Keith Landry wracał do domu po dwudziestu pięciu latach spędzonych na froncie. Jechał saabem 900. Skręcił z Pennsylvania Avenue w Constitution, w kierunku Wirginii. Ponad Potomakiem przejechał mostem Theodore’a Roosevelta. W lusterku wstecznym dostrzegł kątem oka pomnik Lincolna, pomachał mu i skierował się dalej na zachód drogą 66, przez cały czas oddalając się od Waszyngtonu.
Zachodnie Ohio, ósma wieczór, połowa sierpnia i — co Keith Landry teraz zauważył — dzięki przejściu na czas letni słońce nadal jakieś piętnaście stopni ponad horyzontem. Już prawie zapomniał, jak jasno bywa tutaj, na końcu wschodniej strefy czasowej, bo nie pamiętał, że jego kraj jest taki wielki.
Jazda prostą równinną drogą nie wymagała skupienia, więc Landry pozwolił sobie na myślenie o sprawach, które dotąd odkładał na taką właśnie wolną chwilę. Zimna wojna skończyła się, co samo w sobie było dobre. Ale wielu walczących na jej frontach zostało zwolnionych, a to już nie było zachwycające, przynajmniej dla Keitha Landry’ego. Bóg nareszcie zmiłował się, myślał Landry, i swym wszechmocnym oddechem odesłał w niebyt groźbę atomowego armagedonu, która wisiała nad tą planetą prawie pół wieku. Cieszmy się. Jesteśmy uratowani.
Z radością przekuję mój miecz na lemiesz lub siekierkę, a dziewięciomilimetrowego glocka na przycisk do papieru, pomyślał. No, może nie z radością, ale ostatecznie jaki mam wybór? Zimna wojna, która przez jakiś czas była najlepiej prosperującym interesem, okazała się ślepym zaułkiem i pozostawiła armię specjalistów, techników i urzędników szukających innych możliwości. Landry wiedział, że była to najlepsza rzecz, jaka przydarzyła się ludzkości, odkąd maszyna drukarska Gutenberga pozbawiła pracy rzesze zakonników. Jeśli jednak zaczynał traktować sprawę osobiście, czuł głęboką irytację na rząd, który mu zabrał dwadzieścia pięć lat życia, ale nie doprowadził do pokoju pięć lat później, kiedy już należałaby mu się pełna emerytura.
Ale co tam. Waszyngton był dwa dni drogi i sześćset mil za nim. To był trzeci dzień jego życia numer dwa. Ten, kto twierdzi, że życie w Ameryce nie składa się z dwóch aktów, nigdy nie pracował dla rządu.
Przez chwilę nucił pod nosem Drogę do domu, ale nie podobał mu się własny głos i włączył radio. Odezwała się miejscowa stacja, wysłuchał więc raportu z targu, potem informacji o spotkaniach kościelnych, pikniku weteranów wojny wietnamskiej i tak dalej, a następnie dowiedział się, ile kosztuje żywiec oraz gdzie najlepiej w tej okolicy biorą ryby, i zapoznał ze szczegółową prognozą pogody. W południowej Indianie szalały tornada. Landry wyłączył radio, wciąż nie mógł pozbyć się myśli, że dwadzieścia pięć lat temu wysłuchał identycznych wiadomości.
Jednakże w ciągu tych lat jemu przydarzyło się wiele rzeczy, w większości niebezpiecznych. Teraz był bezpieczny i żywy, ale przez ostatnie ćwierćwiecze czuł się, jakby jedną nogą stał w grobie, a drugą na skórce od banana. Uśmiechnął się. Droga do domu.
Musiał przyznać, że targały nim sprzeczne uczucia; musiał sobie wszystko w głowie uporządkować. Dwa tygodnie temu znajdował się w Belgradzie i wymieniał groźby z ministrem obrony, a dzisiaj jechał przez Ohio i słuchał brzęczącego głosu, spekulującego na temat cen wieprzków. Był bezpieczny, to prawda, lecz wcale nie czuł się najlepiej. Landry poprawił się na fotelu i skupił na prowadzeniu. Jazda pustą drogą sprawiała mu przyjemność, a saab płynął po szosie jak na skrzydłach. Kiedy mijał miasteczka i osady zachodniego Ohio, niezwykły kształt samochodu zwracał uwagę i przyciągał zaciekawione spojrzenia. Pomyślał, że kiedy już zamieszka w Spencerville, powinien wymienić samochód na mniej ekstrawagancki.
Pola kukurydzy, urozmaicone tu i ówdzie spłachetkami soi, jęczmienia lub lucerny, ciągnęły się aż po horyzont, gdzie spotykały się z błękitem nieba. Kukurydza. Pastewna, na paszę dla świń i słodka, na ludzkie stoły. Kukurydza. Syrop kukurydziany, płatki kukurydziane, skrobia kukurydziana, kukurydza, kukurydza i jeszcze raz kukurydza, która pasie i tak już nieźle upasiony naród. W czasie minionych lat Landry często bywał na terenach, gdzie panował głód, może więc dlatego widok takiej szczodrości ziemi kojarzył mu się z nadmiarem.
— Bursztynowe fale ziarna — powiedział na głos. Zauważył, że zbiory zapowiadały się dobrze. Nie żeby go to specjalnie interesowało, ale przez osiemnaście lat słuchał, jak wszyscy wokół rozmawiają o zbiorach, więc nieświadomie zwracał na nie uwagę, gdziekolwiek się znalazł: w Rosji, Chinach, Somalii, i teraz, po zatoczeniu pełnego okręgu, kiedy wracał do zachodniego Ohio.
Landry zobaczył tablicę informującą, że wjeżdża właśnie do miasta Spencerville. Wziął zakręt bez hamowania. Jadący za nim ford Taurus spróbował tej samej sztuczki, ale ze znacznie gorszym efektem.
Na horyzoncie ujrzał wieżę ciśnień i silosy, a po chwili dostrzegł wieżę zegarową na budynku sądu hrabstwa Spencer. Była to budowla w stylu wiktoriańsko-gotyckim, z czerwonej cegły i piaskowca, a wzniesiono ją na cześć wkraczania w wiek dwudziesty. Kiedy stawiano ten budynek, musiał wydawać się czymś wspaniałym, pomyślał Landry, a teraz przynajmniej pozostał ślad, że hrabstwo Spencer kiedyś kwitło i miało tyle ludności, że mogło sobie pozwolić na gmach zbudowany z takim rozmachem.
Landry podjechał bliżej; stąd dostrzegał już dziesięć kościołów, a właściwie ich iglice, odbijające światło zachodzącego słońca.
Nie wjechał do centrum miasta, tylko skręcił w wąską wiejską drogę.
Znak drogowy przypomniał mu, że należy tu uważać na wolno poruszające się pojazdy rolnicze, dlatego zdjął nogę z gazu. Po piętnastu minutach ujrzał czerwoną stodołę na farmie rodziny Landrych.