"Smutnodurny", "zadumowy". Kim jest polski "czubek"? Historia polskiego szaleństwa
Polskie szpitale psychiatryczne skrywają mroczne tajemnice. "Smutnodurnym" podawano środki przeczyszczające lub opium, "napuszonym" kobietom wycinano łechtaczkę. Nie dziwiły leki z wyciągu z gruczołów płciowych męskich. Jakie było i jest nasze szaleństwo? O to pytamy Mirę Marcinów, autorkę właśnie wydanej książki "Historia polskiego szaleństwa".
Łukasz Knap: Kim jest człowiek smutnodurny?
Mira Marcinów: “Smuntodurny” jest pierwszym polskim psychiatrycznym określeniem człowieka pogrążonego w depresji. Klasyfikacji zaburzeń psychicznych w Polsce dokonał po raz pierwszy w 1793 r. zakonnik Braci Miłosierdzia Ludwik Perzyna. O histerii pisze: “napuszenie” lub “dziwactwo maciczne”. Nimfomanię nazywa “chłopodurem”. Obłąkane kobiety to “durnowate”.
Czyli smutnodurny jest chory na smutek?
Chodzi raczej o “głupiego ze smutku”. Smutnodurny wbrew nazwie był człowiekiem o zmiennym nastroju – na przemian wesoły i smutny. Charakterystyczne dla niego było trzymania się tych samych wyobrażeń. Nie smutek. Smutnodurny nie ufał ludziom, źle sypiał, mało jadł, zwykle milczał, włóczył się nocami po cmentarzach. Należał do tzw. luźnych ludzi. Luźni to ci, którzy wymykali się kontroli społecznej, “bez sposobu do życia”. Moim ulubionym słowem z tamtych czasów jest “domarad” – tęsknota za domem, za ojczyzną. Dziś nostalgia nie jest uznawana za jednostkę chorobową, ale aż do 1920 roku domarad był powszechnie uważany za chorobę umysłową.
A człowiek zadumowy?
Tak również nazywanego chorego na depresję, ale w XIX w. Oprócz tego mieliśmy bardzo bogate słownictwo na różne podtypy depresji i objawy, jak: melancholia przelotna, napady zadumowe czy obłędy posępne. W sferze seksualnej, gdzie dziś występuje problem z językiem, polskie historyczne słownictwo jest dość bogate: słyszeliśmy o “mężolubnych mężczyznach” i “żonolubnych kobietach”, których zaliczano do tzw. opacznych płciowo. Wiele synonimów miała masturbacja, funkcjonowały w zależności od płci: “merdanka” i “gmeranka”. Kobiety trudniące się prostytucją określano na wiele sposobów. Bez negatywnego wydźwięku funkcjonowała “przypłotnica” – od nazwy miejsca pracy wiejskiej gamratki wyczekującej klientów przy płocie.
Twoja książka, oprócz tego, że przywraca zapomniane słowa, jest fascynującym śledztwem związków między sytuacją społeczną i historyczną Polski, a sytuacją chorych psychicznie w XIX w. Jak na zdrowie psychiczne Polaków wpłynęły zabory?
Po upadku powstania listopadowego ludzie często trafiali do szpitali psychiatrycznych z diagnozą: melancholia patriotyczna. Ze znanych postaci na tę chorobę cierpiał poeta Franciszek Dionizy Kniaźnin. Utrata przez Polskę niepodległości prawdopodobnie jeszcze bardziej odbiła się na zdrowiu psychicznym naszych przodków. W dziewiętnastym wieku byliśmy pogrążeni w patologicznej melancholii i nostalgii za Polską.
Czyli możemy mówić o zbiorowej melancholii jako stanie dotykającym całe społeczeństwo?
Tęsknotę za utraconą przeszłością Turcy nazywali “Huzün”. W swojej książce szukam polskiego Hüzün i odnajduję zbiorową zadumę. Byli tacy, którzy tę nostalgię tłumaczyli lenistwem Polaków. Dziś wielu z nas wciąż myśli o depresji jako słabości osobowej czy rodzaju usprawiedliwionego lenistwa. Dla przykładu większość Amerykanów twierdzi, że to problem medyczny.
W książce przywołujesz paradoksalny fakt. Jak to możliwe, że w obliczu tracenia niepodległości przetłumaczono na polski książkę Samuela Tissota pt. “Onanizm”?
Co więcej, rozchodziła się jak świeże bułeczki. Wraz z nią ojczysty język wzbogacił się o masę nowych określeń seksualnych. Jak choćby tłumaczenie clitoris, czyli łechtaczki jako “języka wstydliwego”. W czasie rozbiorów nikt nie wstydził się pisać o pocieraniu przez kobietę wstydliwego języka, co doprowadzić ją mogło do melancholii erotycznej.
Trudno w tych czynnościach dostrzec jakieś zaburzenia natury psychiatrycznej, więc wróćmy do tych naprawdę chorych. Jak w ogóle wyglądała ich sytuacja w XIX w.?
Od połowy XVIII w. każdy przypadek obłędu musiał być zgłaszany Komisji Policji, która powoływała tzw. inkwizytorów. Do ich zadań z kolei należało przesłuchanie świadków. Następnie sprawę przejmowali lekarze, którzy dopiero wtedy badali chorego, a inkwizytorzy, po zapoznaniu się z wynikami, kierowali chorego do szpitala.
Jak wyglądał taki szpital?
Podam przykład Krakowa, miasta, które słynęło z dobroczynności i pięćdziesięciu kościołów, ale w szpitalach brakowało łóżek dla chorych umysłowo. Gdy upadło jedyne w mieście pomieszczenie przeznaczone dla chorych umysłowo, jego pacjentów przeniesiono wraz z chorymi wenerycznie do szpitala Świętego Ducha, który miejscowi nazywali “aresztem dla wariatów”. Chorych przewożono karetami ozdobionymi żółtymi firankami. Nawiasem mówiąc, żółty obok innych symbolicznych znaczeń był kolorem szaleństwa i jako taki zachował się do dziś, między innymi w potocznym sformułowaniu “mieć żółte papiery” na określenie osoby leczącej się psychiatrycznie.
Trudno było mówić o leczeniu. Obłąkani z syfilitykami żyli pod jednym dachem. Warunki były skrajnie niesprzyjające: długie, ciemne, wąskie korytarze, bardzo małe pokoje dla chorych z jednym oknem każdy, wilgoć i tzw. wyziewy wychodków.
Zdaje się, że w Krakowie rozegrała się tragiczna historia siostry Barbary Ubryk?
Dziś mało kto o niej pamięta. Ubryk, uznana za chorą psychicznie, została zamurowana na dwadzieścia jeden lat w mikroskopijnej celi Sióstr Karmelitanek Bosych w Krakowie, gdzie była przetrzymywana w nieludzkich warunkach. Po uwolnieniu trafiła na kolejne dwadzieścia dziewięć lat, aż do śmierci do wspomnianego “aresztu dla wariatów”. Do tej tragedii doszło, ponieważ siostra tańczyła nago i wypowiadała nieprzyzwoite słowa. Jej zachowanie uznano za rodzaj nimfomanii. O sprawie pisały gazety niemalże w każdym kraju europejskim i w Stanach Zjednoczonych.
Jakimi metodami leczono chorych?
Według niektórych najlepszym lekarstwem na depresję miało być wino, które poprawia krew u smutnych. Byli też tacy, którzy zalecali podawanie melancholikom nieznaczną ilość piwa, wina i koniaku, co służyć miało uśmierzaniu nadmiernej wrażliwości zadumanego. Inni ostrzegali, że nadmierne picie wzmaga lubieżność. Stosowano też metodę leczenia w łóżku. Chory psychicznie od samego leżenia w łóżku miał wyzdrowieć. Niestety ta “metoda terapii” przetrwała w niektórych szpitalach psychiatrycznych do dziś. Przy leczeniu w łóżku psychiatrzy stosowali otwory sekretne w drzwiach. Obserwowali w ten sposób chorych, by ci nie oddawali się zgubnemu samogwałtowi.
Jak w takim razie leczono inne zaburzenia seksualne?
Na histerię, nazywaną maciennictwem, nieraz stosowano kliteroktomię, czyli wycięcie łechtaczki.
Melancholii chyba nie leczono tak drastycznymi środkami?
Nie, na melancholię stosowano środki przeczyszczające i wymiotne, które miały “wyczyścić chorego” i uregulować humory. Najczęściej przepisywanym środkiem na zadumę był makowiec - opium, które łagodziło cierpienia melancholika.
Czy sytuacja polskich “czubków” różniła się jakoś od sytuacji chorych w innych krajach? Wspominasz o świętych czubkach w krajach arabskich.
Określenie “czubek” miało początkowo neutralne znaczenie. Jego etymologia jest dość zawiła, a korzenie ma… w habitach ze spiczastymi kapturami noszonych przez Bonifratrów, którzy wprowadzili pierwsze w Polsce zakłady dla obłąkanych. Różnica w sytuacji polskich czubków w stosunku do tych, pochodzących z krajów arabskich, dotyczyła panującego w islamie przekonania, o boskim pochodzeniu zaburzeń psychicznych. Z tej kulturowo-religijnej różnicy zdawano sobie sprawę od dawna. W Kordianie Juliusza Słowackiego Doktor mówi: “oszalej, będziesz świętym w Stambule”
Czy można mówić o polskiej specyfice chorób psychicznych?
Na Zachodzie zdarzały się opinie to potwierdzające. Na przykład w “Anatomy of Melancholy” Roberta Burtona możemy przeczytać, że w Polsce mamy do czynienia z osobliwym rodzajem “melancholii religijnego entuzjazmu”. Mimo, że autor ten uważa chrześcijaństwo za jedyną prawdziwą religię, dochodzi do wniosku, że Polska jest krajem fałszywej religijności, gdzie szerzy się melancholia powstała z nadmiaru wiary i przesądu.
Czyli możemy do zbitki “Polak, katolik, alkoholik” dodać “melancholika”?
Mówi się o tak zwanej teorii kreatywnej funkcji stereotypu. Chodzi o to, że funkcjonujące wyobrażenia na temat typowych cech własnego narodu, nawet jeśli nie są prawdziwe, mają wpływ na ich kształtowanie. Staram się włączyć melancholię do naszego autostereotypu Polaka. Jeśli prawdą jest, że każdy naród ma tajemnicę, naszym sekretem na arenie międzynarodowej jest właśnie melancholia.
O powszechności zaburzeń w XIX w. świadczy fakt, że reklamowano leki na melancholię, depresję i nerwicę. Niektóre są naprawdę zaskakujące. Na neurastenię i przekwitanie proponowano wyciąg z gruczołów płciowych męskich o nazwie Hormospermine.
To był lek produkowany na ul. Kaliskiej 9 w Warszawie. Hormospermine był wyciągiem z całkowitych gruczołów płciowych męskich, kanalików nasiennych, gruczołu krokowego i gruczołu śródmiąższowego. Zalecano picie go trzy razy dziennie. To był lek, który miał pomóc na najczęstszy wtedy rodzaj nerwicy, ale i na wyczerpanie nastroju czy po prostu - starzenie się. Po prostu “pigułka szczęścia” – nasz rodzimy Prozac.
Okazuje się też, że już wtedy astmę i kaszel leczono “cygaretami indyjskimi” z konopi indyjskich.
W prasie medycznej reklamowano nawet heroinę, która miała być wolna od jakiegokolwiek szkodliwego wpływu, w odróżnieniu od kodeiny czy morfiny. Szeroko reklamowano również sanatoria dla chorych umysłowo. Proponowane tam nowoczesne metody leczenia, takie jak psychoterapia czy psychoanaliza, były omawiane w prasie fachowej.
Dwa wieki temu zastanawiano się, czy leczyć osoby z zaburzeniami psychicznymi za pomocą leków. Ta dyskusja trwa do dziś.
Ona dotyczyła tego, czy choroby psychiczne są chorobami ciała czy duszy. Czy w związku z tym leczyć je oddziałując na ciało poprzez leki? Czy działając na duszę, między innymi poprzez rozmowę? Dziś ta dyskusja nabrała znacznie więcej odcieni.
Musi być bardziej złożona. W Polsce według zaniżonych szacunków na depresję choruje ok. 1,5 mln osób, ale nieoficjalnie mówi się, że chorować może nawet 10 proc. populacji.
Dużym problemem jest to, że wielu pacjentów nie chce brać leków. Ale z drugiej strony, szczególnie w dużych miastach, pojawia się problem nadużywania leków antydepresyjnych przy problemach, które wcześniej były elementem kondycji ludzkiej, np. związanymi ze stresującym środowiskiem pracy. Amerykański matematyk i terrorysta polskiego pochodzenia Ted Kaczyński pisał w swoim manifeście, że stwarzamy skrajnie trudne warunki społeczne, a potem dajemy ludziom antydepresanty. Prowadzi to do sytuacji, w której zamiast zmieniać otoczenie, pracę lub toksyczny związek, jakoś to znosimy dzięki lekom.
Nigdy nie było tak wielkiego dobrobytu. Może po prostu ludzie XXI w. nie potrafią sobie poradzić z tempem życia i nadmiarem bodźców?
Niektórzy badacze w Stanach porównują antydepresanty do SUV-ów, które zostały skonstruowane, by móc przewieźć trzy tony ładunku w Himalajach, ale większość Amerykanów używa ich, by dostać się do marketu. Antydepresanty mogą uratować życie osobom cierpiącym psychicznie, ale kiedy są stosowane, by być bardziej przebojowym, ogólny rachunek zysków ich używania staje się wątpliwy.
Mówiłaś na początku rozmowy o melancholii patriotycznej. Czy dzisiaj nie obserwujemy zaburzeń o podobnej skali? Świadczy może o tym choćby celebracja naszych klęsk historycznych. Czy można w ogóle mówić o dziedziczeniu chorób lub traum społecznych?
Znane jest pojęcie tzw. międzypokoleniowego przekazu traumy. Chodzi o nieświadomy przekaz grupowy albo indywidualny traum, których doświadczyli nasi przodkowie. Nieprzepracowanie traumy powoduje, że tłumione cierpienie nieświadomie przekazujemy na poziomie emocjonalnym naszym potomkom.
Społeczne konsekwencje braku przepracowania traumy można zaobserwować wśród wielu narodów. Problemem takich większych społeczności jest jednak sama niemożność odniesienia się do przeszłości, nie uraz. Najczęściej mamy do czynienia z tłumieniem. Na przykład ostatnie wydarzenia w Polsce pozwalają nam zobaczyć, jak trudno nam jest pogodzić się z utratą wizji niewinności Polaków w czasie Zagłady.
Pewnie w podobny sposób można spojrzeć na utrzymujący się już bardzo długo stan histerii związany z katastrofą w Smoleńsku?
Reakcja na katastrofę smoleńską początkowo przebiegała zgodnie z uniwersalnym schematem. Potem została ona zakłócona wieloma wydarzeniami. Nie bałabym się postawić hipotezy, że mamy do czynienia z niedokończoną żałobą narodową, która łączy się silnie z osobistą żałobą brata bliźniaka zmarłego w katastrofie prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Czeka nas wszystkich długa droga, związana z przepracowaniem narodowych strat.
To chyba akurat dobra wiadomość dla twoich badań nad polskim szaleństwem. Z tego co mówisz wynika, że mamy do czynienia z niekończącą się historią.
(śmiech) Dlatego w ramach serii książkowej “Historia polskiego szaleństwa”, oprócz wydanej właśnie historii polskiej melancholii, piszę kolejne tomy poświęcone: histerii i psychozie. I pewnie na tym się nie skończy.
*Mira Marcinów *– doktor psychologii i filozofka. Pracuje w Instytucie Filozofii i Socjologii PAN. Wykładowczyni w Instytucie Psychologii na Wydziale Filozoficznym UJ i na kierunku Clinical Psychology na Uniwersytecie SWPS w Warszawie. Zajmuje się głównie historią i filozofią psychiatrii oraz teorią szaleństwa, ze szczególnym uwzględnieniem polskiego dziedzictwa.
WP Książki na:
Wyłączono komentarze
Jako redakcja Wirtualnej Polski doceniamy zaangażowanie naszych czytelników w komentarzach. Jednak niektóre tematy wywołują komentarze wykraczające poza granice kulturalnej dyskusji. Dbając o jej jakość, zdecydowaliśmy się wyłączyć sekcję komentarzy pod tym artykułem.
Redakcja Wirtualnej Polski