Straszni mieszczanie: Marcin Kołodziejczyk ''Dysforia. Przypadki mieszczan polskich''
"W strasznych mieszkaniach strasznie mieszkają straszni mieszczanie"
''W strasznych mieszkaniach strasznie mieszkają straszni mieszczanie''
Zbiór, tylko pozornie niezależnych od siebie, reportaży Marcina Kołodziejczyka zatytułowany "Dysforia. Przypadki mieszczan polskich" , pozwala odpowiedź na pytanie "skąd my wszyscy?" nieco zaktualizować. Każdy z nas, niezależnie od wpisanego w dowodzie miejsca urodzenia, wykształcenia i doświadczeń jest mieszczaninem zawistnym, sfrustrowanym, żarłocznym i lubującym się w przebierankach.
Prowincja prowincji
Mieszczanin - owszem, z tym zastrzeżeniem, że drobny. W końcu pogmatwana historia naszego kraju nie pozwoliła na wyłonienie się polskiej tradycji mieszczańskiej co się zowie. Mamy więc swoją miejskość w skali mikro. Miejskość własną miejskością zadziwioną, wciąż niepewną tego, jak miasta używać. W jednym narożniku: mieszczanin napuszony, niby-to-wielopokoleniowy, arbiter elegancji, skupiający w sobie cechy międzywojennej inteligencji i burżuazji (w końcu "kiedyś to były elity, teraz chamstwo samo zostało").
Z drugiej strony: dzikus, barbarzyńca nawiedzający miasto i burzący jego doskonały spokój. Niechciany gość, który - skoro już się napatoczył - musi się zasymilować i zachowywać. Kto wie, może pod okiem dumnego mieszczanina się wyrobi? Co jednak, jeśli cały ten podział jest wyssany palca i - z braku lepszych kryteriów - utrzymywany przy życiu głównie dzięki saldu konta bankowego? Reportaże Kołodziejczyka jasno pokazują: ten dumny i ten z prowincji to jedna i ta sama osoba. Nie znaczy to wcale tyle, co "wszyscy jesteśmy równi". Raczej: wszyscy jesteśmy równie małostkowi, okrutni i nieszczęśliwi.
"W strasznych mieszkaniach strasznie mieszkają straszni mieszczanie"
Otwierający cały zbiór tekst pod tytułem "Demograficzny" można chyba traktować jako wskazówkę prowadzącą do jednego z możliwych odczytań "Dysforii". "Chyba", gdyż w tym wypadku nie mamy do czynienia z dosłowną, prostolinijną i przeźroczystą pod względem stylistycznym prozą. Migawka z życia klasy średniej profiluje jednak nasz punkt widzenia i sugeruje kilka głównych tematów książki Kołodziejczyka.
Oto do nowego bloku developerskiego na warszawskim Tarchominie zaczynają się wprowadzać pierwsi lokatorzy. Jest wśród nich Maciek, prawdopodobnie jeden z dziesiątek lub setek tysięcy młodych, wykształconych i aspirujących, przy okazji pochodzących z prowincji. Jak się okazuje, życie w apartamentowcu jest przesiąknięte nudą, zwalczaną przez regularne podglądanie sąsiadów i mniej lub bardziej pobudzające używki. Całe otoczenie trąci tanią scenografią i odbiega od tego, co można było przeczytać w folderze reklamowym: "Wszystkie okna bloku, reklamowanego przez dewelopera jako Wierzba Chopinowa Ostoja Spokoju W Morzu Zieleni Tak Cicho A Tak Zdumiewająco Blisko Centrum Miasta, a przede wszystkim reklamowanego wcale nie jako blok, tylko apartamentowiec waloru prestige, tchną spokojem pustostanów (...) W dole (...) widać koncepcję fontanny. (...) w krzakach za parkingiem rysuje się kontur przyszłego śmietnika".
"Najechało się barachła, to już nie to samo miasto"
Maciek i sąsiedzi żyją w czymś na kształt panopticonu, w obrębie którego każdy jest podglądanym i podglądających, a jedyną rozrywkę stanowią pornosy wyświetlane na ścianie za pomocą rzutnika przez mieszkającego obok słomianego wdowca. Zresztą, również ta przyjemność okazuje się krótkotrwała: "Latem, po ponad roku obserwacji, państwo Obok powszednieją (...)". Winę za wszechogarniającą, sromotną nużyznę ponoszą oczywiście ci "inni". Maciek, przyjezdny, stwierdza w końcu "Najechało się barachła (...), to już nie to samo miasto".
To pozornie błahe, komiczne stwierdzenie obnaża całą hipokryzję i umowność wpisaną w życie w mieście. Warszawa (bo właśnie tu ma miejsce większość z historii opowiadanych przez Kołodziejczyka) staje się tu przestrzenią wymuszającą na mieszkańcach szeroko rozumiane "aspirowanie". Bojowo nastawieni "najeźdźcy" z prowincji starają się wbić w schemat wielkomiejskiego życia, dobrze usytowani pracownicy korporacji kierują się przy wyborze mieszkania sąsiadami-celebrytami, natomiast byłe łączniczki z Powstania Warszawskiego aż toną w pretensjach do bycia moralnymi (i matrymonialnymi) wyroczniami.
Stacja docelowa
Fiasko tych planów skutkuje nerwicą i frustracją. A stąd już tylko krok do tytułowego schorzenia, które (jak podaje słownik PWN) charakteryzuje się "rozżaleniem, złością lub agresją na stosunkowo błahe bodźce".
Potworność życia w mieście nie znaczy bynajmniej, że autor wzdycha w stronę prostego, rustykalnego życia i powtarza z nostalgią "wsi spokojna, wsi wesoła". Miasto jest tutaj jedynym i totalnym punktem odniesienia, stacją docelową, wzorcem. Kołodziejczyk w bardzo dobitny sposób pokazuje jednak, że wszystko, co ma ono do zaoferowania, świeci światłem odbitym. To, co z perspektywy polskiej prowincji stanowi centrum, znajduje się bowiem tak naprawdę na peryferiach tzw. zachodniego świata. Aspirujący do bycia dumnymi mieszkańcami polskich metropolii (w końcu nie należy tutaj winić zanadto samej Warszawy - ma to zastosowanie także w wypadku innych większych polskich miast) tworzą więc kopie kopii, będących z kolei kopiami innych kopii, te z kolei... itd.
Życie jest gdzie indziej
"Dysforia" nie jest jednak w żadnym wypadku książką o klasie średniej, ani o tych, którzy marzą, aby wejść w jej szeregi. Jeżeli cokolwiek łączy nadużywającego "korposlangu" Supersona i nadużywającego alkoholu pana Wielkidzień to przeświadczenie, że prawdziwe życie co prawda jest blisko, ale jednak... gdzie indziej. Uczucie, które wydaje się w wypadku potransformacyjnej Polski czymś zupełnie powszechnym.
Bohaterowie, w zależności od stopnia frustracji i możliwości finansowych, podejmują więc mniej lub bardziej desperackiej próby, aby "żyć inaczej", tocząc codziennie swoje małe wojenki o los, na jaki rzekomo zasłużyli. A skoro wojna, to i ofiary. Najmłodsi z "rannych" zostali sportretowani między innymi w kapitalnej scenie lekcji tańca, z której jasno wynika, że wybujałe ambicje rodziców trafiają rykoszetem w ich podopiecznych: "Mama Kasi ożywia się sukcesem wychowawczym. Robiliśmy konie, karate i pianino, mówi, ale teraz robimy taniec. Mamie się wydaje, że Kasia w tańcu odkrywa siebie. To znaczy, mówi mama, oczywiście robimy dalej konie, karate i pianino. (...) my tyle jeździmy na zajęcia, że moja włąściwie tylko w samochodzie je. Z jednej strony to nawet dobrze, bo nie będzie gruba, ale z drugiej nie wiem". Niezależnie od tego, czy nasi bohaterowie mają na sobie garnitur od Armaniego czy znoszony sweter w jodełkę: na powiększeniu widać, jak odrażające są w gruncie rzeczy rysy ich twarzy.
"Adam runął tuż po czterdziestce"
Przez zbiór Kołodziejczyka przewijają się dziesiątki, pozornie zupełnie niezwiązanych ze sobą bohaterów. W rzeczywistości jednak, choć oni sami przyznaliby to bardzo niechętnie, łączy ich przynajmniej kilka cech. Wszyscy są niespełnieni i rozczarowani miastem, a także: chętnie zrzucą swoją frustrację na innych. Zupełnie tak jak, Ryszard Kacperek, były żołnierz i partyjny aparatczyk, mający za sobą niesławny epizod zjedzenia wszystkich gołębi w mieście i żyjący cały życie w cieniu przyjaciela Bronka. Kacperek tęskni za dostatkami, jakich doświadczał w PRL-u, jednak to jego kolega zostaje burmistrzem. Jemu pozostają jedynie przesyłane przez Bronka pocztówki z egzotycznych krajów. Adam M. "trzeźwiejący alkoholik, wykształcony filozof", remontujący mieszkanie modnej i nowoczesnej Kasi, okazuje się natomiast byłym rekinem finansjery. Jak pisze Kołodziejczyk: "Miał wszystko, co się miewa: amfetaminę rano, kokainę na później (...) bieganie latem, narty zimą, (...) dorabiające w łóżku studentki (...) i Adam runął
tuż po czterdziestce". Z kolei "Józefowie", jak ironicznie nazywa autor ojców walczących o prawo do opieki lub widywania swoich dzieci, zapijają w warszawskiej Bierhalle zło i niesprawiedliwość wymiaru sprawiedliwości.
Na naszych oczach rozpada się tutaj świat, w którym rodzina miała być podstawową i nadrzędną wartością: "Jak mnie, kochany, pozwała w istotnych sprawach ostatnio, w tych co zawsze, dla dobra dziecka, wchodzę na salę w sądzie i idę na swoje miejsce, i słyszę, pani sędzia już recytuje wyrok. Ja jeszcze, czaisz to kochany, idę, żeby usiąść, a szeroki sąd już wie, co mi zrobi (...)".
Staromodni macho i wylansowany homoseksualiści
Świetne wyczucie drobiazgów i niuansów, jakie występują w międzyludzkich relacjach, sprawiają, że wsiąkamy w lekturę bez żadnej zwłoki. Pozornie nic się tutaj nie dzieje: autor rejestruje po prostu to, w jaki sposób "wydarza się" życie, unika indywidualnych komentarzy i emocjonalnego tonu. Jednak, niczym wytrawny reżyser, wie, w którą stronę zwrócić obiektyw kamery i w jaki sposób zarejestrować dany przedmiot, aby wydobyć jego istotę. W ślad za autorem skaczemy z miejsca na miejsce, z sytuacji do sytuacji, po drodze poznając postaci z rozmaitych środowisk. Staromodni macho, wylansowani homoseksualiści, zgorzkniali starcy, nadęci inteligenci i wielu innych składają się na kompletną panoramę Miasta jako takiego - organizmu poskładanego ze skrawków, nieprzystających do siebie części.
Skakanie po kanałach
Jeżeli ktoś z czytelników, usłyszawszy słowo "reportaż", liczył na transparentny język, absolutny realizm i chłodną obserwację, "Dysforia" przypomni mu dlaczego wspomniany gatunek nie należy już od bardzo dawna wyłącznie do domeny dziennikarskiej i stanowi pełnoprawną formę literackiej wypowiedzi. Autor bawi się tutaj rozmaitymi dykcjami i rejestrami: jeden z reportaży, dotyczący poetów wyjeżdżających na prowincjonalny festiwal, został ujęty w formę wiersza, inny z kolei - jak głosi podtytuł - został "utrzymany w manierze poczytnej gazety ogólnopolskiej", tekst "Nasza rodzina" jest natomiast w całości "zapisem" bełkotu spotykających się z okazji świąt krewnych.
Cały zbiór zamyka tekst tytułowy, imitujący skakanie po telewizyjnych kanałach i demaskujący banał współczesnych mediów: "Jest moda na warsztaty psychologiczne z zakresu sposobów na polubienie konkubenta przez dziecko z poprzedniego związku. Oto chłopiec szczęśliwie wybudzony ze śpiączki dzięki piosenkom zespołu braci Golec. Czy widzieli już państwo mężczyznę, który próbował zapakować lodówkę do cinquecento? Niekoniecznie to wariat. Ekspert psychologii: nie dajcie sobie wmówić, że zdołacie sobie poradzić z życiem sami, zawsze pytajcie o wszystko ekspertów (...)". Nie ma wątpliwości, że Kołodziejczyk, pod względem stylistycznej zręczności, dobił do poziomu Masłowskiej z czasów szczytowej formy.
Podróże do centrum w poszukiwaniu lepszego życia
"Dysforia" to bez wątpienia jedna z najwybitniejszych polskich książek tego roku i nie sądzę, abym był za kilka miesięcy zmuszone odwoływać moje słowa. Pozornie bezpodmiotowe historie zarejestrowane przez (równie pozornie) wycofanego, obiektywnego reportera łączą się w nasyconą detalami, gorzką, ale jednocześnie śmiertelnie zabawną, opowieść o wypaleniu, iluzji, rozczarowaniu i zaniku jakiejkolwiek wspólnoty. A także, może przede wszystkim, o podróży do centrum w poszukiwaniu lepszego życia, by znaleźć na miejscu kolejne, jeszcze liczniejsze prowincje i peryferia.
Mateusz Witkowski/książki.wp.pl