–Powiedz to jeszcze raz, zwracając uwagę na każde słowo, dobrze? – poprosił Vimes.
–Nie żyje, sir. Combergniot nie żyje. Krasnoludy są tego pewne.
Vimes zerknął na Sally.
–Wydałem wam rozkaz, młodsza funkcjonariusz Humpeding. Idźcie wstępować do straży, biegiem!
Kiedy dziewczyna wyszła, zwrócił się do Marchewy.
–Mam nadzieję, że też jesteście tego pewni, kapitanie.
–Wiadomość rozchodzi się wśród krasnoludów jak… – zaczął Marchewa.
–Alkohol? – podpowiedział Vimes.
–W każdym razie bardzo szybko – ustąpił Marchewa. – Podobno wczoraj w nocy jakiś troll wdarł się do jego mieszkania przy Melasowej i zatłukł Combergniota na śmierć. Słyszałem, jak niektórzy chłopcy o tym rozmawiają.
– Marchewa, przecież byśmy wiedzieli, gdyby coś takiego się stało, prawda?
Ale w myślach komendanta ponownie zabrzmiały kasandryczne przestrogi Angui i Freda Colona. Krasnoludy coś wiedzą. Krasnoludy są niespokojne.
– A nie wiemy, sir? Przecież właśnie panu powiedziałem.
–No to dlaczego ludzie nie krzyczą o tym na ulicach? Zabójstwo polityczne i takie tam? Czy nie powinni nawoływać do zemsty? Kto ci powiedział?
– Funkcjonariusz Żelazłom i kapral Ringfunder, sir. To solidne chłopaki. Ringfunder pewnie niedługo awansuje na sierżanta. Ehm… jest coś jeszcze, sir. Spytałem, dlaczego nie słyszeliśmy o tym oficjalnie, i Żelazłom powiedział… to się panu nie spodoba, sir… powiedział, że straż nie miała być powiadamiana.
Marchewa pilnie przyglądał się Vimesowi. Trudno było dostrzec zmianę wyrazu twarzy komendanta, ale niektóre drobne mięśnie zesztywniały.
– Z czyjego rozkazu? – zapytał Vimes.
– Kogoś, kto nazywa się Twardziec, podobno. Jest… tłumaczem Combergniota, tak chyba można go określić. Uważa, że to sprawa krasnoludów.
– Ale to jest Ankh-Morpork, kapitanie. A morderstwo to morderstwo.
– Tak jest, sir.
– A my jesteśmy Strażą Miejską – ciągnął Vimes. – Tak jest napisane na drzwiach.
– Właściwie to w tej chwili na drzwiach jest napisane głównie „Gliny to pranie”, ale posłałem już kogoś, żeby to oczyścił. No i…
– To znaczy, że jeśli ktoś zostaje zamordowany, my za to odpowiadamy.
– Rozumiem, o co panu chodzi, sir – zapewnił ostrożnie Marchewa.
– Vetinari wie?
– Nie wyobrażam sobie, żeby nie wiedział.
–Ja też nie. – Vimes zastanowił się. – A co z „Pulsem”? Pracuje u nich sporo krasnoludów.
–Byłbym zdziwiony, gdyby przekazały coś ludziom, sir. Ja dowiedziałem się tylko dlatego, że jestem krasnoludem, a Ringfunder bardzo chce awansować, no i szczerze mówiąc, podsłuchałem ich przypadkiem, ale nie wierzę, żeby krasnoludy z drukarni wspomniały o tym redaktorom.
– Chcecie mi wmówić, kapitanie, że krasnoludy w straży zachowałyby morderstwo w tajemnicy? Marchewą wstrząsnęła taka sugestia.
– Ależ skąd, sir!
–To dobrze.
–Zachowałyby je w tajemnicy tylko przed ludźmi. Przykro mi, sir.
Najważniejsze, to żeby teraz nie wrzeszczeć, myślał Vimes. Żeby nie… jak oni to mówią? Nie dostać szału. Potraktujmy to jak interesujący projekt badawczy. Sprawdzimy, czemu świat nie jest taki, za jaki go uważaliśmy. Zbierzemy fakty, przetrawimy informacje, rozważymy wnioski. Dopiero potem dostaniemy szału. Ale precyzyjnie.
–Kapitanie, krasnoludy zawsze były praworządnymi obywatelami – oświadczył. – Płacą nawet podatki. I nagle przychodzi im do głowy, że można nie zawiadamiać o możliwym morderstwie? Marchewa spostrzegł w oczach komendanta błysk stali.
–No więc chodzi o to… – zaczął.
–Tak?
– Bo widzi pan, sir, Combergniot jest głębinowym krasnoludem. Ale naprawdę głębinowym. Nienawidzi wychodzenia na powierzchnię. Podobno mieszka na poziomie podpodpodpiwniczenia…
– Wiem o tym. Więc?
– Więc jak głęboko sięga nasza jurysdykcja, sir? – spytał Marchewa.
– Co? Tak głęboko, jak chcemy!
–Eee… A czy to jest gdzieś napisane, sir? Większość tutejszych krasnoludów pochodzi z Miedzianki, z Llamedos i z Überwaldu. Te okolice mają prawa powierzchniowe i prawa podziemne. Wiem, że tutaj jest inaczej, ale… Oni tak widzą świat, sir. I oczywiście krasnoludy Combergniota to sami głębinowcy, a wie pan, sir, jak zwykłe krasnoludy takich traktują.
Są wściekle bliscy oddawania im czci, pomyślał Vimes. Roztarł grzbiet nosa i przymknął oczy. Po prostu jest coraz gorzej i gorzej…
– No dobrze, ale jesteśmy w Ankh-Morpork i mamy tutaj własne prawa. Nic się nie stanie, jeśli tylko sprawdzimy stan zdrowia brata Combergniota. Możemy zapukać do drzwi, prawda? Powiedzieć, że mamy powody, by pytać. Wiem, że to tylko plotka, ale jeśli wystarczająco wielu ludzi w taką plotkę uwierzy, nie zdołamy opanować sytuacji.
– Dobry pomysł, sir.
– Przekaż Angui, żeby poszła z nami. I jeszcze… no, Haddock. I może Ringfunder. Ty też, oczywiście.
– Ehm… A to nie jest dobry pomysł, sir. Przypadkiem wiem, że większość głębinowców jest trochę nerwowa w mojej kwestii. Uważają, że jestem za ludzki, żeby być krasnoludem.
– Naprawdę?
Sześć stóp i trzy cale w samych rajtuzach, myślał Vimes. Adoptowany i wychowany przez krasnoludy w niewielkiej górskiej kopalni. Jego krasnoludzie imię brzmi Kzad-bhat, to znaczy Łupacz Głową.
Odkaszlnął.
– Skąd mogło im przyjść do głowy coś takiego, nie rozumiem – stwierdził.
– No dobrze. Wiem, że jestem… technicznie człowiekiem, sir, ale wzrost nigdy nie był elementem krasnoludziej definicji krasnoluda. W każdym razie grupa Combergniota nie jest mną zachwycona. – Przykro mi to słyszeć. W takim razie zabiorę Cudo.
– Czy pan zwariował, sir? Wie pan przecież, co oni sądzą o krasnoludzich kobietach, które się do tego przyznają…
– W porządku. Zabiorę sierżanta Detrytusa. W niego uwierzą bez problemów.
– To może być trochę prowokacyjne, sir… – zaczął z powątpiewaniem Marchewa.
– Detrytus jest ankhmorporskim gliną, kapitanie, jak pan albo ja. Mam nadzieję, że ja jestem do przyjęcia, co?
– Tak, sir, oczywiście. Myślę jednak, że trochę ich pan niepokoi.
– Tak? Hm… – Vimes zawahał się. – To nawet lepiej. A Detrytus jest przedstawicielem prawa. Wciąż mamy tu jakieś prawo. I jeśli o mnie chodzi, sięga ono w dół. Bardzo głęboko.