To był wyjątkowo gorący i wilgotny czwarty lipca. Dexter Shaw skręcił za róg i nagle wrócił do czasów swojej młodości. Wspomnienie pełnych zdarzeń dni i niespokojnych nocy zapewne przywołał widok ponętnej młodej kobiety w bluzce bez rękawów albo nacpanego młodego mężczyzny siedzącego w upalnym cieniu budynku z białej cegły, sennego psa u jego boku, kawałka kartonu między jego gruzłowatymi, pokrytymi parchami kolanami, na którym napisano: „Proszę o pomoc. Straciłem wszystko".
Może to było jednak coś zupełnie innego. Gdy patrzył na tłum przelewający się przez park Union Sąuare, czuł się jak pływak, odległy od zaludnionego brzegu, prowadzony przez tylko dla niego dostrzegane wiatry i prądy morskie. Im bliżej się znajdował tej ludzkiej ciżby, tym silniej odczuwał swoją odrębność. Tajemnice, których byt powiernikiem, czyniły go samotnym nawet w wiecznie spieszącym się tłumie. To prawda, im więcej sekretów, tym głębsza izolacja. Szepty zakochanych, pogaduszki przyjaciół, rozmowy biznesmenów przez komórkę, wszystko to było dla niego egzotyczne, tak bardzo odległe od jego życia. Żył co prawda w tym tumulcie od dziesięcioleci, ale dzisiaj strach, jak ostrze noża przytknięte do skóry, zwiastował niebezpieczeństwo.
Zwrócił uwagę na idącego w jego kierunku wysokiego, wychudzonego mężczyznę z rozczochraną brodą zasłaniającą większość twarzy.
Jam jest żyjący. Byłem umarły, a oto jestem żyjący na wieki wieków i mam klucze śmierci i Otchłani - krzyczał wprost do Shawa, cytując Apokalipsę. Jego głęboko osadzone oczy świdrowały, zmuszając do uwagi. - Napisz więc to, co widziałeś, i to, co jest, i to, co potem musi się stać.
Shaw odszedł, ale głos, przenikliwy i twardy jak beton, podążał za nim.
- Co do tajemnicy siedmiu gwiazd, które ujrzałeś w mojej prawej ręce, i co do siedmiu złotych świeczników: siedem gwiazd - to są Aniołowie siedmiu Kościołów, a siedem świeczników - to jest siedem Kościołów.
To był głos wojny, herold zagłady. Od czasu gdy Shaw usłyszał o chorobie papieża, wiedział. Wiedział nawet, nim zaczęły się morderstwa. Czuł, jak jego ciało przenika lodowate zimno. Nie potrafił tego zatrzymać. Zaczął się Armagedon.
Przyprawiający o mdłości zapach śmierci wypełnił jego nozdrza, a w oczach miał widok przelanej krwi. Odrzucając wizje, przedarł się przez tłum na Greenmarket. Po chwili dostrzegł mężczyznę o słowiańskich rysach twarzy. To był rycerz od mokrej roboty - czyli zabijania wrogów swojej organizacji, takich jak Shaw. Chwilę później Dexter wmieszał się w tłum.
Shaw szybko opuścił plac i wszedł do jednego z licznych sklepów po południowej stronie Czternastej Ulicy. Spędził tam ze dwadzieścia minut, przechadzając się z wolna od stoiska do stoiska. Rycerz ponownie odnalazł go przy stoisku ze sprzętem gospodarstwa domowego, gdzie Shaw uważnie przyglądał się wystawie. Prześladowca był ostrożny i cierpliwy. Gdyby nie nabyte umiejętności i wzmożona czujność, Shaw pewnie by go nie zauważył. Rycerz wyglądał teraz inaczej. Pozbył się sportowej kurtki, a bluza w neutralnym kolorze nie rzucała się w oczy. Wydawał się zaabsorbowany widokiem kompletu pięknej porcelany. Nagle zniknął, by po chwili pojawić się w dziale z męską odzieżą sportową. Cały czas trzymał się z dala od Shawa. Starał się nie spoglądać na niego, nawet głowę trzymał odwróconą w przeciwnym kierunku. Był profesjonalistą.
Shaw wybrał kilka koszul i powędrował na tył sklepu, gdzie znajdowały się przymierzalnie. Rycerz ruszył za nim, wpatrzony w wyjście ewakuacyjne na końcu korytarza.
Trzy pierwsze przymierzalnie były zajęte, co bardzo Shawowi odpowiadało. Ze wzrokiem utkwionym w wyjście ewakuacyjne szedł dalej korytarzem. Rycerz podążał za nim, niepostrzeżenie zmniejszając dystans. Shaw czuł, że prześladowca zbliża się do niego, i przyspieszył kroku.
Nagle Shaw obrócił się gwałtownie i rzucił ubrania prosto w twarz rycerza. Następnie obieraczką do warzyw, którą zabrał z wystawy sklepowej, przeciągnął po policzku prześladowcy. Złapał go za bluzę, wepchnął do pustej kabiny po prawej stronie i jednym kopnięciem zatrzasnął za sobą drzwi. Żaden z wrogów nie mógł go śledzić, gdy miał spotkać się z synem.
- Co to? - zapytał mężczyzna, przecierając policzek. - Sądzisz, że możesz nas powstrzymać? Za późno. Nic nas nie powstrzyma.
Shaw uderzył go w bok, tuż pod żebra. Rycerz skulił się, ale nie upadł. Zrobił półobrót i łokciem trafił Dextera w podbródek. Następnie sięgnął do jego gardła. Ledwie Shaw zdążył się usunąć, gdy silny ból eksplodował mu w głowie. To przeciwnik wykorzystał chwilę przewagi i uderzył go w nerki. Shaw odpowiedział ciosem w mostek.
Walczyli w milczeniu, oślepieni jaskrawym światłem, zadając kolejne ciosy jak mistrzowie sztuk walki, markowali ciosy i odparowywali te rzeczywiste. Ciasnota pomieszczenia wymuszała zadawanie krótkich, mocnych uderzeń. Wreszcie stanęli spleceni jak zakochana para.
- Już po tobie - wydyszał rycerz. - To koniec.
Shaw uwolnił z uścisku jedną rękę i wbił kciuk w to miękkie miejsce pod lewym uchem, gdzie pulsowała tętnica szyjna. Rycerz walczył jak oszalała bestia, widząc swój bliski koniec, ale Dexter nie ustępował. W końcu rycerz stracił przytomność i upadł na podłogę.
Shaw przez chwilę się wyciszał, poprawiając jednocześnie ubranie. Myślał o tym, co powiedział mu napastnik: „Za późno. Nic nas nie powstrzyma". Czy to mogła być prawda? Czy wrogowie byli bliżej, niż mu się zdawało? Te słowa zmroziły go do szpiku kości. Musiał natychmiast porozmawiać z Bravo. Wszelkie animozje trzeba teraz odsunąć na bok.
Żwawo wyszedł na korytarz. Rozglądając się uważnie wokół w poszukiwaniu następnych potencjalnych napastników, opuścił sklep wyjściem dla personelu i znalazł się na Trzynastej Ulicy. Szybko skręcił na południe na University Place, potem na zachód w Jedenastą Ulicę. Wiedział już, że nikt go nie śledzi, lecz mimo to nie zwolnił kroku. Słabe dotychczas podmuchy wiatru zupełnie ustały. Mgiełka, często pojawiająca się tu latem, sprawiła, że błękit nieba był wyblakły.