Pierwsze takty songu sutenera
W połowie lat osiemdziesiątych próbowałem przekonać choć jedną spośród kilku znajomych kobiet, by - odrzuciwszy precz skrupuły i rozważywszy na zimno wszystkie za i przeciw - zdecydowała się na krótkotrwałą poufałość z pewnym szwedzkim humanistą.
Stałem przy automacie telefonicznym, chłodziłem na jego zielonkawym pancerzu rozpalone czoło i gorączkowo przegrzebywałem kartki mego schludnego, wypełnionego właściwym mi protestanckim pismem, kalendarzyka. Zapisane tam żeńskie imiona, panieńskie nazwiska i dziewicze telefony przeistaczały się w mityczny spis cudzołożnic, kalendarzyk zmieniał się w zakazaną, ślepo oprawną księgę o porywająco pachnących stronicach, ja zaś wyobrażałem sobie, iż jestem początkującym pisarzem, gromadzącym emocje do napisania czegoś, co mogłoby nosić tytuł Pieśń stręczyciela. "Gustawa, w dniu, w którym z doktora nauk humanistycznych miał się przeistoczyć w alfonsa, obudził telefon" - tak brzmiałoby pierwsze zdanie tej bezlitosnej pod każdym względem książki.
Najczęściej wykręcałem numer Joli Łukasik. Wydawało mi się, że kto jak kto, ale Jola bez oporów, a może nawet z desperackim entuzjazmem odegra przed szwedzkim humanistą rolę natchnionej hochsztaplerki, upadłej Matki Polki: zjawi się w sylwestrowym makijażu, dwuznacznej kreacji, osaczy złaknionego Szweda klasycznym repertuarem głębokich spojrzeń i ryzykownych gestów. Byłem pewien, że na moje zawołanie zjawi się natychmiast. O tej porze z pewnością nie miała zajęć, powinna być w domu. Jedyną istotną przeszkodą mógł być Aleksander, jej syn fatalny i nieślubny.
Ale przecież - gorączkowo obracałem tarczą - ale przecież - czułem zapach kruszejącej we wnętrznościach aparatu piramidy pięciozłotówek - ale przecież od fatalnej kolacji, na której Fatalny Aleksander okazał się istotną przeszkodą nie do przebycia, minęło już parę lat. Minęło parę lat, które w życiu narodu znaczą, być może, niewiele, lecz w życiu dziecka są bez wątpienia znaczące. Fatalny Aleksander z pewnością zostaje już sam w domu, z pewnością samodzielnie kładzie się do łóżka - kto wie, może nawet chodzi już do szkoły.
Szwedzki humanista czekał przy stoliku, drobnymi łykami popijał koniak albański i przez panoramiczną szybę gapił się na Polaków przemierzających zanurzoną w błotnej tonacji listopadowego wieczoru płytę Rynku. Wyglądał niczym kapitan Nemo wpatrujący się w nieruchawa topiel przez kryształową ścianę "Nautiliusa". Od czasu do czasu zwracał twarz ku mnie. Odkładałem wówczas słuchawkę i nadając rysom twarzy wyraz zakłopotania wynikającego z drobnej, nieistotnej i łatwej do pokonania przeszkody, zbliżałem się doń - nie siadałem jednak, pochylałem się tylko i cedziłem konfidencjonalnym półgłosem:
- Beautiful girl, I told you, seems to be busy. But don`t worry. If not today, tomorrow you will fuck for sure.
Szwed uśmiechał się samczo i unosił kieliszek. Ja unosiłem swój i wypijaliśmy. Szwed na siedząco, ja na stojąco. Szwed na siedząco, lecz widać było, iż nurtuje go niejasna chęć powstania z miejsca. Rozglądał się trwożliwie, jakby w obawie, czy nie łamie jakiegoś tubylczego obyczaju, który każe tego dnia, o tej godzinie, a zwłaszcza po wzniesionym właśnie toaście i wypowiedzeniu magicznej formuły przyrzeczenia, niezwłocznie powstać.
Uspokajającym, serdecznym, ale też i nie znoszącym sprzeciwu, a zarazem wykluczającym wszelkie celebralne sensy gestem poklepałem go po ramieniu, wierzchem tej samej ręki otarłem kąciki ust, wysupłałem z kieszeni kolejnego amerykańskiego papierosa, zapaliłem i mrugając porozumiewawczo, oznajmiłem:
- Now I`ll call to another one.
Szwedzki humanista powiedział coś, czego nie zrozumiałem. Był to chyba sprzeciw lub wyraz rezygnacji, choć mogła to też być uprzejma zachęta do kontynuowania podjętego dzieła - trudno powiedzieć. Ruszyłem z powrotem do automatu, minąłem kelnerkę niosącą kolejne dwa koniaki albańskie (do cieniutkiej bluzki miała doczepiona ogromną wizytówkę z imieniem i nazwiskiem - Iwona Goździk), minąłem oszklone drzwi i kolejny raz jąłem przegrzebywać kartki kalendarzyka, by znów wykręcić numer Joli Łukasik. Sygnał huczał złowróżbnie, jakby obwieszczając, iż jej mieszkanie opustoszało w stopniu o wiele większym, niż można by sądzić.
Mężczyzna telefonujący do kobiety nie z ustronnego, lecz ludnego miejsca, często z nadmierną spostrzegawczością zauważa urodę znajdujących się w pobliżu niewiast. Prawdziwości tej klasycznej reguły doświadczałem na własnej skórze. Odnosiłem nieodparte wrażenie, iż otaczają mnie tysiące interesujących kobiet.
Za niedalekim kontuarem przechadzały się dwie znające życie i języki obce recepcjonistki; w jaskrawo oświetlonym, niczym zabytek klasy zero, kiosku Peweksu czuwała jadowicie chuda blondynka; z salonu fryzjerskiego dobiegał chichot graniczący z ekstatyczną pieśnią miłosną; nawet gazety sprzedawała zwodniczo pozbawiona wyrazu dziewuszyna - zwodniczo, powiadam, bo nie trzeba było być znawcą, by gołym okiem dostrzec drzemiące w niej możliwości. Nieprzypadkowo użyłem wyrażenia"gołym okiem", albowiem jej oko bynajmniej gołe nie było, oblekała je niema pretensja - patrzyła na mnie z głuchym wyrzutem, jakby chciała zapytać: jak to się stało, Gustawie, że o nas, kobietach, myślisz tak, jakbyśmy były przedmiotami?
Przyglądały mi się wszystkie, w ich bolesnych spojrzeniach czytałem rozmaite warianty tego samego pytania: - Jak to się stało, Gustawie, że z pary światłych intelektualistów zwiedzających nasze święte miasto staliście się parą poszukiwaczy tandetnych przygód? - pytały recepcjonistki. - Kiedy, w którym momencie waszej wędrówki, zrozumiałeś, co się święci? - pytała jadowita blondynka z Peweksu. - Przecież nie robisz tego dla pieniędzy? Dlaczego godzisz się na to? Dlaczego obiecujesz niestworzone rzeczy? - pytała kusa kosmetyczka w błękitnym kitlu, która właśnie wybiegła na korytarz.
Słyszałem ich głosy, słyszałem sygnał buczący w słuchawce i czułem, iż ogarnia mnie jeden z owych nieumiarkowanych popędów stylistycznych nie do okiełznania. Tym razem brał mnie w posiadanie duch ekstatycznego monologu. Tak, byłem gotów mówić o wszystkich kobietach, które mogą się zjawić lada chwila. Tak, obiecywałem szwedzkiemu humaniście pełne cielesnego majestatu właścicielki butików; i sklepowe o niepowtarzalnie chłodnej skórze; i marzące o pierwszym dniu pracy studentki nauczania początkowego; i działaczki opozycji zyskujące na seksapilu w miarę rozpadu komunizmu; i ciebie, pochopna pomocnico w błękitnym kitlu, obiecywałem; i ciebie, jadowita blondynko pachnąca Peweksem; i was, obie recepcjonistki; a także Szpetną Czarnulkę i młodziutkie ewangeliczki w konfirmacyjnej bieliźnie... I byłbym tak obiecywał dalej i dalej, gdyby Jola Łukasik nie podniosła wreszcie słuchawki i nie zgodziła się na wszystko.
Perfumy Evasion
Pomówmy o pryncypiach.