Moisés często zapominał o mnie. Znikał z Zakątka na wiele dni, a nawet tygodni. Wstawiałam wtedy samochód do garażu sąsiada, który obiecał mi uroczyście, że nie ukradnie ani opon, ani wycieraczek, ani lusterka wstecznego, ani niczego innego, i oddawałam się cierpli-wemu czekaniu i rozmyślaniu o niebieskich migdałach, nie o szpitalu, posterunku policji czy kostnicy. Penelopa szyła i pruła całun; ja chroniłam się w raju muzułmanów i nuciłam piosenkę o stu butelkach. „Sto butelek na mojej ścianie… / sto butelek na mojej ścianie… / gdy jedna spadnie… / dziewięćdziesiąt dziewięć zostanie…”, potem spadała druga i zostawało dziewięćdziesiąt osiem, potem jeszcze jedna i tak dalej, aż do ostatniej, aż do zera. Pio-senka bawiła mnie, a poza tym zażegnywała katastrofę. Chętnie wierzyłam, że jeśli dojdę do zera, nie wydarzy się nic złego. Nigdy nie wiedziałam, gdzie bywa yuyito, ani skąd biorą się (chociaż tego akurat się domyślałam) jego siniaki, otarcia, skaleczenia i inne rany, z jakimi wracał. Nigdy nie wiedziałam,
kiedy wróci, ani nawet czy wróci. On, rzecz jasna, nie informował mnie o niczym. Mawiał, że rozwiódł się, żeby być wolnym, a nie po to, żebym kon-trolowała jego poczynania.
Moisés miał również w zwyczaju znikać w głębi siebie, w czeluściach bezdennego gniewu. Zasiadał w ką-cie, żeby sobie ponienawidzić, sam na sam z flaszką, w pozycji Myśliciela Rodina. Ojciec Ignacio, staruszek wal-czący bohatersko z osiemdziesięcioma trzema grzechami dzielnicy (najgorsze ze wszystkich: przemoc w rodzinie, molestowanie dzieci), przyjmujący z jowialnym uśmie-chem, a w głębi duszy z radością, każdy docinek związany ze swoim imieniem, odsyłającym ni mniej, ni więcej, tyl-ko do Loyoli, więc ojciec Ignacio zwierzył mi się pewne-go razu, że rzeźba ta go niepokoi.
– Powiedz no mi, dziecko, cóż to za zwyczaj, żeby sia-dać na krześle z pochyloną głową i kręgosłupem wygię-tym w pałąk? – ojciec Ignacio naśladował pozycję z jawną dezaprobatą. – Nie mówiąc o skoliozie, której się nabawi, jakież to myśli mogą nasuwać się człowiekowi siedzące-mu w ten sposób? Wyłącznie mroczne, atawistyczne, niszczycielskie. Jaki tam myśliciel. Ani on mądry, ani głupi, to człowiek zgorzkniały, pełen urazy, pełen zawiści, uosobienie frustracji. To wróg ładu publicznego. Zagroże-nie dla społeczeństwa.
Mój Myśliciel, w rzeczy samej, przeklinał półgło-sem cały świat. Srał na nich. Rzucał urok. Mełł w ustach przekleństwa, złorzeczył i lżył, życzył im śmierci. Tysiąca różnych rodzajów śmierci. Niech ich ukąsi kobra. Niech się zatrują metanem. Niech zachorują na AIDS. Niech ich przejedzie ciężarówka. Niech ich piorun trafi. O właśnie, piorun zemsty! Jego ręce skręcały wściekle jakiś niewi-dzialny kark, dusiły jakieś gardło do ostatniego tchnienia.
– Zdechnij już wreszcie, kurwa, no zdechnij, zdech-nij… – i śmiał się – cha, cha… szach mat… cha, cha… – tym swoim złowrogim, diabolicznym śmiechem, od które-go przechodziły mnie ciarki.
Potem wracał do siebie, patrzył na mnie zagubionym wzrokiem, jakby chciał mnie zapytać, gdzie się znajduje-my i kim jestem. I nagle, paf!, amnezja znikała. A gdy przypominał sobie, że od czasu do czasu dzieli łóżko, prysznic i filiżankę kawy z inną osobą, z kimś, kto choćby nie wiadomo jak opóźniony w rozwoju, może oglądać go i słuchać z bliska, dotykać go, odkrywać jego słabości i ułomności, jego pierwszym i właściwie jedynym uczu-ciem była nieufność. I wyżywał się na mnie, naturalnie, oskarżając o szpiegostwo.
Moisés kochał ciemności nie tylko w sensie przenośnym. Z powodu jakiejś wady wzroku lub mózgu, nie wiem, nie lubił mówić o chorobach (kiedyś doktor Frumento wspomniał coś o „fotofobii”, na co jego ulubiony pacjent posłał go do wszystkich diabłów), jego oczy nie utrzymywały dobrych stosunków z promieniami słonecznymi. Piekły, ropiały, nabiegały krwią. Na ulicy nosił ciemne okulary, które nadawały mu wygląd mafiosa, handlarza narkotykami albo płatnego mordercy, jakiejś postaci z Johna Dicksona Carra; ich szkła, niczym zaczarowane diabelskie zwierciadła, rozkładały obrazy na części i składały je w dużo mroczniejsze kompozycje. Kiedy był w domu, ogromne i jedyne okno (parapet sięga mi do kolan, centymetr mniej albo więcej; żeby oprzeć się i podziwiać krajobraz po bitwie, muszę usiąść na podłodze) musiało zawsze być zamknięte i szczelnie zasłonięte czarną zasłoną (podwójną, potrójną, gęstą, nieprzeniknioną, coś okropnego). Osobiście pozatykał wszystkie szpary, żeby nie wpuścić najmniejszego, niegroźnego
promyczka, żeby nie pojawił się ani jeden snop, w którym wirowałyby tęczowe pyłki. Świeciliśmy światło nawet w południe. Gdy nie było prądu, zapalaliśmy świece. Sąsiedzi podejrzewali, że odprawiamy praktyki jakiegoś satanistycznego kultu. Co mnie nie dziwi, bo do pełnego obrazu zdrowego życia wampirów brakowało nam tylko spania w trumnie. Aż dziwne, że to mu nie przyszło do głowy. Jeśli chodzi o upał, udawaliśmy, że go nie ma, co w tropikach wymaga poważnego wysiłku, aż temperatura osiągnęła 35˚C w cieniu i pokój nagrzał się jak krematorium w Auschwitz. Wtedy moñito powiedział, że basta, że co to za kraj, co to za cholerny kraj, gdzie człowiek najpierw topnieje, a potem wyparowuje, i założył klimatyzację, żebyśmy mrozili sobie dupy, jak Pan Bóg przykazał. A kiedy nie było prądu, wychodziliśmy albo się smażyliśmy.
Miłość Moisésa, który nienawidził słowa „miłość”, oszukańczego samego w sobie, nie znaczącego nic więcej niż idiotyczne szkarłatne serce z papieru, przebite jeszcze idiotyczniejszą strzałą, składała się z krzyków, obelg i gróźb tak straszliwych, że gdyby potraktował je dosłownie, nie snułabym teraz tej opowieści. Opanował jak nikt sztukę poniżania i poetykę szyderstwa, w jego słownictwie nie brakowało ani jednego słowa czy wyrażenia służącego do unicestwiania istoty ludzkiej. Ja byłam, krótko mówiąc, najbardziej godnym pogardy stworzeniem, jakie napotkał w całym swoim życiu. Pyłkiem z wiązki światła słonecznego, mikrobem niegodnym, by się nim zajmować. Jego miłość obejmowała także bicie, ręką albo klamrą paska, gryzienie i szczypanie, takie, po którym zostają siniaki, drapanie, penetracje na sucho i inne subtelności. Oczekiwał, jak sądzę, że w którymś momencie przyznam się wreszcie do dwulicowości. Niemal to osiągnął owego pamiętnego dnia, kiedy złapał mnie za ramiona i zaczął walić moją głową o ścianę:
– Zdechnij wreszcie, kurwa, no zdechnij, zdechnij…
Wtedy właśnie zrozumiałam, jak się czuje człowiek, gdy strach zastępuje ból, przyćmiewa go i rozrzedza w sytuacji skrajnego niebezpieczeństwa, jak nie tylko neurony, ale i wszystkie komórki ludzkiego ciała zmieniają się w strach, jakież wspaniałe doświadczenie. Ale po chwili puścił mnie i zaczął sam walić głową w ścianę (zrozumiałam wtedy delikatne sugestie doktora Frumento, żeby obić pokój materacami), co pozwoliło mi skoczyć po kubeł zimnej wody i wylać na niego, by ugasić pożar. Incydent ten spowodował u mnie nieodwracalne uszkodzenie lewego ucha.
Moja przyjemność, rzecz jasna, zdawała mu się udawana. Dlaczego wzdychałam? Dlaczego jęczałam? Dlaczego tak szybko byłam mokra, skoro on chciał tylko zadać mi mękę? A inne oznaki? Czy mógł mi się podobać facet, którego nie rozumiałam ani w ząb, który mógłby być moim ojcem i który sprzątał mieszkanie razem ze mną? Nie, żadnym sposobem. Biorę go za głupca. Nie jemu wciskać taki kit! Jestem taka jak oni, gram i oszukuję, wredna kurwa. Przewredna. Z tych, co kłamią całym ciałem. Zmęczony, obserwował mnie podejrzliwie, jak niektóre łotry obserwują swoje psy, te dziwaczne bydlęta uwielbiające ich mimo wszystko. Zapalał papierosa, tym razem jednego, i chronił się za ścianą dymu.
Teraz sama sobie zadaję pytanie, czy rzeczywiście lubiłam z nim sypiać. Tak czy nie? On był przekonany, że nie, ale tak naprawdę lubiłam. Bardzo. Do głębi, do zawrotu głowy. Był przystojnym mężczyzną, z tymi swoim wielkimi, czarnymi i zaczepnymi oczami, wiecznie umykającymi przed światłością, z tym swoim nazarejskim, agresywnie zakrzywionym nosem, i czcigodną siwą brodą w stylu Leonarda da Vinci. Jego usta… Jednym słowem, było ich wielu, ale żaden taki jak on. Podniecał mnie jego zapach, jego głos, upajający bas, potworności, które wykrzykiwał i do których powtarzania mnie zmuszał (tak naprawdę nie musiał się wiele namęczyć, żeby uzyskać echo, mówienie jest czymś, co mnie wyjątkowo podnieca), jego temperatura niemal zawsze wysoka. Jego sposób chodzenia, koci, jak drapieżnik gotowy do skoku. Nawet jego czerwona, diabelska aura. Ach, Moisés… Bywają jeszcze dni, kiedy tęsknię za nim, zwłaszcza kiedy pada albo jest zimno i miasto, tam za oknem, obraca się powoli w ruinę.
Niełatwo to wyznać. W niektórych budzę odrazę. Na przykład moja przyjaciółka Linda uważa mnie za degeneratkę posiadającą co najwyżej pół neurona, nędzniejszą od glisty ściekowej. Czasem nawet wstydzi się za mnie, bidulka. Ona sama jest zawodową pisarką, prawdziwą pisarką, dużo podróżuje, ma ambicje, tryska energią, niegdyś była feministką pełną zapału i polotu. Ze swoją skłonnością do uogólniania uważała, że cięgi, jakie dostawałam od Moisésa Jaskiniowca, godziły we wszystkie kobiety świata. Te obecne i te przyszłe. Poza tym, abstrahując od zabarwienia politycznego, traktowała całą sprawę jako coś osobistego i brała ją sobie mocno do serca. Ach, gdyby pewnego dnia ten ogr, kromaniończyk, zbir, troglodyta, nazista pomylił się, gdyby coś mu odbiło i przypadkiem spróbował to zrobić z nią… Ha! Zobaczyłby wtedy, o tak, zobaczyłby, gdzie raki zimują. Niemal tego pragnęła. Tak, bo nosił wilk razy kilka i kto od miecza wojuje… – niekiedy moja przyjaciółka także daje się ponieść impetowi popychającemu ludzi do krzyku
i walenia pięścią w stół. – Bo co to sobie myśli ten facio? Za kogo się bierze? Taki lewus, taki nieudacznik, taki robak… Ja, bezwolne bezmózgowie, sprawiłam, że poczuł się pewny siebie, że poczuł się wielki. Za pewny i za wielki. A ten skurwysyn oczywiście nadużywał tego. Ale któregoś dnia nadejdzie jego Waterloo, bo nie wszystkie kobiety są takie nieśmiałe, nieszczęśliwe i cierpliwe. Z pewnością nie, do cholery.