Słowo niesie świat
Laureatka Nagrody im. Norwida mówi Małgorzacie Piwowar o poezji, malarstwie i sławnych rodzicach.
Małgorzata Piwowar: W czasie wręczania nagrody C. K. Norwida przywołany został pani wiersz „Kulturalni ludzie" jako puenta. To słuszny wybór?
Uta Przyboś: Ta nagroda jest dla mnie bardzo ważna z powodu jej patrona, ale wybrałabym inny wiersz, bo w tym jest zbyt wiele uproszczeń, ironii. Myślę, że w naszym trudnym świecie nihilizm i babranie się w brudzie do niczego nie prowadzą. Większy sens ma odnajdywanie dobra i ładu. Czasem piszę takie wierszyki z buntu i sprzeciwu, ale wolę te ze zrozumień i zachwytów. Dla mnie najważniejsze jest słowo: czy daje radę, w jakimś sensie, unieść ten świat. Tak naprawdę nie pisze się dla innych ludzi, tylko dla siebie. Na pytanie, który konkretnie wiersz jest dla mnie najważniejszy, wyjaśniam, że ten nienapisany. Tych najważniejszych nie piszę. Bo na razie nie potrafię.
W tym roku została pani nominowana do trzech ważnych nagród literackich. Jakiś przełom?
Raczej skuteczność wydawcy, który wysłał akurat tomik „Prosta" do wielu miejsc. Piszę od 12 lat, może to taki moment, żeby komuś coś się spodobało?
Dlaczego zaczęła pani pisać?
Uta po japońsku znaczy poezja, to imię wybrał mi tata. Im dłużej piszę, tym bardziej czuję moc słów. I odpowiedzialność za nie. Kiedyś, bardzo dawno temu, napisałam dwa wiersze i wysłałam do Paryża do „Zeszytów Literackich", ale pod pseudonimem, bo nie umiałam jeszcze wtedy się odważyć na pisanie pod swoim nazwiskiem. Nie było to proste wobec spuścizny ojca. Na szczęście ich nie przyjęli. Dałam sobie spokój z pisaniem. Dopiero wiele lat później na tyle dużo i absorbująco pracowałam, że nie mogłam malować. Dużo jeździłam autobusami i miałam wiele czasu, żeby myśleć. Ośmieliło mnie także to, że kiedy pewnego dnia jeden z moich znajomych poetów pokazał mi wiersz, przeczytałam i pomyślałam: „Ja też chyba tak umiem". Ale musiałam przełamać jakąś barierę, która była we mnie, i zaufać mocy słowa. Dosłyszeć krzyk świata o wyrażalność. W końcu córka inaczej niż syn – nie musi przeskakiwać ojca.
Dlatego poszła pani nie w ślady ojca Juliana Przybosia, ale mamy – malarki, uczennicy Władysława Strzemińskiego?
Być może. Nie była jednak znaną malarką, choć tata zachęcał ją, by nie rezygnowała. Dla mamy życie z moim ojcem okazało się na tyle fascynujące, że choć nie zrezygnowała z malowania, to w sposób naturalny odsunęła je na dalszy plan. Na początku poszłam studiować matematykę. Wydawało mi się, że to ona odnajduje prawdy świata. Myślałam też, że tyle już w galeriach i muzeach wisi obrazów, iż nie ma sensu zajmować się tworzeniem kolejnych.
Na zdjęciu: Julian Przyboś
(img|696865|center)
Ale potem pojechała pani studiować malarstwo w Królewskiej Akademii Sztuk Pięknych w Brukseli.
To był splot okoliczności. Poziom tej uczelni chyba nie dorównywał wówczas naszej warszawskiej ASP, ale było to bardzo ciekawe doświadczenie. Studiowali tam młodzi ludzie z całego świata. To było nie tylko doświadczenie ludzi różnych kultur, ale też innego podejścia do malarstwa niż u nas. Muzea z arcydziełami malarstwa były tuż obok. Blisko do Paryża, Amsterdamu. Breughel, Rubens, Rembrandt. Czuło się fascynację „prymitywami flamandzkimi", tradycją. Miałam profesora, który potrafił tworzyć naprawdę doskonałe kopie.
Ale potem kontynuowała pani studia na warszawskiej ASP już u całkiem innego profesora...
W pracowni Stefana Gierowskiego, którego mój ojciec bardzo cenił, więc nic dziwnego, że chciałam się u niego uczyć. Wielu ludzi w Polsce nie umie widzieć piękna obrazu, a Gierowski to potrafił. Na obrazach studentów, którzy byli u profesora od pierwszego roku, widziałam jego zdecydowany wpływ na nich, ale ja byłam zawsze „sama swoja".
Po raz kolejny jako punkt odniesienia przywołuje pani ojca.
Miałam szczęśliwe dzieciństwo w kochającej się rodzinie. Skończyło się jednak jak nożem uciął wraz ze śmiercią ojca; miałam wtedy 14 lat. Kiedy zdawałam na studia, już nie mógł mi doradzić.
Ale z ludźmi, których kochamy, nigdy się nie rozstajemy...
Mój tata wierzył w poezję, która zmienia świat, ja takich złudzeń nie mam. Wtedy słowa bali się nawet dyktatorzy. Za poezję można było trafić na Syberię, jak stało się to choćby w przypadku Osipa Mandelsztama. Słowo naprawdę miało wagę. Bo umiejętnie, świadomie wypowiedziane, ma moc. Więc choć nie mam złudzeń, że poezja zmienia świat, to może komuś coś jednak oświetli. Zajmowanie się malarstwem czy poezją stwarza potrzebę dzielenia się dobrem. Radością. Pamiętam pewną wystawę o zimie w Wiedniu. Weszłam do sali, gdzie wisiał duży obraz Moneta, i nagle uderzyła mnie taka świetlistość, że aż poczułam zapach jego ośnieżonego pejzażu. To było fantastyczne. Radość po prostu. Dlatego warto malować.
Dotychczasowe życie podzieliła pani między Belgię i Polskę. Powrót do kraju w latach 90. każe zapytać: co wtedy tu było tak atrakcyjnego?
Wyjechałam w 1983 roku, bo w Polsce zrobiło się wtedy bardzo brzydko. Ten czas kojarzy mi się z rozdeptanym błotem i ostrym słońcem odsłaniającym potworną szarość. Ta brzydota męczyła mnie bardziej niż sytuacja polityczna. Po 11 latach wróciłam, bo Belgia to bardzo mieszczański kraj, a ja za bardzo nie nadaję się do mieszczańskiego życia. No i tęskniłam. Kobiety na emigracji tęsknią bardziej. Bardzo istotny zaczął być język. Nie mogłabym pisać wierszy po francusku, to by po prostu nie wyszło. Słowa mają swój smak, głębokość, są między nimi gry. Czasami wyrażają więcej, niż niby wyrażają. Okazało się, że także krzyżówki nie potrafię rozwiązać po francusku! To jednak inna kultura...
(img|696866|center)
Więcej pani pisze czy maluje?
Teraz więcej piszę, ale dzięki tej nagrodzie może będę mogła kupić więcej materiałów do malowania. Maluję cyklami, bo gdzieś w mojej głowie jest jednak ta literatura. Chociaż ostatecznie o wartości obrazu stanowi jedynie i aż to, czy udało się zamienić farbę w kolor, światło. Są malarze, którzy latami rozwijają jeden, dwa motywy. Ale to nie dla mnie. Muszę mieć pomysł, co chcę namalować, i z tego wychodzą cykle, z którymi jednak rozstaję się bez żalu po ich ukończeniu. Lubię zmiany.
Talent malarski po mamie, poetycki – po ojcu. A skąd pasja do koni?
Zawsze bardziej odnajdywałam się w chłopięcej skórze i lubiłam czytać Verne'a, „Tomki" Szklarskiego, Sienkiewicza. „Kapitan Blood" był w dzieciństwie moją ulubioną książką. Kopciuszkiem raczej nie chciałam być. Królewny i księżniczki też mnie nie interesowały. W bajce o trzech synach, którzy wybierają różne drogi, odnajdywałam się w postaci tego najmniej udanego, wybierającego najtrudniejszą. Może stąd te konie? Nie nauczyłam się władać szpadą – czego żałuję, ale strzelam – całkiem nieźle. Konie to też jakaś historia: stepy szerokie, których nawet okiem sokolim nie zmierzysz... To wolność po prostu. Właściwie nie sport, tylko obcowanie z potęgą natury.
Uta Przyboś: Jest córką malarki Danuty Kuli i poety Juliana Przybosia, który poświęcił jej cykl „Wiersze dla Uty", opublikowany w 1970 r. w tomie „Wiersze i obrazki", zawierającym również rysunki Uty. W roli poetki zadebiutowała na łamach „Odry". Jej pierwszy tom poezji „Nad wyraz" ukazał się w 2008 r. Za czwarty zbiór wierszy „Prosta" została nominowana w tym roku do Nagrody Nike i Orfeusza – Nagrody im. K.I. Gałczyńskiego.