwo Baldwin znajduje się zaledwie dwadzieścia sześć godzin jazdy od Chicago? Po obu stronach rzeki rosną piękne drzewa: magnolie, wawrzyny, ambrowce, sosny kubańskie, jesiony, klony, dęby i cedry, a także wielka różnorodność krzewów oraz mchów zwieszających się z ich gałęzi. Nie brakuje również drzew mandarynkowych, orzeszników, kumkwatów, grusz, figowców i jabłoni. Tutejsze zimy przypominają raczej wiosnę lub wczesną jesień na północy. Przyjemne spacery na łonie natury są u nas możliwe przez cały rok... A nad rzeką wprost roi się od kaczek, gęsi, indyków, gołębi, przepiórek, szopów praczy i wiewiórek. W okolicy znajdują się liczne krystalicznie czyste źródła, a po smaczną wodę wystarczy sięgnąć na głębokość dwudziestu, trzydziestu stóp.
Dzięki sprzyjającym warunkom klimatycznym, wszystkimi owocami i warzywami możemy się cieszyć około dwóch tygodni wcześniej niż mieszkańcy innych rejonów kraju. A co to wszystko oznacza ze zdrowotnego punktu widzenia? Łagodny klimat przynosi ulgę i wspomaga leczenie takich chorób jak zapalenie oskrzeli, nieżyt i reumatyzm, a także całkowicie zabezpiecza przed zapadnięciem na zapalenie płuc; ułatwia rekonwalescencję chorym na grypę; wszystkim bladym i wydelikaconym chłopcom i dziewczynkom umożliwia beztroskie wędrówki na łonie natury, a także zbieranie pięknych kwiatów w porze Bożego Narodzenia.
zarezerwuj piękny pokój albo wynajmij pierwszorzędny domek!
Serdecznie zapraszamy do odwiedzenia naszej pięknej krainy, która wcale nie jest mniejsza niż Chicago, ma po prostu znacznie mniej domów. I nie mówcie, że przesadzamy – przyjedźcie i sami zobaczcie to słońce, te kwiaty i kwitnące pomarańcze w środku grudnia.
Na ostatniej stronie broszury znalazł tekst piosenki łącznie z jej zapisem nutowym.
alabama jak ze snu(słowa i muzyka: Horace P. Dunlap)
Gdy wieczorne cienie
Południe skrywają,
Pod gwiaździstym niebem
Lelki się zbierają.
Alabama jak ze snu,
Gdzie przemili żyją ludzie,
Serce me ku niej się zwraca przez dzień cały.
Alabama jak ze snu,
Gdzie po znojnym trudzie
Śpiewających ptaków trel wita mnie wspaniały.
Wśród szepczących sosen
Płynie rzeka kręta,
Niczym struga srebra
Księżycem maźnięta.
Odłożył broszurę. To musiało być jedno z najnudniejszych miejsc w całych Stanach, ale jedno musiał przyznać Horace’owi P. Dunlapowi: facet wychodził ze skóry, żeby dotrzeć do klienta. Wszystko wrzucił do tej broszurki, chyba tylko gołej baby brakowało.
Zadecydował, że następnego dnia zadzwoni do starego Horace’a i zapyta, ile kosztowałoby wynajęcie pięknego pokoju albo pierwszorzędnego domku. A przy okazji dowie się też, gdzie jest najbliższy bar.