Spitsbergen - życie na końcu świata
Miesiące ciągłej nocy przeplatane z miesiącami nieprzerwanego dnia. Niewyobrażalne zimno i przepiękne krajobrazy. Spitsbergen to największa wyspa Norwegii leżąca na archipelagu Svalbard. Dewiza jego mieszkańców brzmi "wyjątkowe, bezpieczne, twórcze". Ilona Wiśniewska postanowiła tam zamieszkać. I napisać o tym książkę. "Białe" to fascynująca opowieść o życiu w jednym z najbardziej nieprzystępnych miejsc na naszej planecie
Dalej nie ma nic
Na te i wiele innych pytań odpowiadamy na następnych stronach galerii.
Nie tak jak w internecie
Spitsbergen to największa wyspa arktycznej prowincji Svalbard. Wbrew pozorom to mroźne terytorium zależne Norwegii to bardzo popularny kierunek turystyczny.
Do Svalbard Museum w sezonie letnim potrafi przyjechać ponad trzydzieści tysięcy osób. Wszyscy odwiedzający płacą 150 koron opłaty środowiskowej (około 77 złotych) i po zejściu na ląd najbardziej dziwi ich, że ktoś tu w ogóle mieszka. Jedni spodziewają się, że będzie więcej niedźwiedzi niż ludzi i że krajobraz powinien być nieco inny, zbliżony do fotosów z internetowych wyszukiwarek -* bardziej różowy, błękitny, a mniej szary.* Inni myślą, że biegun oznaczony jest granicznym słupkiem, czasami pytają też, gdzie jest drugie słońce. Zdziwieni przekonują się, że w centrum można tu kupić "normalne jedzenie": świeże brokuły ze Szczecina, szparagi z Peru i pomarańcze z Sycylii. Zafascynowani nie fotografują pięknych krajobrazów, ale sklepowe półki.
"Kiedy już okazuje się, że tu można żyć i przeżyć, pojawia się kolejne pytanie. Jak? Jak przeżyć zimę? Czy dużo się tu pije i czy jesteśmy smutni? A my nie jesteśmy smutni. Zimą uprawiamy seks, dlatego tyle tu przedszkoli, a melancholia dopada tylko tych samotnych, którzy nie piją".
To nie jest kraj dla wegetarian
Na Spitsbergenie nie można nie jeść mięsa. Sezon polowań nikogo nie oburza, polują wszyscy - kobiety (pierwszą znaną kobietą myśliwym była Wanny Woldstad [na zdjęciu], która w ciągu pięciu lat zabiła razem z mężem ponad 70 niedźwiedzi polarnych), mężczyźni, na polowania zabiera się też dzieci. To naturalny sposób spędzania czasu z rodziną, a ponieważ niemal każdy je tu mięso, od najmłodszych lat tłumaczy się dzieciom, skąd się ono bierze.
"Co roku przedszkola organizują dla pięciolatków polowanie na renifera, a zabite zwierzę przywozi się na plac zabaw, gdzie ojcowie oprawiają je na oczach dzieci. Niektóre patrzą z obrzydzeniem, inne biegają wokół, wymachując odciętymi kopytami. Jedne kroją ścięgna jak należy, inne zatykają nosy, bo im martwy renifer pachnie, jakby ktoś puścił bąka".
"Białe nie daje spać"
Gdy mija wielomiesięczna noc, zaczyna się nieskończony dzień. Słońce świeci całą dobę i całą dobę odbija się od leżącego wszędzie śniegu. Od tej bieli i jasności można oślepnąć.Nie dziwi też, że Norwegowie mają na to zjawisko osobne słowo, które można przetłumaczyć jako "zaćmienie śnieżne". Wiśniewska opisuje to następująco: "śnieg w połączeniu z białym niebem zaciera wszelkie odległości, proporcje, piony i poziomy.Białe może być jak czarne. Pozbawia szczegółów. Za mocne światło boli, rozchwiewa nie mniej niż jego brak".
Nie da się tej ciągłej jasności wyłączyć, tak jak nie da się zrobić niczego z narastającą ciemnością nocy polarnej. "W drugiej połowie października słońce wstaje przed 11:00, zachodzi przed 15:00. Longyearbyen jest już w cieniu [...]. Potem spadnie śnieg i będzie padał bez przerwy przez kolejne trzy doby. Trudno jest czasem przewidzieć, kiedy widzi się słońce po raz ostatni, bo jeszcze przez kilka dni po jego zgaśnięciu w mieście dni wypełnia normalne światło dzienne. Z jednej strony pojawia się niepokój, a z drugiej ciekawość, jak to będzie, nawet jeśli dokładnie się wie, że będzie po prostu ciemno i że* w okolicach stycznia to ciemno zacznie strasznie ciążyć*".
Jedno wielkie muzeum
Ze Spitsbergenu nie przywozi się pamiątek, nie można stąd ruszyć nawet kamienia. Cały Svalbard to teren pod ochroną: wszystkie ślady ludzkiej aktywności datowane przed rokiem 1945 mają status zabytków kultury.* Takim miejscem jest też Piramida (na zdjęciu), dawna osada górnicza na północ od Longyearbyen, wysiedlona w 1998 roku.* Pilnuje jej Wadim Dudkin, którego Piramida nie dziwi: w końcu w Rosji pełno jest wysiedlonych miast. Różnica między Rosją a Spitsbergenem jest taka, że tutaj takie wysiedlone osady to muzea.
Piramida jest w opłakanym stanie. Wypchane niedźwiedzie linieją, na ścianach wiszą stare gazetki, w muzealnym sklepiku - czapki uszanki, matrioszki z Putinem i takie na butelkę wódki. Farba na ścianach obłazi, podłoga skrzypi, a stoły się chwieją. "Kiedyś Piramida była największą rosyjską osadą na Spitsbergenie i szczytem marzeń każdego górnika. Rosjanie odkupili ją od Szwedów w 1927 roku, po czym zasiedlili wykwalifikowanymi pracownikami z ukraińskiego Donbasu i rosyjskiej Tuły, z przerwą na wywózkę wszystkich pod koniec sierpnia 1941 roku, przy okazji ogólnej ewakuacji Rosjan ze Spitsbergenu do Archangielska". Miało być nowocześnie, z rozmachem. Dziś mija się tu budynki z powybijanymi szybami, w stanie kompletnego rozkładu.
Nie ma kotów, ale są fotografie
W Piramidzie można zobaczyć odciski kocich łap w chodnikowym betonie, ale to jedyne ślady obecności kotów. Od lat osiemdziesiątych prawo nie pozwala mieszkańcom Spitsbergenu posiadać tych zwierząt, bo mogą one roznosić wściekliznę. W sklepie w Longyearbyen pojawia się jednak czasem w tajemniczy sposób karma dla kotów i żwirek, zdarza się też, że pod rurami ciepłowniczymi można dostrzec sierściucha, parchatego, ale niezbyt zabiedzonego.
Piramida jest martwa.Żywą można oglądać na zdjęciach Herty i Leifa A. Grondalów, najbardziej znanych w historii fotografów tego obszaru. Ona była Austriaczką, zachwyconą wyprawą na Nordkapp i jeszcze dalej. Chciała zrobić zdjęcia, ale wyszły tylko cztery - pożyczony od ojca Kodak nie wytrzymał zimna. Leif był od niej starszy o siedemnaście lat, mimo to dogadywali się bez przeszkód. Pasję fotografowania będą dzielić latami, a ich pierwsza córka, Eva, która dba o dorobek rodziców mówi: "Ojciec był naprawdę fatalnym górnikiem [...] Myślę, że gdyby nie zaczął fotografować, to by go prędzej czy później wyrzucili z pracy, bo stanowił zagrożenie dla innych".
Leif fotografował siebie samego, Hercie nie pozwalał dotknąć spustu migawki. Ona tymczasem widziała świat inaczej: "zaczęła od zdjęć rodzinnych i uwieczniania maszyn górniczych, ale interesowały ją głównie radzieckie osady, sąsiedzi, odgrodzeni żelazną kurtyną, o których nie wiedziano prawie nic". Dostała pozwolenie na fotografowanie codziennego życia w Piramidzie, założono jej kartotekę i obserwowano z obu stron: norweskiej i radzieckiej.
Miejsce, w którym zaczyna się od nowa
Svalbard to miejsce, w którym ludzie zaczynają na nowo. Nie ma znaczenia, kim byłeś wcześniej, tutaj, na najdalszych krańcach Północy, możesz być każdym. Instruktorką fitnessu, mimo że ostatni raz byłaś na wuefie w czwartej klasie podstawówki. Albo myśliwym, jeśli wcześniej nie trzymałeś broni w ręku. Omid jest Kurdem, ma 32 lata, ale "Svalbard to pierwsze miejsce, gdzie czuje się jak człowiek, mimo że nigdy wcześniej nie słyszał ani o Norwegii, ani tym bardziej o tej białej wyspie na końcu świata. Pierwszy raz usłyszał, kiedy zrozumiał, że musi uciekać z Urmii, miasta w północnym Iranie przy granicy iracko-tureckiej. Sprzedał mały sklepik [...], a wszystkie pieniądze [...] oddał przemytnikowi". Minęło dużo czasu, zanim z obozu dla uchodźców trafił do Longyearbyen i jeszcze trochę, zanim zdobył normalną pracę.
Jedyne, za czym tęskni, to futbol, bo kiedyś był bramkarzem. Zapytany o jedno dobre wspomnienie z dzieciństwa najpierw zmienia temat, a potem opowiada o miłości do kuzynki: "Kochałem ją przez dziesięć lat, ale nie miałem odwagi jej tego wyznać. To nie były czasy, kiedy można było dziewczynę zaprosić do kawiarni". Na wyznanie zdobył się dopiero, gdy był w ośrodku dla uchodźców, ale wtedy było już za późno - mimo odwzajemnionego uczucia, dziewczyna zdążyła wyjść za mąż. Omid stara się nie marzyć: "Może i ta wyspa to dla mnie więzienie, ale dobre więzienie, takie, gdzie mam absolutną wolność" - mówi.
Na zdjęciu: Global Seed Vault - bank nasion roślin z całego świata, przechowywanych "na wszelki wypadek".
Miejsce, w którym się zostaje
Karolina ma dziewięć psów. Pies polarny to w Arktyce konieczność: największe w historii ekspedycje polarne nie udałyby się, gdyby nie psie zaprzęgi, myśliwi wykorzystują je do transportu upolowanej zwierzyny.Pies polarny może dojść wszędzie, potrafi wyczuć, czy lód nie jest zbyt kruchy, ostrzega przed niedźwiedziami, ogrzeje człowieka. Niektórzy twierdzą, że potrafi go wysłuchać, a Karolina jest przekonana, że jeden z jej psów dosłownie uratował jej życie, gdy zginął jej mąż: "Wypłynął swoim zodiakiem [...], bo chciał odwiedzić znajomych. Nie wrócił. Miał trzydzieści trzy lata. Karolina została w Longgyearbyen. Nauczyła się norweskiego i zajęła się psami, na których utrzymanie pracowała całymi dniami. Mówi, że dzięki temu przetrwała. Z psami jest łatwiej, nie zadają zbędnych pytań. Imię Stitcha wytatuowała sobie na nadgarstku".
Wypadek Jacka opisał w "Svalbardposten", lokalnej gazecie, Birger, ówczesny redaktor naczelny. Wypadek wstrząsnął wszystkimi. Birger podsumowuje: "Svalbard jest piękny i dramatyczny. Wszystko jedno, z kim jedziesz, doświadczasz wspaniałego świata. Jeśli jedzie się samotnie, wszystko wydaje się bliżej. Jest się wtedy pokornym i uważnym".
"Mam wszystko w dupie i nie wracam"
Wojtek przyjechał w 1983 roku, miał obserwować niedźwiedzie: "Siedziałem sobie. Te obserwacje to był taki pretekst. Było ich trochę, ale ja tam nic nie kleiłem z tych niedźwiedzi. Patrzyłem, coś pisałem, ile tych niedźwiedzi, ale* to żenada takie obserwacje.* Teraz to jest nie do pomyślenia, żeby jakiemuś Polakowi tak pozwolono [...] To jest generalnie przygoda. Nie było czasu na smutek i grozę polarną. Zimą to takie gały się miało, że fajnie, że się dzieje".
Po pierwszej zimie chciał zostać na Spitsbergenie kolejny rok. Aby dostać pozwolenie na przedłużenie pobytu, zlecono wykonanie badań lekarskich. Zrobiła się afera przez... włosy. Wojtek nosił irokeza i to był to wystarczający powód, by zasugerować mu powrót do Polski. Ale w kraju nie potrafił już się odnaleźć. Kiedy więc tylko dostał pozwolenie na powrót, nie wahał się nawet chwili. Wtedy też pomyślał, że więcej do Polski nie wróci.
Głowa renifera na deser
Na Spitsbergenie zawiązują się też przyjaźnie z gatunku tych niemożliwych. Wojtek wspomina: "Jednego dnia Harald mówi: 'Będzie obiad' i wręcza mi głowę renifera. I dodaje: 'Idź do morza i ją wymyj'. [...] No to ja tę głowę myję, wydłubałem trawę spomiędzy zębów, a Harald mówi: 'Dobrze' i przecina ją na pół. Ona nie miała skóry i on ją wsadził raz-dwa do szybkowaru. Śmy ugotowali tę głowę i tak sru na talerz [...] No i nie dało się tego jeść... Starałem się, ale nie dałem rady".
Harald nie może pojąć, jak ktoś może nie lubić głowy renifera. Ale z Wojtkiem zaprzyjaźnił się i tak. Pamięta noc, kiedy do stacji myśliwskiej Kapp Wijk coś załomotało.* To mógł być niedźwiedź albo właśnie Wojtek.* "Dopiero po trzeciej butelce wódki zaproponował gościowi coś do jedzenia. Siedzieli [...] i rozprawiali, jeśli obaj się nie mylą, o ówczesnym papieżu. Na znak niebios nie musieli długo czekać, bo po kilku dniach zadzwonili z biura gubernatora, że przylatuje helikopter z pastorem [...] No i jak przyleciał pastor, to daliśmy sobie znowu w palnik. On grał na skrzypcach, a myśmy tam tańczyli". Podobno był to jedyny raz w historii, gdy w stacji na Kapp Wijk urządzono tańce.
Król Puchu
Na Spitsbergenie można też być wariatem, geniuszem i obrońcą kaczek edredonowych. Wszystkie te cechy łączył Louis Nielsen, który na Svalbardzie był traperem i zbieraczem kaczego puchu. Przyjechał na Spitsbergen pod koniec lat siedemdziesiątych, zbudował stację myśliwską i zorganizował kolonię kaczych legowisk, osłaniając je przed atakami lisów i niedźwiedzi. Kaczy puch sprzedawał nieoczyszczony dopóki nie wynalazł maszyny do czyszczenia, dzięki której otrzymał miano Króla Puchu.* Podczas jednego sezonu myśliwskiego, po serii odstrzału pardw, lisów i reniferów, Nielsen zdecydował, że zastrzeli także swego syna,* trafił więc do szpitala psychiatrycznego, by spokojnie przemyśleć wszystko jeszcze raz.
"Po wyjściu na wolność dostał zakaz używania broni, a bez niej nie mógł zbierać puchu. Potrzebował więc kogoś, kto będzie za nim ten karabin nosić. I nikt się do tej roboty nie palił, dlatego znowu zgłosił się Wojtek".* Wojtek uważa, że Nielsen to geniusz.* W końcu taka maszyna do oczyszczania pierza to nie byle co. Obsługiwał ją dwa miesiące. W międzyczasie Nielsen opowiadał mu o swojej wizji życia: "Pokazywał mi swoje notatki z tego czasu, jak był w psychiatryku. Przez to, że zbierał ten puch, to dla niego jajko kacze było jakimś ważnym symbolem i jak coś było ważne, to rysował jajko kacze". Nielsen już nie zbiera puchu, cierpi na podagrę, nie może zbyt dużo chodzić.
Kama Margielska/WP.pl