Stany Zjednoczone wyzysku i manipulacji
Książka, od której "włosy się jeżą"
Książka, od której "włosy się jeżą"
Rodzimi czytelnicy wreszcie mają okazję przekonać się na własnej skórze, czy Will Hunting miał rację. Sam nie mam co do tego wątpliwości: "Ludowa historia Stanów Zjednoczonych" , wydana po raz pierwszy w 1980 roku, to książka zatrważająca. Zinn zadaje kłam oficjalnej narracji dotyczącej dziejów USA, które jawią się nam jako nieprzerwane pasmo rozwoju, emancypacji i szerzenia oświaty. Amerykański historyk opowiada historię Stanów z perspektywy grup wykluczonych: ciemnoskórych, robotników, kobiet. Szybko orientujemy się, że zza dekoracji z Wujem Samem rodem z parady organizowanej z okazji Dnia Kolumba, swój łeb wychylają chciwość, wyzysk i niewyobrażalny cynizm.
Mit Kolumba
Zinn rozpoczyna swoją książkę rozdziałem dotyczącym słynnego roku 1492. Oficjalna wersja brzmi następująco: Krzysztof Kolumb przybywa do wybrzeży Ameryki Środkowej, będąc przekonanym, że trafił do Indii. Załoga opuszcza statki i rozpoczyna się mozolny proces rozwoju i cywilizowania prymitywnych plemion. Wszystko rzecz jasna w szczytnych celach - chodzi przecież o poszerzanie horyzontów, szerzenie oświaty i naturalny ludzki pęd do poznawania naszej rzeczywistości. Zinn, powołując się na źródła, maluje słynnego odkrywcę w "nieco" ciemniejszych barwach.
Jego Kolumb to okrutny i chciwy manipulator, którego wyprawy mogą liczyć na stałe finansowanie tylko dlatego, że łudzi hiszpański dwór opowieściami o złocie, które przywiezie z podbitych terenów. Spotkani po przybiciu do brzegów dzikusi to ludzie o pokojowych zamiarach. To jednak nie przeszkadza Kolumbowi i kompanom w szybkim przekształceniu indiańskich społeczności w darmową siłę roboczą pracującą w okrutnych warunkach. Znęcanie się nad tubylcami i dopuszczanie się gwałtów na tutejszych kobietach należy do stałego repertuaru zachowań "odkrywców".
Góry złota
Kolumb obiecywał swoim hiszpańskim "pracodawcom" góry złota - to zdanie należy w tym wypadku traktować dosłownie. Wizja wielkiego bogactwa poszerzała limit cierpliwości władców i sprawiała, że odkrywca mógł liczyć na dalsze finansowanie. Nieco gorzej było jednak ze spełnieniem wielkich oczekiwań rozbudzanych na Półwyspie Iberyjskim. Dowódcy ekspedycji z czasem doprowadzili do drastycznego zmniejszenia populacji Haiti. Miejscowi byli zmuszani do katorżniczej pracy, a wszelkie przejawy nieposłuszeństwa karano śmiercią lub okaleczeniami.
Jak pisze Zinn: "W rejonie dzisiejszej prowincji Cicao na Haiti, gdzie wedle jego [Kolumba - przyp. MW] wyobrażeń miały istnieć rozległe złotonośne pola, rozkazał wszystkim Indianom powyżej czternastego roku życia zbierać co trzy miesiące określoną ilość złota. Ci, którzy dostarczyli cenny kruszec, otrzymywali miedziane odznaki zawieszane na szyi, zaś tym, którzy oznak nie mieli, odcinano dłonie, po czym pozostawiano ich samym sobie, aby wykrwawili się na śmierć".
Postępowi Indianie i zacofani Europejczycy
Purytańscy pielgrzymi przybywający na pokładzie statku Mayflower do Ameryki Północnej, byli na pewno przekonani, że prymitywne i dzikie obyczaje tubylców zostaną dzięki nim zastąpione europejską postępowością połączoną z chrześcijańskimi cnotami. Autor podkreśla, że nie zależy mu na mitologizowaniu Indian, czytając jednak pochodzące z XVII wieku zapiski dotyczące rzekomo "zacofanych" społeczności, trudno nie sympatyzować z rdzennymi mieszkańcami tych ziem.
Zinn powołuje się na wspomnienia francuskiego jezuity, który spotkał w 1650 roku Irokezów: "Nie potrzebują oni przytułków dla biedoty, bo nie ma wśród nich żebraków ani nędzarzy [...] Ich dobroć, humanitaryzm i życzliwość sprawiają nie tylko, że hojnie dzielą się tym, co mają, lecz wręcz że niemal wszystko, co posiadają, jest wspólne". Sam dodaje również: "Kobiety zajmowały w społeczeństwie Irokezów ważną pozycję i cieszyły się szacunkiem. Rodziny były matrylinearne, to znaczy podstawą pokrewieństwa była linia żeńska, a mężowie dołączali do rodzin swych żon. (...) Kiedy kobieta chciała rozwodu, po prostu wystawiała męża za drzwi". "Postępowi" pielgrzymi zjawili się natomiast w Ameryce Północnej z całym europejskim "arsenałem" - chrześcijańskim patriarchatem, surową dyscypliną, podziałem na biednych i bogatych i innymi. I kto tu jest postępowy?
"Ludzie", czyli biali wolni mężczyźni
Deklarację Niepodległości Stanów Zjednoczonych, akt prawny z 1776 roku, który uzasadniał niejako prawo amerykańskich kolonii do uniezależnienia się od Korony Brytjskiej, otacza nimb bezprecedensowości. Wedle mitu, który na stałe zapisał się w zbiorowej pamięci, dokument ten absolutnie wyprzedzał swoje czasy i kładł nacisk na egalitarny i demokratyczny charakter społeczeństwa. Zinn wskazuje na naiwność tego myślenia. Zachwyty nad zdaniem "wszyscy ludzie stworzeni są równymi" są jego zdaniem zupełnie zbędne. Określenie "człowiek" nie jest bowiem przeznaczone dla wszystkich: "(...) niektórzy mieszkańcy Ameryki zostali ewidentnie pominięci w owym kręgu wspólnych interesów zakreślonym w Deklaracji niepodległości - Indianie, czarnoskórzy niewolnicy, kobiety (...) Użycie zwrotu "wszyscy ludzie stworzeni są równymi" nie było zapewne celową próbą złożenia deklaracji dotyczącej kobiet. W tym czasie kobiety nie były po prostu brane pod uwagę jako godne włączenia do tej kategorii".
W 1776 roku Amerykanów marzących o całkowitej (a przynajmniej: prawnej) równości czekała jeszcze długa droga. Zresztą, jak pokazuje choćby kwestia równouprawnienia osób czarnoskórych, niektóre zmiany społeczne zachodziły w rzekomej kolebce wolności z ogromnym trudem.
Zapomniane masakry
Historyk zwraca też uwagą na pewną tendencyjność widoczną w doborze wydarzeń historycznych, o których dyskutują Amerykanie. W roku 1998 Zinn został zaproszony na debatę dotyczącą "masakry bostońskiej". Mowa o zamieszkach, do których doszło w Bostonie w 1770 roku. Wówczas to koloniści zgromadzili się pod budynkiem Giełdy Królewskiej, aby protestować przeciwko rządom Brytyjczyków. W wyniku starć zginęło pięć osób.
Autor podkreśla, że waga samego wydarzenia bywa przeceniana: "Powiedziałem, że jestem gotów to zrobić, o ile nie będę musiał zajmować się samą masakrą. Moje wystąpienie nie dotyczyło więc zabicia pięciu kolonistów przez wojska brytyjskie (...), uznałem bowiem, że przez ostatnie dwieście lat wydarzeniu temu poświęcono nieproporcjonalnie wiele uwagi, gdyż spełniało ono ważną patriotyczną funkcję. Zamiast mówić więc o "masakrze bostońskiej", chciałem porozmawiać o wielu masakrach ludzi innych ras, jakie miały miejsce w naszych dziejach. (...) Każde amerykańskie dziecko uczy się o masakrze bostońskiej. Kto jednak uczy się o masakrze sześciuset Pekotów - mężczyzn, kobiet i dzieci - do której doszło w Nowej Anglii w 1637 roku? Albo o wymordowaniu nad Sand Creek, na Terytorium Kolorado, setek indiańskich rodzin przez miejscową milicję w czasie wojny secesyjnej? Albo o szarży dwustu amerykańskich kawalerzystów, która w 1870 roku na Teryrotium Montany zmiotła z powierzchni ziemi obóz pogrążonych we śnie Indian z
plemienia Pikunów?".
Alianci-antysemici?
Zinn poświęca również sporo miejsca kwestii uczestnictwa Stanów Zjednoczonych w drugiej wojnie światowej. Choć przyzwyczailiśmy się już do etykiety "policjanta narodów", jaka pojawia się często w odniesieniu do USA, a amerykańskim żołnierzom z tamtego okresu przypisuje się heroizm, idealizm i rozmaite szlachetne przymioty, sprawa była nieco bardziej złożona.
Historyk porusza między innymi kwestię podejścia władz do tragedii, jaka spotkała wówczas naród żydowski: "Badania Henry'ego Feingolda opublikowane w książce "Polityka ocalenia" wskazują, że gdy pierwsi przedstawiciele mniejszości żydowskiej w Niemczech trafili do obozów koncentracyjnych i rozpoczynał się proces, który miał doprowadzić do straszliwej eksterminacji sześciu milionów Żydów (jak również milionów osób innych narodowości), Roosevelt nie podjął żadnych kroków, które mogłyby uratować życie tych ludzi. Prezydent nie uznawał tych działań za priorytetowe; pozostawił te kwestie Departamentowi Stanu, a panujący tam antysemityzm i zimna biurokracja stały się przeszkodami w skutecznym działaniu".
To oni zaczęli!
Artur Domosławski, w obszernym wstępie wprowadzającym w życiorys i światopogląd prezentowany przez autora książki, pisze w Zinnowskim duchu o niechlubnym "mistrzostwie" Stanów Zjednoczonych w uzasadnianiu agresji rzekomo szlachetnymi pobudkami. Mowa jest między innymi o ataku Wietnamczyków na okręt Maddox, do którego doszło w Zatoce Tonkińskiej w 1964 roku. Incydent stał się oficjalną przyczyną wybuchu wojny wietnamskiej. Mimo że dowódca wspomnianego okrętu, kilka godzin po pierwszych meldunkach, sprostował sprawę ("powątpiewał, czy rzeczywiście doszło do ataku, radar mógł zareagować na zmienną pogodę; poza tym była noc; mogło dojść do pomyłki"), prezydent Johnson zdążył przekonać Kongres do udzielenia mu poparcia w kwestii działań wojennych - o odwrocie nie było mowy.
Jak czytamy: "Ileż takich "Zatok Tonkińskich" mają dzieje amerykańskiego imperializmu! - napisze po latach Zinn! (...) Podobnie było z objęciem amerykańskimi wpływami Kuby. Jak najbardziej słuszne wygnanie z wyspy potomków hiszpańskich konkwistadorów poprzedził rzekomy zamach Hiszpanów na amerykański okręt wojenny Maine w Zatoce Hawańskiej. Także amerykańską okupację Filipin sprowokował podobny incydent zbrojny między wojskami obu krajów. W ostatnich latach nową "Zatoką Tonkińską" stała się rzekoma broń masowego rażenia w Iraku, której nigdy nie znaleziono...".
Antyterrorystyczna wojna totalna
Zinn odnosi się również do wydarzeń, które były konsekwencją ataku na World Trade Center z 11 września 2001 roku. Wówczas to prezydent George W. Bush, piastujący swoje stanowisko od zaledwie kilku miesięcy, zadeklarował, że USA wyrusza na wojnę z terroryzmem. Jak stwierdził: "Nie będziemy dokonywać rozróżnienia pomiędzy terrorystami i krajami, które udzielają schronienia terrorystom". Zdecydowana postawa Busha spotkała się z aprobatą większości społeczeństwa. Władze pomijały przy tej okazji fakt, że wydarzenia 11 września, jak godne potępienia by nie były, można traktować jako rezultat imperialnej postawy Stanów i rozmaitych grzechów popełnionych na terenach Bliskiego Wschodu.
Wspomniany "brak rozróżnienia" objawił się w praktyce, w bardzo dramatycznej formie. Choć rząd i mainstreamowe media prześcigały się w patetycznych hasłach i peanach na rzecz USA, które wyzwoli świat od terroryzmu, pewien aspekt całej operacji został notorycznie przemilczany: "Pentagon twierdził, że bombardowano włącznie "cele wojskowe", a śmierć cywilów to jedynie "niefortunny" i "godny ubolewania" wypadek. Jednak według Organizacji Praw Człowieka i relacji prasowych zebranych ze Stanów Zjednoczonych i Europy Zachodniej od amerykańskich bomb zginęło co najmniej tysiąc, a być może nawet cztery tysiące afgańskich cywilów" - pisze Zinn.
Ciąg dalszy nastąpi?
"Ludowa Historia Stanów Zjednoczonych" była przez lata kilkakrotnie uzupełniana przez autora o nowe fragmenty. Dziś bodaj największe dzieło Zinna można uznawać za skończone - historyk zmarł bowiem sześć lat temu. Jak pisze we wspomnianej przedmowie Artur Domosławski: "Ideałem Zinna był kraj, 'który nie ma baz wojskowych na całym świecie; który zużywa swoje bogactwa nie na wojny, nie na jeszcze większe bogacenie się najbogatszych, lecz na bezpłatne ubezpieczenie zdrowotne dla wszystkich, na bezpłatną edukację na wysokim poziomie, na dbałość o środowisko naturalne. Z bogactwem, jakie mamy, moglibyśmy być modelowym społeczeństwem egalitarnym. [...] Zamiast wydawać miliardy dolarów na wojnę iracką, Stany Zjednoczone mogły wydać te pieniądze na przykład na zwalczanie chorób zbierających śmiertelne żniwo w Afryce. O takiej Ameryce marzę'".
Dziś, niemal w przededniu wyborów prezydenckich w USA, gdy wiemy, że Zinn nie dopisze już do swojej książki ani jednego rozdziału, pytanie o to, czy przyszłość Stanów przyniesie kolejne przykłady hipokryzji i manipulacji ze strony władz, wydaje się czysto retoryczne.
Mateusz Witkowski/ksiazki.wp.pl