Dajak zaczął naśladować wołanie orangutana – kombinację pochrząkiwania i ostrych pisków. Wkrótce usłyszeliśmy odzew. Spojrzeliśmy w górę i dostrzegliśmy kołyszący się na gałęziach ogromny, rudy, włochaty kształt.
Prezentujemy jedno z opowiadań, w którym słynny przyrodnik wspomina swoje spotkanie z orangutanem. Zatytułował je "Orangutan Charlie":
Spośród wszystkich zwierząt Borneo najgoręcej pragnąłem znaleźć orangutana. Ta wspaniała małpa nazywana malajskim określeniem, które znaczy „leśny człowiek”, występuje tylko na Borneo i na Sumatrze, lecz nawet na tych wyspach spotyka się ją na ograniczonych, stosunkowo niewielkich obszarach. W północnej części Borneo już staje się bardzo rzadka, a choć wszyscy, których spotykaliśmy tu, na południu wyspy, twierdzili, że tych zwierząt nadal jest pod dostatkiem, wydawało się, iż tylko nieliczni naprawdę je widzieli.
[...]
Trudno dorównać Dajakom
Na szczęście nie musieliśmy płynąć daleko. Pierwszego dnia rejsu zatrzymaliśmy się przy małej chacie zbudowanej na pływającej platformie z drzewa żelaznego, przycumowanej do brzegu. Jej właściciel utrzymywał się z handlu z załogami chińskich łodzi pływających w górę rzeki z Samarindy; wymieniał na towary krokodyle skóry oraz przynoszony mu przez Dajaków z lasu ratan.
Kiedy przepływaliśmy obok, na przystani stało właśnie kilku Dajaków. Wyglądali na dzikich ludzi – proste, czarne włosy mieli obcięte w grzywki w poprzek czoła, z wyjątkiem przepasek na biodra byli nadzy, a długie parangi nosili w zdobionych frędzlami, drewnianych pochwach. Powiedzieli nam, że w ciągu ostatnich paru dni rodziny orangutanów zapuszczały się na plantacje bananów w pobliżu ich długiego domu. Na takie właśnie wieści polowaliśmy.
– Jak daleko leży wasza wioska? – spytał Daan. Jeden z Dajaków obrzucił nas krytycznym spojrzeniem. – Dla Dajaka dwie godziny – odparł – dla białego cztery.
[...]
Wkrótce się przekonaliśmy, dlaczego Dajakowie uznali za mało prawdopodobne, byśmy mogli maszerować tak szybko jak oni, ponieważ ścieżka wiodła przez bardzo podmokły las i przecinała liczne bagna. Przebywaliśmy w bród płytsze sadzawki, lecz kiedy przychodziło sforsować głębsze, przekraczaliśmy je, balansując na przerzuconych przez nie wąskich i śliskich pniach drzew, często leżących około trzydziestu centymetrów pod powierzchnią mulistej wody.
Dajakowie po dotarciu do tych przeszkód rzadko zwalniali tempo marszu i kroczyli po kłodach niczym po głównej ulicy miasta, lecz my musieliśmy o wiele baczniej pilnować równowagi i ostrożnie wymacywać stopami niewidoczny pień, wiedzieliśmy bowiem, że potknięcie oznacza upadek w głęboką wodę.
[...]
Wypadek podczas przeprawy
Oznajmiliśmy, że nagrodzimy każdego, kto pokaże nam dzikiego orangutana, a pierwszy pretendent do nagrody zbudził nas następnego dnia o piątej rano. Razem z Charlesem chwyciliśmy kamery i powolnym krokiem ruszyliśmy śladem mężczyzny w głąb lasu. Kiedy dotarliśmy do miejsca, w którym wcześniej widział zwierzę, znaleźliśmy porozrzucane na ściółce leśnej świeżo pogryzione skórki owoców duriana, ulubionego przysmaku orangutanów.
Powyżej, na drzewach, dostrzegliśmy duży pomost z połamanych gałęzi, na którym małpa przespała noc. Jednak nie widzieliśmy samego zwierzęcia, choć szukaliśmy go przez godzinę, więc wróciliśmy rozczarowani do wioski. Tamtego ranka odbyliśmy jeszcze trzy bezowocne wypady do lasu, a następnego dnia kolejne cztery – tak pilno było wieśniakom dostać nagrodę w postaci soli i tytoniu.
Trzeciego ranka ponownie przyszedł łowca z wieścią, że właśnie widział małpę, więc znowu podążyliśmy za nim, brnąc z chlupotem przez głębokie błoto, nie zważając na potężne ciernie czepiające się naszych rękawów i pragnąc jedynie dotrzeć na miejsce, zanim małpa sobie pójdzie. Nasz przewodnik kroczył naprzód po pniu powalonego drzewa, przerzuconym niby most nad głębokim potokiem. Szedłem za nim najszybciej, jak tylko mogłem, z ciężkim trójnogiem od kamery na barkach.
Kiedy przekroczyłem strumień, przytrzymałem się gałęzi, by złapać równowagę. Gałąź się złamała. Ściskając drugą ręką trójnóg, nie zdołałem odzyskać równowagi, pośliznąłem się i wpadłem do płynącej prawie dwa metry niżej rzeczki, mocno uderzając przy upadku klatką piersiową o pień. Z wysiłkiem podniosłem się w wodzie na nogi, skręcony z dręczącego bólu w prawym boku. Zanim zdołałem wyjść na brzeg, Dajak znalazł się przy mnie.
– Aduh, tuan, aduh! – mruczał współczująco, tuląc mnie do siebie z serdeczną empatią. Bez tchu w piersiach mogłem jedynie słabo jęknąć. Dajak pomógł mi wyjść z wody i wdrapać się na brzeg. Uderzenie było tak silne, że lornetka, którą niosłem zawieszoną pod prawą pachą, rozleciała się na dwie części. Delikatnie obmacałem klatkę piersiową i na podstawie obrzęku i silnego bólu zyskałem pewność, że złamałem dwa żebra. Kiedy odzyskałem oddech, powoli ruszyliśmy naprzód.
Pierwszy kontakt z orangutanem
Po chwili Dajak zaczął naśladować wołanie orangutana – kombinację pochrząkiwania i ostrych pisków. Wkrótce usłyszeliśmy odzew. Spojrzeliśmy w górę i dostrzegliśmy kołyszący się na gałęziach ogromny, rudy, włochaty kształt. Charles błyskawicznie rozstawił sprzęt i zaczął filmować, a ja spocząłem na pniu drzewa, przyciskając ręką bolący bok.
Orangutan zwisał nad nami, obnażając żółte kły i wydając gniewne piski. Musiał mieć prawie sto dwadzieścia centymetrów wzrostu i ważyć chyba z sześćdziesiąt kilogramów – byłem pewien, że jest większy niż którykolwiek osobnik widziany przeze mnie w niewoli. Wdrapał się na szczyt cienkiej gałęzi, aż zgięła się pod jego ciężarem i zbliżyła do sąsiedniego drzewa. Wtedy orangutan wyciągnął jedno ze swych długich ramion i przerzucił ciało między drzewami. Niekiedy odłamywał małe gałęzie i z furią ciskał nimi w nas, ale wydawało się, że niespieszno mu do ucieczki.
Po niedługim czasie dołączyli do nas inni wieśniacy, którzy pomagali nam dźwigać nasze rzeczy, gdy podążaliśmy tropem zwierzęcia, i z entuzjazmem wycinali małe drzewka, żeby odsłonić nam widok. Co kilka minut musieliśmy się zatrzymywać, gdyż w wilgotnym lesie, w którym pracowaliśmy, roiło się od pijawek. Jeśli przebywaliśmy dłużej w jednym miejscu, złaziły się tam, wijąc się na liściach poszycia niby małe, cienkie robaki. Kiedy docierały do nas, wpełzały nam na nogi, przyczepiały się do ciała i wysysały krew, aż pęczniały do rozmiarów wielokrotnie większych od pierwotnej wielkości. Zajęci obserwowaniem małpy, często ich nie dostrzegaliśmy.
[...]
Za moimi plecami rozległ się ogłuszający huk; odwróciłem się i ujrzałem jednego z mężczyzn z kolbą dymiącego jeszcze karabinu przy barku. Małpa nie odniosła ciężkiej rany, bo słyszeliśmy, jak z trzaskiem zmyka w bezpieczne miejsce, ale byłem tak wściekły, że przez chwilę nie mogłem wydobyć z siebie głosu.
– Dlaczego? Dlaczego? – powtarzałem z furią, bo strzelanie do stworzenia tak podobnego do ludzi wydawało mi się nieomal równoznaczne z morderstwem.
Dajak zareagował osłupieniem. – Ale on niedobry! On jeść moje banany i kraść mój ryż. Ja strzelać.
Na to nie miałem już nic do powiedzenia. To Dajakowie musieli walczyć z lasem, żeby przeżyć, nie ja.
[...]
"Ja, orangutan ada”
Pewnego ranka Sabran [sir David i ekipa płynęli statkiem "Kruwing”, którego załogantem był Sabran – red.] zaproponował, żebyśmy się zatrzymali, gdyż w pobliżu mieszka jego przyjaciel Dajak o imieniu Darmo, który w przeszłości pomagał mu łapać zwierzęta. Możliwe, że niedawno coś złapał i zechce z nami pohandlować.
Dom Darmo okazał się małą, wzniesioną na palach, zapuszczoną i brudną chatą, a on sam – starszy już mężczyzna z długimi, przetłuszczonymi włosami zwisającymi mu aż na plecy i opadającą na czoło nieporządną grzywką – siedział na pomoście przed swoją siedzibą i strugał kawałek drewna. Kiedy się zbliżyliśmy, Sabran zawołał do niego i spytał, czy ma jakieś zwierzęta.
Darmo podniósł wzrok i odpowiedział beznamiętnym głosem: "Ja, orangutan ada”.
Wbiegłem na górę wzdłuż bala, przeskakując po trzy stopnie naraz. Darmo wskazał drewnianą skrzynkę z niestarannie zamontowaną kratą z pasów bambusa. W środku przycupnął młody i bardzo przestraszony orangutan. Ostrożnie wetknąłem do środka palec, żeby podrapać go po grzbiecie, lecz małpa z piskiem obróciła się, próbując mnie ugryźć. Darmo powiedział, że złapał zwierzę zaledwie kilka dni temu, kiedy zapuściło się na jego plantację. W trakcie walki łowca został mocno ugryziony w rękę, a małpa poocierała sobie kolana i nadgarstki.
Sabran przystąpił do negocjacji w naszym imieniu i Darmo w końcu zgodził się wymienić stworzenie na cały nasz pozostały zapas soli i tytoniu. Po zabraniu małpy na pokład "Kruwinga” nasze pierwsze zadanie polegało na przeniesieniu jej z tymczasowej klatki do większej i lepszej. Dokonaliśmy tego w ten sposób, że ustawiliśmy obie klatki wejściami do siebie, otworzyliśmy drzwi nowej i wyciągnęliśmy pręty ze starej, po czym zwabiliśmy orangutana do nowego lokum kiścią bananów. Młode zwierzę było samcem w wieku około dwóch lat, więc nazwaliśmy je Charlie.
Przełamać nieufność
Przez pierwsze dwa dni pobytu u nas nie zaglądaliśmy do niego, żeby oswoił się z nową klatką. Trzeciego dnia uchyliłem drzwiczki klatki i ostrożnie wsunąłem dłoń do środka. Początkowo Charlie łapał mnie za palce i obnażał żółte kły, próbując mnie ugryźć. Jednak nie ustawałem w wysiłkach i wreszcie pozwolił mi powoli przysunąć do siebie rękę i podrapać się po uszach i tłustym brzuchu. Nagrodziłem go za to odrobiną słodkiego mleka skondensowanego. Po południu powtórzyłem ten zabieg, a Charlie zachowywał się tak grzecznie, że śmiało podałem mu trochę skondensowanego mleka na końcu palca wskazującego.
Charlie ostrożnie ściągnął szerokie, ruchliwe wargi i z hałasem wessał lepkie mleko bez najmniejszej próby ugryzienia mnie. Przez większość dnia siedziałem przy jego klatce, łagodnie przemawiając do niego i delikatnie drapiąc go po grzbiecie ręką wsuniętą przez drucianą siatkę przedniej części klatki. Wieczorem zdobyłem jego zaufanie na tyle, że pozwolił mi obejrzeć rany na ramionach i nogach. Delikatnie ująłem jego dłoń i wyprostowałem mu ramię. Charlie przyglądał mi się poważnie, gdy nabrałem trochę odkażającej maści i obficie rozprowadziłem na jego otartym nadgarstku.
Maść nadzwyczaj przypominała wyglądem skondensowane mleko i kiedy tylko skończyłem, Charlie bezzwłocznie ją zlizał, ale miałem nadzieję, że pozostało jej dość, by w pewnym stopniu podziałała. Wszystkich nas zadziwiło tempo, w jakim Charlie się uspokoił. Wkrótce nie tylko tolerował moje pieszczoty, lecz aktywnie się ich domagał. Jeśli minąłem jego klatkę i nie zatrzymałem się, by do niego przemówić, nawoływał do mnie ostrym głosem. Kiedy stałem obok jego klatki i zajmowałem się świergoczącymi w sąsiedniej ptakami, często spomiędzy prętów wysuwało się jego długie, chude ramię, by pociągnąć mnie za nogawkę spodni. Bywał tak natarczywy, że zazwyczaj musiałem karmić ptaki jedną ręką, a drugą ściskać czarne, sękate palce Charliego.
To chyba przyjaźń
Bardzo chciałem możliwie jak najwcześniej wypuścić go z klatki, żeby zażył trochę ruchu; pewnego dnia na cały ranek zostawiłem drzwi otwarte. Jednak Charlie nie chciał wyjść. Wydawało się, że uważa klatkę nie tyle za więzienie, ile za dom, który zna i przedkłada nad oszałamiający, nieznany świat na pokładzie łodzi, toteż siedział w środku z wyrazem poważnej zadumy na ciemnobrązowym pysku, mrugając żółtymi powiekami. Postanowiłem spróbować wywabić go na zewnątrz za pomocą puszki napełnionej ciepłą, słodką herbatą – napojem, który bardzo polubił. Kiedy ją dojrzał, usiadł niecierpliwie, a gdy nie wręczyłem mu natychmiast pojemnika, tylko trzymałem go za otwartymi drzwiami klatki, pisnął z irytacją. Przysunął się do drzwi i wyjrzał ostrożnie.
Trzymałem puszkę poza jego zasięgiem, aż wreszcie wyszedł i przytrzymując się drzwi, pochylił się nad nią, by wysączyć napój. Kiedy tylko skończył pić, śmignął z powrotem do klatki. Następnego dnia otworzyłem drzwi, a orangutan wyszedł z własnej inicjatywy. Przez krótki czas siedział na szczycie swojego boksu, gdy bawiłem się z nim. Łaskotałem go pod pachami, a on leżał, odsłaniając ekstatycznie zęby w bezgłośnym śmiechu. Po kilku minutach to go znudziło, więc zeskoczył na pokład.
Najpierw obejrzał wszystkie zwierzęta, w zamyśleniu wsadzając palce pomiędzy druty siatki. Podniósł tkaninę zasłaniającą boks Benjamina; niedźwiadek zaryczał donośnie, sądząc, że może nadeszła pora karmienia, a Charlie pospiesznie się wycofał. Przeszedł do zwisogłówek koroniastych i zdołał zagiętym palcem wskazującym podkraść im trochę ryżu, zanim zdążyłem go powstrzymać. Następnie jego uwagę przyciągnęły rozmaite przedmioty leżące na pokładzie; brał do ręki jeden po drugim, podnosił je do pyska i przyciskał do swojego małego, grubego nosa, żeby je obwąchać i sprawdzić, czy nadają się do zjedzenia.
Charlie został członkiem załogi
Zdecydowałem, że nadszedł czas, by Charlie wrócił do klatki, lecz on nie chciał i powolnym krokiem oddalił się ode mnie. Żebra miałem jeszcze tak opuchnięte i obolałe, że nie mogłem poruszać się szybciej niż on, więc masinis był bardzo rozbawiony widowiskiem, jakie zrobiłem, ścigając Charliego w zwolnionym tempie i siląc się na rozkazujący ton, gdy nakazywałem mu powrót do boksu. Udało mi się tylko dzięki przekupstwu. Pokazałem mu jajko, po czym położyłem je przy tylnej ścianie klatki.
Charlie z godnością wgramolił się do środka, odgryzł czubek skorupki i starannie wyssał zawartość. Od tamtego dnia stało się na łodzi rutyną, że po południu Charlie odbywa przechadzkę. Załoga bardzo go polubiła, lecz zawsze podchodziła do niego z ostrożnością. Jeśli zaczynał zachowywać się niepoprawnie, marynarze nie mieli odwagi potraktować go stanowczo, lecz wzywali nas na pomoc. Jednak kiedy wreszcie wpływaliśmy do portu w Samarindzie, Charlie siedział w zgięciu łokcia stojącego przy sterze Pa i wszyscy widzieli w nim dodatkowego członka załogi.
[...]