Cała straż zjawiła się na komendzie. Vimes spoglądał na morze twarzy.
O bogowie, myślał. Ilu już mamy? Parę lat temu można było wszystkich strażników policzyć na palcach ręki ślepego rzeźnika, a dzisiaj...
Jeszcze więcej ich wchodzi!
Pochylił się do kapitana Marchewy.
– Kim są ci wszyscy ludzie?
– To strażnicy, sir. Sam ich pan przyjął.
– Naprawdę? Przecież niektórych nawet nie widziałem!
– Podpisał pan dokumenty, sir. I co miesiąc podpisuje pan listę wypłat... w końcu.
W głosie zabrzmiała delikatna krytyka. Podejście Vimesa do papierów polegało na tym, żeby niczego nie dotykać, dopóki ktoś nie krzyczy, a wtedy przynajmniej ma kogoś do pomocy przy układaniu tych stosów.
– Ale jak wstąpili do straży?
– W zwykły sposób, sir. Zaprzysiągłem ich, wydałem każdemu hełm...
– Zaraz! Przecież to Reg Shoe! Zombi! Stale rozpada się na kawałki!
– To ważna osoba w społeczności nieumarłych, sir – wyjaśnił Marchewa.
– Jakim cudem znalazł się w straży?
– Przyszedł w zeszłym tygodniu złożyć skargę na strażników, którzy podobno prześladują jakieś strachy. Był bardzo, hm... wzburzony. Przekonałem go, że straży niezbędny jest ktoś z odpowiednim doświadczeniem, więc wstąpił.
– I skargi się skończyły?
– Dostajemy dwa razy więcej, sir. Wszystkie od nieumarłych, sir, i wszystkie dotyczą pana Shoe. Zabawne.
Vimes spojrzał na kapitana z ukosa.
– Bardzo go to rani, sir – dodał Marchewa. – Mówi, że przekonał się, iż nieumarli zwyczajnie nie rozumieją trudności pracy policyjnej w multiżyciowym społeczeństwie.
Na bogów, pomyślał Vimes, tak właśnie ja bym postąpił. Ale zrobiłbym to, bo nie jestem miłą osobą. Marchewa jest miły, praktycznie dostaje za to medale, z pewnością by nie... I wiedział, że nigdy się nie dowie. Gdzieś za niewinnym spojrzeniem Marchewy kryły się żelazne drzwi.
– Ty go wciągnąłeś, prawda?
– Nie, sir. To pan, sir. Pan podpisał rozkaz jego przyjęcia, wydania ekwipunku i jego przydział.
Vimes znowu zobaczył wizję zbyt wielu w pośpiechu podpisywanych dokumentów. Ale przecież musiał je podpisać, i naprawdę potrzebowali ludzi. Po prostu to raczej on sam powinien...
– Każdy od stopnia sierżanta ma prawo przyjmować ochotników do Straży Miejskiej, sir – przypomniał Marchewa, jakby czytał mu w myślach. – To Zasady Ogólne. Strona dwudziesta druga, sir. Tuż pod plamą z herbaty.
– A ty przyjąłeś... ilu?
– Och, jednego czy dwóch. Wciąż brakuje nam rąk do pracy, sir.
– Mamy Rega. Ręce stale mu odpadają.
– Czy przemówi pan do ludzi, sir?
Vimes przyjrzał się zebranym... no, rzeszy. Nie było na to innego określenia. A właściwie było wiele, ale żadne nie oddawało im sprawiedliwości.
Duzi, niscy, grubi, trolle wciąż porośnięte mchem, brodate krasnoludy, groźna gliniana postać funkcjonariusza Dorfla, golema, nieumarli... Nawet w tej chwili nie był pewien, czy powinien do nich zaliczać kapral Anguę, inteligentną dziewczynę i bardzo pożytecznego wilka, kiedy było to potrzebne. Bezdomni i zagubieni, powiedział kiedyś Colon. Bezdomni i diablo zagubieni, bo normalni ludzie nie zostaliby glinami.
Formalnie wszyscy byli umundurowani, tyle że w większości nie nosili takich samych mundurów jak ktokolwiek inny. Każdego z nich posłano po prostu do zbrojowni, żeby wybrał sobie to, co pasuje. W rezultacie przypominali ruchomą wystawę historyczną Śmieszne Hełmy przez Wieki.
– Ehm... Panie i panowie...
– Proszę o ciszę! – huknął Marchewa. – Słuchać komendanta Vimesa!
Vimes dostrzegł spojrzenie Angui, która stała oparta o ścianę. Bezradnie przewróciła oczami.
– Tak, tak. Dziękuję, kapitanie – wymamrotał. Zwrócił się do zgromadzonej przed nim mieszaniny najlepszych ludzi w Ankh-Morpork. Wytrzeszczył oczy. A potem zamknął usta, z wyjątkiem jednego kącika. I wymruczał tym kącikiem:
– Co to jest ten mały wzgórek na głowie funkcjonariusza Flinta?
– To Buggy Swires, funkcjonariusz w okresie próbnym. Lubi mieć dobry widok.
– Jest gnomem!
– Świetna obserwacja, sir.
– Jeszcze jeden z twoich?
– Z naszych, sir. – Marchewa znów użył tonu wyrzutu. – Tak jest, sir. Od zeszłego tygodnia przydzielony do komisariatu na Flaku, sir.
– O bogowie... – szepnął Vimes.
Buggy Swires zauważył, że komendant mu się przygląda, i zasalutował. Miał pięć cali wzrostu.
Vimes odzyskał równowagę psychiczną. Wysocy, grubi i chudsi... bezdomni i zagubieni, wszyscy.
– Nie zatrzymam was długo – powiedział. – Znacie mnie... No, większość z was mnie zna – dodał, zerkając z ukosa na Marchewę. – Nie lubię przemawiać. Ale z pewnością zauważyliście, jak ta historia z Leshpem wzburzyła ludzi. Słyszy się wiele rozmów o wojnie. No więc wojna to nie nasza sprawa. Wojna to sprawa żołnierzy. Naszą sprawą, jak mi się wydaje, jest utrzymywanie spokoju. Coś wam pokażę...
Cofnął się i zamaszystym gestem sięgnął po coś z kieszeni. Przynajmniej taki miał zamiar. Rozległ się odgłos prutego materiału, gdy jakiś przedmiot przestał być wplątany w podszewkę.
– A niech to... Aha...
Zademonstrował lśniącą laskę z czarnego drewna. Miała na końcu dużą srebrną gałkę. Strażnicy wyciągnęli szyje, by lepiej widzieć.
– Ten... no... ten... – zająknął się Vimes. – Ten staruszek przyniósł to z pałacu kilka tygodni temu. I oddał mi. Miała karteczkę „Regalia komend. Straży Miejskiej, Miasto Ankh-Morporke”. Wiecie, w pałacu nigdy niczego nie wyrzucają. Machnął laską. Była zaskakująco ciężka.
– Ma herb na gałce, widzicie?
Trzydziestu strażników usiłowało coś dostrzec.
– Pomyślałem wtedy... pomyślałem: na miłość bogów, mam nosić coś takiego? A potem zastanowiłem się i pomyślałem: nie, dobrze, przynajmniej raz ktoś zrozumiał, na czym to polega. To nawet nie jest broń, to przedmiot. Nie należy tego używać, należy to mieć. O to właśnie chodzi. To samo dotyczy mundurów. Widzicie, mundur żołnierza ma go uczynić elementem tłumu innych, w takich samych mundurach, ale mundur gliniarza powinien...
Vimes urwał. Zdumione spojrzenia przed nim mówiły wyraźnie, że buduje domek z kart, mając za mało kart u podstawy.
Odchrząknął.
– W każdym razie – podjął tonem sugerującym wszystkim, że powinni zapomnieć o poprzednich dwudziestu sekundach – nasza praca to nie dopuszczać do walk między ludźmi. Wiele dzieje się na ulicach. Pewnie słyszeliście, że znowu mają formować prywatne regimenty. No cóż, jeśli chcą, mają prawo rekrutować żołnierzy. Ale nie pozwolimy na żadne rozruchy. Panują dość paskudne nastroje. Nie wiem, co może się zdarzyć, ale jeśli się zdarzy, musimy być na miejscu. – Rozejrzał się po sali. – I jeszcze coś. Jutro przybywa nowy klatchiański poseł czy kto tam jeszcze. Nie wydaje mi się, żeby Gildia Skrytobójców coś zaplanowała, ale jeszcze dziś wieczorem sprawdzimy całą trasę, którą przejdzie procesja magów. Sympatyczna robótka dla nocnej zmiany. A dziś wieczorem wszyscy jesteśmy na nocnej zmianie.
Straż jęknęła chórem.
– Jak mawiał mój dawny sierżant, jeśli nie znacie się na żartach, nie powinniście się zaciągać – powiedział Vimes. – Grzeczna i delikatna inspekcja, od drzwi do drzwi, ściskanie klamek, przewietrzenie mundurów. Solidna staroświecka robota policyjna. Jakieś pytania? Dobrze. Dziękuję wszystkim. Rozległ się przyciszony gwar, oznaka ogólnego odprężenia, kiedy strażnicy uświadomili sobie, że mogą już iść.
Marchewa zaczął klaskać.
Nie było to klaskanie, jakiego używają ci na średnich stanowiskach, by zachęcić podwładnych do oklaskiwania zwierzchników*. Wyrażało szczery entuzjazm, co robiło chyba jeszcze gorsze wrażenie. Kilku naiwnych nowych funkcjonariuszy zareagowało, a wtedy – tak jak drobne kamyki prowadzą lawinę – salę wypełnił grzmot bijących o siebie dłoni humanoidów. Vimes patrzył ponuro.
– Porywająca mowa, sir! – oświadczył Marchewa, gdy grzmot oklasków zmienił się w prawdziwą burzę.