W Ankh-Morpork był to kolejny zwyczajny dzień...
Sierżant Colon balansował na chwiejnej drabinie na końcu Mosiężnego Mostu, jednej z najbardziej ruchliwych arterii miasta. Jedną ręką trzymał się wysokiego słupa z umocowaną na górze skrzyneczką, drugą podsuwał domowej roboty album do szczeliny w przedniej ściance.
– A tu jest inny typ wozu – powiedział. – Zrozumiałeś?
– ...k – odpowiedział cichutki głosik z wnętrza.
– To dobrze – mruknął sierżant Colon, wyraźnie zadowolony.
Schował album i wskazał most.
– Widzisz te dwa białe znaki namalowane na bruku?
– ...k.
– I oznaczają...?
– Jeśli-wóz-jedzie-między-nimi-mniej-niż-minutę-to-za szybko – powtórzył głosik wcześniejsze instrukcje.
– Dobrze. A wtedy ty...
– Maluję-ob-razek.
– Uważając, żeby było widać...
– Twarz-woźnicy-albo-tablice-wozu.
– A nocą...
– Użyć-salamandry-żeby-było-wyraźne.
– Bardzo dobrze, Rodney. Ktoś z nas zjawi się tu raz dziennie i odbierze obrazki. Masz wszystko, co potrzebne?
– ...k.
– Co to takiego, sierżancie?
Colon spojrzał w dół na bardzo dużą, brązową i skierowaną ku górze twarz. Uśmiechnął się.
– Witaj, Cał – powiedział, schodząc z godnością po drabinie. – To, na co pan teraz patrzy, panie Jolson, to element nowoczesnego projektu „Straż w nowym milenienienum... nium”.
– Nie jest specjalnie straszne – zauważył Cał Jolson, przyglądając się krytycznie. – Widywałem straszniejsze.
– Straż jak w „Straż Miejska”, Cał.
– Aha, rozumiem.
– Niech ktokolwiek spróbuje tu jechać za szybko, a lord Vetinari obejrzy sobie rano jego obrazek. Ikonografy nie kłamią, Cał.
– Zgadza się, Fred. Bo są na to za głupie.
– Jego wysokość miał dosyć wozów pędzących po moście, rozumiesz, i prosił nas, żeby jakoś to rozwiązać. Jestem teraz Szefem Ruchu, Cał.
– To dobrze, Fred?
– No pewno! – zapewnił z satysfakcją sierżant Colon. – Do mnie należy ochrona tych, no... arterii miasta przed zablokowaniem, co doprowadziłoby do całkowitego załamania handlu i ruiny dla nas wszystkich. To najważniejsze z możliwych zadań, można powiedzieć.
– I tylko ty musisz je wykonywać?
– No, głównie. Głównie ja. Kapral Nobbs i inni chłopcy pomagają, oczywiście.
Cał Jolson podrapał się w nos.
– Bo ja właśnie chciałem z tobą pogadać na podobny temat, Fred.
– Nie ma problemu.
– Coś bardzo dziwnego pojawiło się przed moją restauracją, Fred.
Colon podążył za potężnym mężczyzną za róg. Zwykle lubił towarzystwo Cała, ponieważ przy nim wydawał się całkiem szczupły. Cał Jolson był człowiekiem, który figurował w dowolnym atlasie jako zmieniający orbity niewielkich planet. Kamienie bruku pękały pod jego stopami. W jednym ciele łączył – a było tam dość miejsca – najlepszego kucharza w Ankh-Morpork z najbardziej łakomym konsumentem, co stanowiło kombinację doprawdy stworzoną w niebie ziemniaczanego purée. Colon nie pamiętał nawet, jak Jolson ma na imię. Przydomek zyskał przez aklamację, ponieważ nikt, kto widział go na ulicy, nie mógł uwierzyć, że cały ten obiekt jest Jolsonem.
Na Broad-Wayu stał duży wóz. Inne wycofywały się i próbowały jakoś go ominąć.
– Koło obiadu przyszła dostawa mięsa, a kiedy woźnica wyszedł...
Cał Jolson wskazał sporą trójkątną konstrukcję zamontowaną na jednym z kół. Była wykonana z dębu i żelaza oraz pochlapana żółtą farbą.
Fred postukał w nią ostrożnie.
– Widzę, na czym polega kłopot – stwierdził. – Jak długo ten woźnica był u ciebie?
– Wiesz, dałem mu obiad...
– A twoje obiady są doskonałe, Cał, zawsze to powtarzam. Co miałeś na dzisiaj?
– Bitki w sosie śmietanowym, z opadkiem, a na deser bezowy tort „Czarna śmierć”.