Trwa ładowanie...

Spisali 14 tys. mężczyzn. Ich "wina"? Homoseksualizm

15 listopada 1985 roku rozpoczęła się w PRL akcja "Hiacynt", w ramach której przez trzy lata przesłuchano, sfotografowano i spisano ponad 14 tys. homoseksualnych mężczyzn. Prof. Remigiusz Ryziński, autor książki "Hiacynt. PRL wobec homoseksualistów", mówi WP: - Tamta akcja została z nami do dziś, w kolejnych pokoleniach gejów, jako wpojony, nieuświadomiony lęk, że po nas też kiedyś przyjdą.

Artykuł o akcji "Hiacynt" z tygodnika MO "W służbie narodu" z 1986 r. (Domena publiczna)Artykuł o akcji "Hiacynt" z tygodnika MO "W służbie narodu" z 1986 r. (Domena publiczna)
d2yswlm
d2yswlm

Sebastian Łupak, WP: Można by wzruszyć ramionami. Akcja "Hiacynt" skierowana przeciw homoseksualistom nie była taka zła, jak na standardy Milicji Obywatelskiej. Nie było bicia czy ścieżek zdrowia, długiego internowania. Ot, przesłuchanie na komisariacie.

Prof. Remigiusz Ryziński: Niech pan sobie wyobrazi, że pewnego dnia polska policja zabiera pana rano z domu, bo akurat spisują wszystkich dziennikarzy, czy też wszystkich heteroseksualistów. Nic pan nie zrobił, a jednak wiozą pana na komisariat, robią zdjęcia, biorą pana odciski palców, pytają, co pan robił na wakacjach w Grecji, kogo pan zna, z kim pan śpi, co pan robi w łóżku i z kim oraz kiedy przeżył pan inicjację seksualną. Na koniec wpisują pana stan cywilny i pana tożsamość seksualną w jakimś dokumencie.

Niby nic się takiego nie dzieje, prawda? A jednak to pozostawia traumę. Pokazują panu, że wszystko o panu wiedzą, że mają pana w garści. Nieważne tak naprawdę, gdzie pan jeździ na wakacje. Ważne, że jest pan opisany w ewidencji policyjnej, w tym przypadku jako "homoseksualista".

Dlaczego w latach 1985-87 milicja postanowiła spisać i skatalogować wszystkich homoseksualnych mężczyzn w Polsce? W sumie założyli teczki na ponad 14 tys. osób.

System albo władza, jak widać, może napiętnować tych ludzi, którzy nie należą do jednolitej, pożądanej grupy. Kogoś trzeba naznaczyć, z kogoś uczynić wroga. Zawsze jest jakaś wyszczególniona grupa ludzi, którą władza poddaje ciągłemu terrorowi - grupa ludzi, którą system uzna za innych, chorych, odmiennych, drugich.

d2yswlm

Jak nie Żydzi, bo tych już w Polsce nie mamy, to homoseksualiści. Jak nie środowisko LGBT, to feministki albo uchodźcy. A teraz także kobiety, które obecnie są skazywane w Polsce na tortury, jeśli nie chcą lub z np. medycznych wskazań nie powinny rodzić.

Akurat w latach 1985-87 w Polsce padło na homoseksualnych mężczyzn. Cała grupa miała zostać straumatyzowana, zastraszona i odczłowieczona.

Odczłowieczona?

Jak się czyta dziś w IPN dokumenty tworzone na gejów w PRL - a takie powstawały już od lat 50. - to włos się jeży na głowie. Tych ludzi nie nazywali inaczej niż zboczeńcami, nienormalnymi, chorymi.

d2yswlm

Gdy ktoś zorientował się, że geje nawiązują relacje romantyczne, że piszą do siebie listy, dziwił się z niedowierzaniem. Ich mieszkania nazywano melinami. Kluby, a także miejsca, w których mężczyźni spotykali się, określano mianem miejsc "grupowania się osób tej kategorii". Pisano, że homoseksualni i biseksualni mężczyźni przenoszą AIDS. To był potworny i okrutny język – uprzedmiotawiający i odzierający z godności.

Czy to zastraszanie było skuteczne?

Bardzo. Zapraszamy cię na komendę, wypytamy cię o kilka spraw, a potem możesz iść. Taki człowiek przez lata jest utrzymywany w ciągłym lęku, że pewnie w końcu po niego przyjdą, że może powiedział za dużo, a może ktoś na niego doniósł. Milicja straszy: powiemy w twoim miejscu pracy, powiemy twojej rodzinie. To musi rodzić strach i władza to wykorzystuje.

d2yswlm

Mam taką teorię, że ta trauma w środowisku homoseksualnym trwa do dziś. Ludzie wciąż się boją, że te teczki gdzieś tam są w komisariatach, że oni wciąż są podejrzani - nie o to, że coś zrobili, tylko że są tym, kim są. Przecież tego nikt nie wykasował. Wciąż gdzieś jest ten zapis, że w 1987 r. odnotowano kogoś jako homoseksualistę. Homoseksualizm stanowił kategorię przewiny, mimo że w polskim prawodawstwie nie było na to paragrafu.

Zresztą tu już nawet nie chodzi o to, czy te teczki nadal istnieją, ale o fakt, że taka pokazówka wymierzona w jedną grupę, wywołuje traumę na lata. Ta akcja została z nami do dziś, w kolejnych pokoleniach gejów, jako wpojony, nieuświadomiony lęk, że po nas też kiedyś przyjdą.

Prof. Remigiusz Ryziński Fot. Agata Murawska
Prof. Remigiusz Ryziński Źródło: Fot. Agata Murawska, fot: agata Murawska @murawskaphoto www.murawskaphoto.pl

Dziś też mówi się o homoseksualistach jako grupie: a to "tęczowa zaraza", a to "lawendowa mafia" czy słynne "to nie są ludzie, tylko ideologia".

Taki język nigdy nie przestał funkcjonować, zawsze się sprawdza. Czasem może przycichał, ale wciąż z nami był i jest. Jest to język opresji, który co jakiś czas jest odkopywany, gdy jest przydatny politycznie – wtedy się po niego sięga. Odczytanie takiego komunikatu jest niezwykle proste, każdy od razu wie, o co chodzi. Ludzie w lot chwytają, gdy słyszą, że są jacyś "oni", np. to całe LGBT, i że "oni" występują przeciwko rodzinie i polskim wartościom. W tym sensie akcja "Hiacynt" nie skończyła się w 1987 roku. Nagonki trwają dalej.

d2yswlm

Daje pan w książce plastyczne opisy morderstw, jakich dokonywano w PRL na gejach. To są brutalne uduszenia, wielokrotne ciosy nożem, odcięcie genitaliów. Po co?

Chciałem pokazać realny skutek działania nienawiści. Dehumanizacja człowieka zaczyna się od słów. A co to takiego powiedzieć o kimś, że jest "pedałem", prawda? A jednak! Zaczyna się od takich słów, a może się skończyć przeciętym gardłem. Ale także samobójstwami, samookaleczeniami, atakami werbalnymi i bezpośrednimi, zastraszaniem, codzienną agresją. Słowa to zapalnik. Trzeba na nie uważać. Boję się po prostu, że brak reakcji na okrutne słowa w przestrzeni publicznej może się skończyć bardzo źle.

Wracając do akcji "Hiacynt". W latach 80. część osób homoseksualnych udało się zwerbować esbecji jako TW, czyli tajnych współpracowników. Pisze pan, że te osoby – paradoksalnie – mogły poczuć się wtedy dowartościowane, akceptowane i bezpieczne. Jak to wyjaśnić?

Na zasadzie przeciwwagi wobec dehumanizacji. Żyjesz w świecie, w którym ktoś ciągle podaje w wątpliwość twoją męskość, twoją seksualność, a nawet człowieczeństwo. Ciągle mówią ci, że nie jesteś nasz, że jesteś inny, obcy, nieprawdziwy, niechciany.

d2yswlm

I nagle twój oprawca wybiera ciebie i mówi ci, że jednak masz dla niego wartość, że jesteś kimś ważnym, że gdy spełnisz pewne warunki, zostaniesz – oczywiście pozornie - zaakceptowany. Wtedy nagle – być może pierwszy raz w życiu – czujesz, że przynależysz do grupy, że ktoś cię zwyczajnie lubi, ceni, że ktoś cię chce i potrzebuje.

Wcześniej na mnie pluli, ale teraz jestem im potrzebny! Więc wybaczam im! Przez całe życie mnie odrzucali, grozili mi, wykluczali mnie, a teraz te same osoby mnie wybierają do – jak pisał Pierre Bourdieu - swojej prawdziwie męskiej grupy! Wreszcie jestem swój. To jest bardzo okrutne, bo bazuje na słabości, lęku i potrzebie przynależności - ale tak to czasem działa.

Nie potępia pan gejów z czasów PRL za to, że spotykali się w toaletach publicznych, szaletach, łaźniach, w parkach. Kibel to był ich "mały pokój na własność do intymności".

Nie potępiam, nie oceniam. I nie rozumiem, dlaczego miałbym. Życie nie jest jednoznaczne czy jednolite. Przede wszystkim, pisałem przecież reportaż: tak było, ludzie rzeczywiście spotykali się w toaletach na dworcach. To była codzienność dla wielu osób, nie dla wszystkich, ale dla wielu. Nie było dla nich innej przestrzeni, aby można było zapoznać kogoś do seksu, do bliskości, a także, czemu nie – do miłości.

d2yswlm

Więc ten "grzybek" – ta toaleta publiczna – była dla nich specyficznym azylem, miejscem wspólnym wykluczonych. Tam homoseksualista znajdował właśnie innych swoich, bo nigdzie indziej nie mógł ich znaleźć. Miłość, bliskość, seks, intymność mogła powstać wszędzie. To nie musiała być piękna sypialnia z łóżkiem typu king size. Ci ludzie na co dzień bali się, że zostaną "zdekonspirowani", że ktoś ich wyśmieje, opluje, zwyzywa i pobije. To co im zostawało? Dworzec, toaleta i park. To była dla nich przestrzeń wolności choćby na tych kilka minut.

Jak się panu pisało tę książkę?

Ciężko. W latach 80. byłem dzieckiem, ale pamiętam tamten czas, gry na automatach i wypożyczalnie kaset wideo, mleko w butelkach pod drzwiami, "Solidarność". Ta akcja mogła dotyczyć także mnie, gdybym był wtedy starszy, a może dotyczyła kogoś ze znajomych moich rodziców, nie wiem. To nie jest tak znowu daleko w czasie. Zupełnie przed chwilą. Zarówno poszkodowani, jak i systemowi oprawcy wciąż żyją, pamiętają.

Zrozumiałem, że człowiekiem, który dopuszcza się opresji wobec mniejszości, może być czyjś wujek czy dziadek – ot, zwyczajny człowiek. Osoba taka dostaje rozkaz, żeby wejść do klubów, pójść na dworzec i szukać osób homoseksualnych, przesłuchiwać je i poniżać. I ta osoba, na co dzień poczciwa, niestety to zrobi. Spotkałem tych ludzi, pisząc tę książkę.

Jak ich pan ocenia?

Żal mi ich, ale nie oceniam jednoznacznie negatywnie. Rozumiem konteksty, mimo wszystko, empatyzuję i staram się zrozumieć. Przy tym mam silne przekonanie, że niegodne postępowanie pozostawia ślad, i że ten ślad – czy to w świecie służb, polityki, czy mediów – zawsze z czasem wraca. Kto da się zniewolić przez opresyjny system, mimo czasowych sukcesów, zawsze w końcu przegra.

Remigiusz Ryziński, "Hiacynt. PRL wobec homoseksualistów" (Wyd. Czarne)
Remigiusz Ryziński, "Hiacynt. PRL wobec homoseksualistów" (Wyd. Czarne)
d2yswlm
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d2yswlm