W północnych rejonach fiordu Kollafjordur Jon Karl siada na ogonie tira z przyczepą, który posuwa się z przepisową prędkością i rzyga brudną deszczówką spod kół na sportowe auto. Kilka samochodów nadjeżdża z naprzeciwka i kiedy w końcu Jonowi Karlowi udaje się wyprzedzić ciężarówkę, zauważa w lusterku jednookie auto mknące przez most przy brzegu fiordu.
– Skurwysyn! – klnie Jon Karl i zanim wrzuci piąty bieg, zmusza silnik do pracy na ponad siedmiu tysiącach obrotów. Chwilę potem patrzy na wskaźnik paliwa i zauważa, że bak jest prawie pusty.
– Nie wierzę – Jon Karl wali z całych sił zaciśniętą pięścią w deskę rozdzielczą. Mając niemal dwieście na liczniku, znika w tunelu pod fiordem, gdzie z powodu natężenia ruchu, ciasnoty i kamer mierzących prędkość zmuszony jest zwolnić.
Kiedy wyjeżdża z północnego końca tunelu, właściwie już nie pada. Zatrzymuje się za ciężarówką i czeka w kolejce, aż kierowca zapłaci za przejazd i odbierze rachunek od mężczyzny siedzącego w oświetlonej budce. Po chwili odjeżdża, nie płacąc, wyprzedza ciężarówkę, szybko zmienia biegi i mknie na wschód wzdłuż brzegu fiordu. Facet na rogatce z pewnością zadzwonił już po policję, która natychmiast wyśle mu naprzeciw patrol z Borgarnes. Jeśli wystarczy paliwa i szczęście dopisze, Jon Karl powinien dotrzeć do domku w Skorranes, nie natykając się na gliniarzy.
Po zaledwie trzyminutowej jeździe brzegiem fiordu Hvalfjordur silnik zaczyna się dławić, samochód pomału zwalnia i niecałe sto metrów dalej zatrzymuje się.
– Szlag by to trafił – mamrocze Jon Karl, pozwalając imprezie toczyć się kilka metrów, a potem kieruje auto na pobocze. Gasi światła, wkłada rewolwer do kabury na kostce, wrzuca na luz, chwyta marynarski worek i wyskakuje z wolno toczącego się samochodu, który w końcu stacza się przodem do rowu.
Jon Karl zarzuca worek na lewe ramię i pieszo rusza na wschód. Często ogląda się za siebie, gotów natychmiast się ukryć, gdyby zobaczył jednooki pojazd. Powoli jednak mija podniecenie wywołane pościgiem samochodowym i ożywa ból, którego się nabawił w czasowym areszcie. Jon Karl jest ciężko poturbowany, może nawet połamany, całe jego ciało jest wycieńczone cierpieniem, ścięgna mu drżą, mięśnie się kurczą, kości wysyłają do nerwów silne sygnały, a stawy piszczą jak zardzewiałe żelastwo.
Jest zimno i wietrznie. Lodowaty wiatr nim miota i pali ręce i twarz niczym płomień.
Nagle oślepiają go długie światła. Jon Karl zasłania oczy i zeskakuje z jezdni. Ze wschodu zbliża się biały dżip, zwalnia i wygląda na to, że ma zamiar się zatrzymać. Serce zaczyna walić w jego piersiach. Przygotowany jest na to, że w każdej chwili może ujrzeć mrugające światła, ale kiedy kierowca dżipa wyłącza szperacze, Jon Karl widzi, że to nie radiowóz, lecz stary, sfatygowany cherokee z relingiem na narty na dachu.
– Karl? – woła kierowca, wystawiając twarz i łokieć przez otwartą szybę.
– Tak? – odpowiada Jon Karl, patrząc na faceta, którego zupełnie sobie nie przypomina.
– To ja, Runar, bosman ze statku! – mówi kierowca i zaprasza Jona Karla. – Wskakuj do wozu, człowieku! Już jesteśmy spóźnieni!
Jacy, kurwa, spóźnieni?
Jon Karl nie ma pojęcia, o co chodzi ani co sądzić o tym nieznajomym, który zaprasza go do swojego auta, ale kiedy na zachodzie zauważa upiorne samochodowe światło, dziwaczna prośba mężczyzny staje się kuszącą propozycją.
– Już idę – odzywa się Jon Karl, kuśtykając na drugą stronę szosy. Wsiada do dżipa, który cuchnie jakby przewożono w nim zdechłe zwierzęta.
– Co ci się właściwie stało, stary? – pyta bosman, zauważając opuchniętą, zakrwawioną twarz Jona Karla, który zagryza wargę i ociera pot z czoła. Runar zawraca. Jednooka bagażówka szybko się zbliża, a Jon Karl prawie zesztywniał już z bólu.
No dawaj, stary, dawaj!, myśli Jon Karl, opierając się o drzwi po stronie pasażera.
– Ja... tylko... – mamrocze, żeby cokolwiek z siebie wykrztusić, bo przecież nie ma pojęcia, co powiedzieć temu nieznajomemu, który udaje, że go zna.
– Potrącił cię ktoś? – pyta bosman Runar i kieruje samochód na wschód.
– Nie, po prostu... wypadłem z drogi – bąka Jon Karl, obserwując bagażówkę w lusterku bocznym.
– I nic ci nie jest? – pyta dalej Runar, wrzucając prawy kierunkowskaz. – No wiesz, dasz radę popłynąć?
Jak to: popłynąć?
– Nic mi nie jest – mruczy Jon Karl, widząc w bocznym lusterku, jak dostawczak zwalnia i zatrzymuje się w miejscu, gdzie impreza sterczy z rowu. Kurwa! Miał nadzieję, że Odinn nie zauważy fury i pojedzie dalej przed siebie. A teraz wszystko sobie skojarzy i ruszy za białym dżipem.
Ale kiedy bosman Runar nagle zwalnia i skręca w prawo w drogę dojazdową do walcowni i huty aluminium przy Grundartangi, Jon Karl zaczyna myśleć o czym innym i innego rodzaju zmartwienia pojawiają się w jego głowie.
– Co... gdzie... dokąd? – jąka się, przekonany, że Odinn przyjedzie tu za nim i go dopadnie, bo ta droga to z pewnością tylko ślepy dojazd, który kończy się przy oświetlonej hucie, jaśniejącej pod żółtą chmurą niczym rozświetlone pałace wśród czarnej nocy w koszmarach sennych.
– Czekają na nas na kei – odzywa się bosman i skręca w prawo w stromy zjazd.
Na kei? Dasz radę popłynąć? Już jesteśmy spóźnieni?
Jon Karl gapi się przez przednią szybę i widzi ogromny frachtowiec kołyszący się ciężko na falach, przycumowany do długiego nabrzeża, odcinającego się na tle czarnej plaży. Sodowe światła oświetlają mostek statku, wiatr wyje w masztach i antenach, a szarawa sól unosi się w powietrzu i tworzy wokół ponurą atmosferę. Tymczasem w lusterku bocznym jednookie światło zbliża się niczym pierścień na kościstej ręce czarnego posłańca śmierci.
W bębenku rewolweru są jeszcze dwie kulki, ale Jon Karl zesztywniał już, skołowaciał i zmęczył się cierpieniem, podczas, gdy o Odinnie panuje opinia, że jest dosłownie nieśmiertelny. Oczywiście nikt nie jest nieśmiertelny z fizjologicznego punktu widzenia, ale kiedy ma się do czynienia z Odinnem R. Elsusonem, jakoś nie można stosować do niego zasad logiki i reguł rządzących tym światem. To żyjący mit, człowiek znany niewielu osobom. Wielu o nim mówi, a wszyscy się go boją, nie wiedząc nawet czemu. I dlatego właśnie jest Odinn R. Elsuson bardziej ucieleśnionym zagrożeniem niż człowiekiem śmiertelnym.
– No, przynajmniej bez nas nie odpłynęli, nie? – odzywa się bosman Runar, zauważając na kei majtka Saelego uderzającego się w ramiona dla rozgrzewki.
Jon Karl nie ma pojęcia, co począć. Zaschło mu w ustach i jest jakiś taki cały bezwładny. W każdym razie w tej chwili nie nadaje się do żadnej walki, to pewne.
– Twój szwagier mówił, że mogę zaparkować dżipa gdziekolwiek – mówi bosman Runar, zatrzymując auto przed magazynem na kei. Wyłącza silnik.
Mój szwagier?
Jon Karl przypadkiem spogląda na wskaźnik poziomu paliwa w dżipie i zauważa czerwoną wskazówkę na samym dnie czerwonej podziałki. Tym samochodem nie da się dalej uciekać.
Cholera jasna!
– Szybko! – rzuca bosman Runar i wysiada z auta. Jon Karl robi to samo. A co innego może zrobić? Runar zamyka samochód i podąża przed Jonem Karlem w kierunku statku, który kołysze się w górę i w dół, i to naciąga cumy, to znów ociera się z charakterystycznym piskiem o opony zawieszone na kei, dmucha w niebo czarnym dymem i rzyga spienioną wodą daleko na betonowe nabrzeże.
– Cześć! Jestem Saeli! – wita go majtek, podając mu silną dłoń.
– Cześć – obojętnie wita się z nim Jon Karl. Właśnie obserwuje z niepokojem czarną bagażówkę wjeżdżającą przez portową bramę.
– Co ci się właściwie stało? – Saeli uśmiecha się do Jona Karla.
– Ja, no... – jąka się Jon Karl, stojąc na mokrym betonie. Oczy mu łzawią od słonego wiatru.
– Nie teraz! – woła bosman Runar, który zdążył już wejść na pokład. Podaje Jonowi Karlowi lewą rękę, trzymając się prawą za handreling.
Czarna bagażówka zbliża się i Jon Karl widzi już zarys twarzy Odinna za brudną szybą. Myśli o rewolwerze i kurczy palce prawej dłoni, zesztywniałe i zziębnięte jak ogon homara.
Teraz albo...
Jon Karl odwraca się, rzuca worek marynarski za plecy Runara, stawia lewą stopę na krawędzi pokładu pogodowego i chwyta wyciągniętą dłoń bosmana. Ten wciąga go na pokład przez bramkę w relingu.
– Ale piździ! – przekrzykuje Runar pełne grozy wycie bezdusznej wichury.
Ciekawe, dokąd mają płynąć? Do Isafjordur? Do Amsterdamu? To nie ma większego znaczenia. Jon Karl zejdzie z pokładu w najbliższym porcie, a jeśli będzie to port za granicą, po prostu zadzwoni do Lilji i każe sobie pocztą przesłać pieniądze na bilet lotniczy do domu.
– Chodź! – woła bosman Runar i rusza przed Jonem Karlem w górę po żelaznych schodach za mostkiem od strony sterburty, prowadzących do wejścia na pokład B. Znajdują się tam kambuz, transformatorownia i toaleta, a poza tym dwie jadalnie, czyli mesy, jedna dla oficerów, druga dla zwykłych członków załogi.
– Już wszyscy na pokładzie! – woła majtek Saeli przez krótkofalówkę i czeka na odpowiedź.
– Zwolnić cumy dziobowe – rozlega się rozkaz kapitana Gudmundura w trzeszczącej krótkofalówce.
– Zwolnić dziobowe – powtarza Saeli, po czym wypełnia rozkaz. Kuląc się przed narastającą wichurą, mrużąc oczy przed solą, uwalnia pierwszą linę cumowniczą z polera i wrzuca ciężką pętlę do wody, skąd zostaje wciągnięta na pokład.
– Przód wolny!
Odinn wysiada z czarnej bagażówki i obserwuje, jak majtek Saeli zwalnia tylną cumę i wskakuje na pokład frachtowca, który majestatycznie oddala się od lądu i kieruje na zachód, na wzburzone wody fiordu Hvalfjordur.
Woda burzy się za rufą gigantycznego statku. Ciężkie dudnienie głównego silnika dźwięczy na głębokich wodach fiordu niczym puste uderzenia w bębny.
Ostatnią rzeczą, którą widzi Odinn R. Elsuson, zanim frachtowiec zniknie w czarnym, burzliwym mroku, jest nazwa namalowana białą farbą na czarnej rufie:
Per se
– Płyń prosto do piekła!
Wypluwa zgasłe cygaro i w zamyśleniu drapie się w nos, po czym wsiada do bagażówki warczącej na jałowym biegu i bujającej się lekko na boki, niczym statek przy nabrzeżu.