PROLOG Były sobie kiedyś cztery dziewczyny, które na zmianę nosiły jedną parę dżinsów. Każda z nich była innego wzrostu i miała inną figurę, a jednak spodnie pasowały na nie wszystkie. Może pomyślicie, że to jakaś bajka. Ale wiem, że to prawda, bo jestem jedną z tych dziewczyn - członkinią Stowarzyszenia Wędrujących Dżinsów.
Magiczne właściwości spodni odkryłyśmy latem zeszłego roku, i to przez przypadek. Po raz pierwszy nasza czwórka miała spędzić osobno wakacje. Carmen przyniosła dżinsy ze sklepu z używanymi ciuchami; wcześniej nawet ich nie przymierzyła. Już miała je wyrzucić do śmieci, ale wpadły w oko Tibby. To ona założyła je pierwsza, potem byłam ja, czyli Lena, następnie Bridget, a na końcu Carmen.
Zanim Carmen wciągnęła na siebie dżinsy, wiedziałyśmy już, że jest w nich coś magicznego. Jeśli te same spodnie pasują - i to jak ulał! - na całą naszą czwórkę, nie są to z pewnością zwykłe dżinsy. I na pewno nie należą do rzeczy , które można jedynie dotknąć i poczuć. Moja siostra Effie twierdzi, że nie wierzę w magię, i może faktycznie dotąd tak było. Ale po tym, co przydarzyło się tamtego lata członkiniom Stowarzyszenia Wędrujących Dżinsów, wiem już, na czym to polega.
Wędrujące Dżinsy to nie tylko najpiękniejsza para dżinsów, jaka kiedykolwiek istniała - to spodnie przyjazne, wygodne i obdarzone mądrością. A w dodatku sprawiają, że naprawdę wygląda się w nich świetnie.
My, członkinie Stowarzyszenia Wędrujących Dżinsów, przyjaźniłyśmy się zanim pojawiły się w naszym życiu Wędrujące Dżinsy. Natomiast znałyśmy się jeszcze przed naszymi urodzinami. Nasze mamy były w tej samej grupie aerobiku dla kobiet w ciąży - wszystkie miały rodzić na początku września. Myślę, że tym da się wytłumaczyć jedną z naszych wspólnych cech: każda z nas ma poczucie, że już na etapie życia płodowego wyskakała się za wszystkie czasy.
Urodziłyśmy się w ciągu siedemnastu dni. Ja, jako pierwsza, trochę za wcześnie, bo pod koniec sierpnia, a Carmen jako ostatnia - trochę spóźniona, bo w połowie września. Niektórzy ludzie potrafią godzinami roztrząsać kwestię, które z bliźniąt przyszło na świat trzy minuty wcześniej, tak jakby to miało jakieś znaczenie. No cóż, o wilku (czyli o nas) mowa. My też przywiązujemy wielką wagę do tego, że z całej grupy ja jestem najstarsza, najbardziej dojrzała i mam najsilniej rozwinięty instynkt macierzyński.
A Carmen - toż to jeszcze dziecko!
W tamtych czasach nasze mamy trzymały się razem. Nazywały siebie "wrześniowymi", a z czasem ta nazwa przeszła na nas. Zanim poszłyśmy do przedszkola, przynajmniej trzy razy w tygodniu organizowały spotkania, które dla nas były okazją do wspólnej zabawy. Siedziały na podwórku za domem (raz u jednej, raz u drugiej) i paplały, pijąc mrożoną herbatę i pogryzając koktajlowe pomidorki. A my w tym czasie bawiłyśmy się, a czasami także walczyły ze sobą. Mówię całkiem szczerze - pamiętam z tamtych lat, że mamy moich przyjaciółek traktowałam niemal tak samo jak swoją mamę.
Nieraz wspominamy tamte czasy jako okres niezwykłego szczęścia - prawdziwy "złoty wiek". Jednak w miarę jak dorastałyśmy, przyjaźń łącząca nasze mamy się rozluźniała. A potem zmarła mama Bridget. Pojawiła się jakaś wielka wyrwa, wypalona dziura, której żadna z nich nie umiała załatać, zasypać.
A może po prostu zabrakło im odwagi.
Określenie "przyjaciółki" nie wystarcza, aby opisać to, co nas łączy. Tworzymy wspólny organizm, taki układ naczyń połączonych. Jeśli w kinie na fotelu obok mnie siedzi Tibby, to zawsze kopie mnie piętą w kostkę, gdy scena jest śmieszna lub straszna.
Zazwyczaj nie zwracam nawet na to uwagi, oczywiście jeśli następnego dnia na skórze nie pojawią się otarcia czy siniaki. Na lekcjach historii Carmen - nieobecna duchem - skubie pomarszczoną skórę na moim łokciu. Bee zaś opiera podbródek na moim ramieniu, kiedy usiłuję jej coś pokazać na komputerze, a potem uderzam ją w szczękę, gdy nagle odwracam się, aby jej coś objaśnić. Ponadto stale następujemy sobie na nogi (no dobrze, mam rzeczywiście wielkie stopy).
Zanim zaczęła się nasza przygoda z Wędrującymi Dżinsami, nie wyobrażałyśmy sobie rozstania. Nie zdawałyśmy też sobie sprawy, że jesteśmy już duże i silne, i że potrafimy być samodzielne. Tamtego lata nauczyłyśmy się wiele.
Przez cały miniony rok nie mogłyśmy się doczekać następnych wakacji. Nauczyłyśmy się prowadzić samochód. Starałyśmy się też nie zaniedbywać nauki i naszych egzaminów. Effie się zakochała (i to kilkakrotnie), a ja próbowałam się odkochać. Brian był stałym gościem w domu Tibby, która coraz rzadziej miała ochotę rozmawiać o Bailey.
Carmen i Paul przestali się traktować jak przyrodnie rodzeństwo, stali się parą przyjaciół. Wszystkie bez wyjątku przejmowałyśmy się Bee. Podczas gdy my zajmowałyśmy się swoimi sprawami, dżinsy spokojnie leżały na górnej półce w szafie Carmen. Były to spodnie na lato - co do tego wszystkie byłyśmy zgodne. Wakacje zawsze wytyczały etapy w naszym życiu. Oprócz tego umówiłyśmy się, że nie pierzemy dżinsów, nie byłoby więc wskazane noszenie ich przez cały rok. Jednak jesienią, zimą i wiosną nie było dnia, żebym o nich nie pomyślała - zwinięte w szafie Carmen, gromadziły nowe zapasy magii na wypadek, gdyby znów była nam potrzebna.
Te wakacje zaczęły się jednak inaczej niż ubiegłoroczne. Oprócz Tibby, która wybierała się do college'u w Wirginii na kurs filmowy, nie zamierzałyśmy nigdzie wyjeżdżać. Byłyśmy bardzo ciekawe, czy magia dżinsów nie przestanie działać, gdy nie będą wędrować tak jak zeszłego lata.
Ale Bee zawsze lubiła zmieniać plany w ostatniej chwili. I w związku z tym nasze wakacje od samego początku nie przebiegały tak, jak zakładałyśmy.
B ridget siedziała na podłodze w swoim pokoju, a serce waliło jej jak młotem. Na dywanie leżały cztery koperty, wszystkie adresowane do Bridget i Perry'ego Vreełand, a na nich widniały znaczki ze stanu Alabama. Te listy nadeszły od kobiety podpisanej Greta Randolph, która była matką jej matki.
Pierwszy pochodził sprzed pięciu lat; zawierał prośbę o wzięcie udziału w nabożeństwie za duszę zmarłej Marleny Randolph Vreeland w Zjednoczonym Kościele Metodystów w Burgess, w Alabamie. Drugi list napisany został cztery lata temu - było to zawiadomienie o śmierci dziadka Bridget i Perry'ego. W środku znalazły się też dwa niezrealizowane czeki na sto dolarów każdy i informacja, że to niewielka część z zapisanych przez zmarłego pieniędzy.
Trzeci list był sprzed dwóch lat. Zawierał dokładne drzewo genealogiczne rodzin Randolph i Marven. " Wasze korzenie" - dopisała Greta na górze strony. Czwarty list nosił zeszłoroczną datę - było to zaproszenie dla Bridget i Perry'ego w odwiedziny, kiedy tylko zechcą.
Bridget nigdy wcześniej nie czytała żadnego z tych listów. Znalazła je w samotni ojca razem ze swoim aktem urodzenia, świadectwami szkolnymi i kartami chorób - tak jakby należały do niej i już były jej znane.
Ręce jej drżały, gdy wkroczyła do pokoju ojca. Właśnie wrócił do domu z pracy. Siedząc na kanapie, zdejmował buty i czarne skarpetki - co było stałym rytuałem. Gdy była bardzo mała, lubiła go w tym wyręczać, a on zawsze podkreślał, że to najwspanialsza chwila w całym dniu. Już wtedy się martwiła, że ojciec nie ma zbyt wielu powodów do zadowolenia.
- Dlaczego mi ich nie dałeś? - wykrzyknęła w jego stronę. Podeszła do niego tak blisko, że musiał zauważyć, co trzyma w ręku. - Są adresowane do mnie i Perry'ego!
Ojciec spojrzał na nią, jakby ledwo ją słyszał. Zawsze tak na nią patrzył, niezależnie od tego, jak głośno mówiła. Potrząsnął głową. Minęła dłuższa chwila, zanim dotarło do niego, o co chodzi Bridget.
- Nie utrzymuję stosunków z Gretą. Prosiłem ją, żeby się z tobą nie kontaktowała - powiedział wreszcie, tak jakby było to oczywiste i jak gdyby w ogóle nie było sprawy.
- Ale one są do mnie! - krzyknęła Bridget.
A jednak była sprawa. I to bardzo dla niej ważna. Ojciec był bardzo zmęczony. Żył zamknięty w sobie, niczym w skorupie. Wszelkie bodźce i reakcje przebijały się przez nią z opóźnieniem.
- Jesteś jeszcze nieletnia. A ja jestem twoim ojcem.
- A nie pomyślałeś, że chciałabym je przeczytać? - znowu podniosła głos. Stopniowo docierało do niego, jak bardzo jest zdenerwowana. Nie miała zamiaru czekać na odpowiedź i pozwolić ojcu, by narzucił tempo rozmowy.
- Jadę tam! -wykrzyknęła mu prosto w twarz, nie zastanawiając się nawet, co mówi. - Zaprosiła mnie. I pojadę.
Potarł oczy i spytał:
- Chcesz jechać do Alabamy?
Bee buńczucznie pokiwała głową.
Ojciec zostawił wreszcie w spokoju buty i skarpetki. Jego stopy wydawały się małe.
- A w jaki sposób?
- Są wakacje. Mam trochę pieniędzy - odpowiedziała.
Zastanawiał się przez chwilę. Właściwie nie było powodu, aby miała nie jechać.
- Nie lubię twojej babki, nie ufam jej - powiedział w końcu. - Ale nie zamierzam cię zatrzymywać.
- No i dobrze - rzuciła.
Wróciła do swojego pokoju. Zeszłoroczne wakacje majaczyły gdzieś w mrokach niepamięci, a wokół poczuła powiew nowego lata. A zatem wybiera się w podróż. Jakie to miłe uczucie!
- Wiesz co?
Kiedy Bee wypowiadała takie słowa, Lena zawsze nadstawiała uszu.
- Co?
- Wyjeżdżam. Jutro.
- Wyjeżdżasz jutro? - nieco mechanicznie powtórzyła Lena.
- Do Alabamy - dodała Bee.
- Chyba żartujesz. - Lena tylko tak powiedziała. Przecież taka właśnie była Bee. Lena wiedziała, że wcale nie żartuje.
- Jadę zobaczyć się z moją babką. Napisała do mnie kilka listów - wyjaśniła Bee.
- Kiedy?! - spytała Lena.
- No... pięć lat temu. Wtedy przyszedł pierwszy.
Lena była zaskoczona, że dopiero teraz się o tym dowiaduje.
- Właśnie je znalazłam. Ojciec dotąd ukrywał je przede mną. - w głosie Bee nie wyczuwało się złości. Po prostu stwierdziła fakt.
- Ale dlaczego?
- Obwinia Gretę o całe mnóstwo rzeczy. Zakazał jej utrzymywania jakichkolwiek kontaktów z nami. I wkurzyło go, że mimo to próbowała. Co się tyczy ojca Bee, Lena nie miała większych złudzeń, toteż nie była zbyt zaskoczona.
- I na jak długo zamierzasz jechać? - spytała.
- Jeszcze nie wiem. Na miesiąc, może na dwa... - Bee zawiesiła głos. - Zapytałam Perry'ego, czy chciałby pojechać ze mną. Przeczytał listy, ale zdecydował, że nie.
To również nie zaskoczyło Leny. Jako dziecko Perry był naprawdę słodki, ale wyrósł na samotnika i odludka.
Lenę zaniepokoiła ta zmiana planów. Miały obie poszukać pracy. No i spędzić wakacje razem. Ale jednocześnie poczuła się dziwnie uspokojona tą impulsywnością. To cała Bee!
- Będzie mi ciebie brakowało. - Głos Leny lekko drżał. Czuła, że łzy napływają jej do oczu. To normalne, że będzie tęsknić za Bee. Tyle że Lena zazwyczaj przeczuwała z wyprzedzeniem różne przykre zdarzenia, a teraz została zaskoczona. I była to niemiła niespodzianka.
- Mnie też będzie ciebie brak, Lenny - powiedziała krótko i czule Bee, przejęta nieukrywanym wzruszeniem przyjaciółki.
Bee bardzo się zmieniła przez ostatni rok, ale coś pozostało. Większość ludzi, nie wyłączając Leny, stara się pohamować, czując niekontrolowany przypływ emocji. A Bee przeciwnie - zawsze im ulegała. Właśnie to Lena kochała w niej tak bardzo.
Tibby miała wyjechać następnego dnia, a tymczasem nie zdążyła jeszcze się spakować ani kupić niczego na ich jedno z dwóch corocznych spotkań u Gildy. Gdy zjawiła się Bridget, pakowała w pośpiechu swoje rzeczy. Bridget usiadła na komodzie i przyglądała się, jak Tibby wyrzuca wszystko z biurka na podłogę. Nie mogła znaleźć kabla od drukarki.
- Poszukaj w szafie - podsunęła Bridget.
- Tam go nie ma - odparła zniecierpliwiona Tibby.
Nie mogła otworzyć szafy, bo była kompletnie zawalona rzeczami, których nie powinna trzymać, ale też nie nadawały się one do wyrzucenia - na przykład stara klatka świnki morskiej.
Tibby się obawiała, że nawet gdyby zdołała jakoś uchylić drzwi, to olbrzymia góra gratów i tak wysypałaby się ze środka i ją przygniotła.
- Założę się o wszystko, że zabrał go Nicky - wymamrotała pod nosem Tibby.
Nicky to jej trzyletni braciszek. Ciągle zabierał jej różne rzeczy i oczywiście psuł, co się okazywało zwykle wtedy, gdy ich potrzebowała.
Bee nie odezwała się. Siedziała w kompletnym milczeniu. Tibby odwróciła się, by na nią spojrzeć. Ktoś, kto nie widział Bee przez ostatni rok, mógłby jej nie poznać. Nie miała blond włosów, nie była szczupła i nie wierciła się we wszystkie strony. Próbowała przefarbować włosy na bardzo ciemny kolor, ale farba, której użyła, nie pokryła całkowicie jej słynnych jasnych pukli. Bee miała zawsze smukłą i umięśnioną sylwetkę, dlatego te siedem czy osiem kilo, które jej przybyło w zimie i na wiosnę, uwydatniało się na rękach, nogach i tułowiu.
Wyglądało to tak, jakby ciało nie chciało zaakceptować ani grama dodatkowego tłuszczu. Pozwoliło mu rozlać się na powierzchni w nadziei, że wkrótce zniknie. Tibby nie mogła oprzeć się wrażeniu, że umysł Bee chciał zupełnie czegoś innego niż jej ciało.
- Mogłam ją gdzieś zgubić - powiedziała Bee uroczyście.
- Kogo? - zdziwiła się Tibby, unosząc głowę znad swojego bałaganu.
- Siebie samą. - Bee domknęła piętą szufladę.
Tibby wyprostowała się. Przestała się pakować. Ostrożnie wycofała się na łóżko i usiadła na nim, bacznie przyglądając się Bee.
To było dość nieoczekiwane. Przez kilka miesięcy Carmen bardzo delikatnie usiłowała nakłonić Bee do zwierzeń, ale nic jej z tego nie wyszło. Lena ze swoim opiekuńczym i współczującym charakterem też nie zdołała sprawić, by Bee się przed nią otworzyła. Tibby wiedziała, że chwila jest ważna.
Chociaż z całej czwórki Tibby najmniej lubiła, gdy ktoś podchodził do niej zbyt blisko, teraz wolałaby, żeby Bee usiadła przy niej. Intuicja jednak podpowiadała jej, że Bee nie bez powodu rozsiadła się na komodzie. Nie chciała usiąść niżej, na miękkim dywanie, gdzie byłoby jej znacznie wygodniej.
Tibby wiedziała także, że została wybrana nie tylko dlatego, że kocha Bee, ale również dlatego, że nie zasypie jej niepotrzebnymi pytaniami.
- Co masz na myśli?
- Mam na myśli kogoś, kim byłam i kto wydaje mi się teraz zupełnie obcą osobą. Ona była szybka, ja jestem powolna. Ona kładła się spać późno i wcześnie wstawała. A ja śpię długo. Czuję, że jeśli oddalimy się od siebie jeszcze trochę, to stracę z nią jakąkolwiek więź.
Tibby tak bardzo zapragnęła przytulić Bee, że musiała przytrzymać rękami nogi, aby pozostały na miejscu. Bee objęła ramionami tułów; wyglądała jak kokon.
- A ty chcesz... utrzymać z nią więź?
Tibby wypowiadała słowa powoli i cicho, tak że każde docierało do Bridget osobno.
Bee ze wszystkich sił starała się zmienić przez ostatni rok. Tibby po cichu się domyślała, jaki był tego powód. Bee nie potrafiła uciec przed swoimi wspomnieniami, wprowadziła więc coś w rodzaju "programu ochrony świadków". Tibby wiedziała, co to znaczy stracić kogoś, kogo się kocha. Wiedziała też, że bardzo chce się wówczas zrzucić z siebie ten ciężar, tę smutną, zranioną część siebie samej, niczym stary sweter, z którego się wyrosło.
- Czy chcę? - powiedziała Bee w zadumie. Niektórzy ludzie (zaliczała się do nich Tibby) mieli zwyczaj słuchać uważnie, w skupieniu. Bee do nich nie należała. - Myślę, że tak. - Oczy Bee zaszły łzami, a jej jasne rzęsy się posklejały.
Tibby poczuła, że jej też łzy napływają do oczu.
- Więc musisz ją znaleźć - wykrztusiła przez ściśnięte gardło. Bee wyprostowała jedno ramię i wycelowała dłoń w sufit. Tibby bez namysłu wstała i chwyciła ją za rękę. Bee położyła głowę na ramieniu Tibby, która poczuła jej miękkie włosy na policzku i łzy na kołnierzyku.
- Właśnie dlatego jadę - odparła Bee.
Później, kiedy Tibby się już odsunęła, pomyślała, że nie jest wobec siebie tak destruktywna jak Bee. Nigdy nie dramatyzowała jak ona. Raczej starała się bezszelestnie, nie zwracając na siebie uwagi, uciekać przed duchami z przeszłości.