Trwa ładowanie...
fragment
15 kwietnia 2010, 10:16

Śmiech za drewnianą przegrodą

Śmiech za drewnianą przegrodąŹródło: Inne
dgp0h0g
dgp0h0g

Dziecko

W pokoju unosiła się woń szewskiego kleju, na łóżku siwowłosa kobieta przewracała pożółkłe kartki starej niemieckiej książki, na stołeczku stało dziecko i ledwie sięgając ponad parapet okna, wyglądało na ulicę. Przy lampie naftowej siedział na krześle w kącie pokoju zgarbiony, nieogolony mężczyzna i rzeźbił kawałek drewna. To był mój dziadek. Kobietą leżącą w łóżku była babcia Katarina, z domu Rowenski, urodzona pod Klagenfurtem w rodzinie niższego rangą austro-węgierskiego oficera, nigdy nie widziałem, żeby czytała słoweńskie książki, do końca życia nie mogła wymówić normalnego “r”, z jej ust zawsze wydobywało się gardłowe austriackie “r”, dlatego dzieci sąsiadów ze mnie kpiły. Dzieckiem, które ze strachem, a jednocześnie z podziwem wyglądało przez okno, bez ruchu wpatrując się w milicjanta, byłem ja. Milicjant wyciągnął za ogon małe prosię z sąsiedniego domu, z zimną krwią wyjął pistolet ze skórzanej kabury, powiedział coś ze zdecydowanym wyrazem twarzy, dobitnie i powoli, a potem w kurzu ulicy zastrzelił
je na oczach sąsiadki i garstki gapiów, którzy zebrali się, obserwując tę scenę. Witaj, roku 1951. Niech żyje socjalizm, śmierć nielegalnie hodowanym prosiakom, niech żyje przedłużona rewolucja. Rodziców nie znałem, pod koniec wojny ojciec uciekł przez granicę, najpierw do Austrii, a potem podobno do Kanady, mama umarła w czasie porodu, mnie zaś wzięli do siebie dziadkowie, jej rodzice. Babcia bez przerwy opowiadała mi różne historie, których nie rozumiałem albo nie słyszałem, bo od urodzenia byłem na pół głuchy, choć wszyscy myśleli, że jestem nienormalny, mały idiota, który patrzy na świat jak wół na malowane wrota i prawie nic nie rozumie. Naprawdę jednak bardzo dużo wiedziałem o Franciszku Józefie, hrabiach Auerspergach, o węgierskich oficerach noszących niemożliwe do wymówienia nazwiska, o niemieckich uprzejmych ukłonach i dawnych strojach eleganckich kobiet z Klagenfurtu, Grazu czy Wiednia. Dziadek nie rozmawiał ze mną, czasem tylko brał mnie za rękę i szedł na spacer, ciągnąc za sobą po pokrytej
kurzem brukowanej kocimi łbami ulicy, potem wsiadaliśmy do tramwaju i jechaliśmy do parku Tivoli oglądać łabędzie pływające po stawie. Jeden jedyny raz powiedział do mnie kilka słów, gdy w tramwaju spotkaliśmy mężczyznę, który pociągnął dziadka za rękaw i zażądał pieniędzy. “Nie wolno ci otworzyć temu człowiekowi, gdyby kiedykolwiek zadzwonił do naszych drzwi”, powiedział oschłym tonem. Wtedy nie wiedziałem, że to jego syn pijak, który kilka lat później umarł na marskość wątroby. Mogłem go za to obserwować godzinami, jak w drewnie rzeźbi wychudłe figurki Chrystusa, jak z głuchą złością przybija je do krzyża. Nigdy nie wiedziałem, na kim mścił się w ten sposób. Trzymał je w szafie. Czasami wieczorem brał którąś z nich pod pachę i po mniej więcej godzinie wracał ze zwitkiem banknotów. Częściej jednak zasypiałem, zanim zdążył wrócić. Zawsze kiedy wychodził, babcia się denerwowała, siadała przy oknie i odmawiała różaniec. Bywało, że przepijał pieniądze za sprzedanego Chrystusa i wracał do domu nad ranem,
czerwony z przepicia i od przeklinania, domagał się wtedy od babci kiełbasy albo golonki, których przeważnie nie było. W swoim fachu prawie nic nie zarabiał. Choć szewskie narzędzia przez cały czas leżały na stole, zdarzało się, że w ciągu tygodnia nikt do nas nie zajrzał. Było to niemal święto, gdy w domu rozlegał się dźwięk przybijania ćwieków. W kuchni rzadko unosił się zapach mięsa. Jeśli już babcia brała je od czasu do czasu na kredę, gotowała zupę na mięsie i kościach, a potem robiła dziadkowi sałatkę z wołowiną. “My nie będziemy jeść, prawda?”, mówiła nieodmiennie, stawiając przede mną kaszę kukurydzianą z mlekiem. Jeszcze dziś zdarza mi się, że nad gorącą kaszą jawi się w mojej pamięci taka scena: siedzę z nisko pochyloną głową i szybko wrzucam w siebie całą zawartość miski, a kiedy już nic w niej nie ma, nadal udaję, że jem, bo chcę pokazać, że wcale nie było mało, że nawet było za dużo, no i znad miski mogę obserwować dziadka, który powoli żuje wołowinę, a potem nożykiem oddziela ścięgna od kości i
wysysa szpik. Zresztą zimą na początku 1952 roku sam postarałem się o swoją pierwszą prawdziwą porcję mięsa. Babcia czasem nawet ten niewielki kawałek wołowiny dzieliła na dwie części, jedną od razu wkładała do garnka, a drugą zawijała w gazetę, chowała w rynnie na dachu i przykrywała śniegiem. Nie mogła tego robić beze mnie, bo musiałem ją wtedy przytrzymywać w pasie. Nie była chuda, ważyła może siedemdziesiąt kilo, choć nie wiem, z czego brała się ta waga, ja mniej niż piętnaście, obejmowałem ją więc z trudem. Gdyby się pośliznęła, oboje zlecielibyśmy z wysokości półtora metra, bo tyle dzieliło parapet naszego okna od ulicy. Zawsze wiedziałem, kiedy jest coś schowane w rynnie, kawałek czerwonego mięsa to było moje niebo w zasięgu ręki. Pewnego razu, gdy babcia i dziadek wybrali się po południu do siostry dziadka, która leżała w szpitalu, nie mogłem się powstrzymać. Obserwowałem ich przez okno. Kiedy tylko zniknęli za rogiem, otworzyłem na oścież okno i postawiłem stołek na parapecie od ulicy. Wdrapałem się
na stołek i przytrzymując się jedną ręką krokwi, drugą chwyciłem za krawędź blaszanej rynny. Moje palce, zręczne jak pazury kota, zaczęły się przekopywać przez zimny, suchy śnieg, aż wreszcie trafiły na szeleszczące zawiniątko. Musiałem stanąć na palcach, żeby je wyciągnąć. Szybko zeskoczyłem na parapet. Stołek wylądował po drugiej stronie, w śniegu. Stałem pośrodku pokoju, z bijącym sercem i z zawiniątkiem w objęciach. Wyjąłem z gazety mięso, zacząłem je trzeć w dłoniach, żeby zmiękło. Nie miałem pojęcia, że mięso trzeba ugotować, w końcu dziadek jadł też kiełbasy, których babcia wcześniej nie gotowała. Wałkowałem przez kilka minut w rękach lodowaty kawałek, aż mięso zrobiło się miękkie i trochę cieplejsze, po czym wpakowałem całą tę niewielką porcję do ust. Nie miałem wyrzutów sumienia, bałem się tylko, na czworakach wczołgałem się więc pod stół. Na drewnianej podłodze pozostał za mną jasnoczerwony ślad małych dłoni. Najpierw poczułem się jak w niebie, w ustach i w gardle pojawił się smak nieznanych soków,
żułem kawałek mięsa z całej siły, po chwili jednak już się zmagałem z oporną materią, która coraz bardziej zaczynała mi rosnąć w ustach. Ogarnął mnie strach, a jednocześnie zrobiło mi się niedobrze. Skoczyłem na równe nogi, w dziurawych skarpetkach wybiegłem na ulicę. Mniej więcej w połowie drogi do szopy koło domu sąsiada zacząłem wymiotować, wyrzuciłem z siebie nie tylko tych kilka kawałeczków mięsa, które udało mi się połknąć, ale i wszystko, co zjadłem od rana. Kiedy dziadkowie wrócili, naopowiadałem babci bzdur, że był u nas ten milicjant, co latem zastrzelił prosiaka sąsiadów, i zabrał mięso z rynny. Nie uwierzyła. Ze smutkiem spojrzała w stronę okna i pokiwała głową, ale przecież widziała ślady wymiocin na moim swetrze i ślady krwawych dłoni na drewnianej podłodze. Nie robiła mi jednak żadnych wyrzutów, nic się właściwie między nami nie zmieniło, tylko od tej pory gotowała mięso zawsze w jednym kawałku.

Na naszej ulicy było około dwudziestu parterowych robotniczych domków, po tej stronie, gdzie mieszkaliśmy, stały ciasno, jeden przy drugim, domki po drugiej stronie miały niewielkie ogródki. Byłem samotnym dzieckiem, żadna z ulicznych band rówieśników nie chciała mnie w swoich szeregach. “Ej, Ty Szwabie, jak powiesz, że twoja stara to ropucha – wołali za mną, przeciągając to gardłowe rrr i z małpią złośliwością naśladując babcię – dostaniesz lizaka”. Nie wiedziałem, co znaczy “Szwab” ani co to jest ropucha, uciekałem więc od nich i przesiadywałem po całych dniach w domu. Jedynym towarzystwem była dla mnie Liza z domku po drugiej stronie ulicy. Prawie codziennie przychodziła do nas z mamą, czasem babcia ciągnęła mnie do nich przez ulicę. Kobiety gadały całymi godzinami. Mama Lizy bez przerwy paliła papierosy, użalała się i tłumaczyła coś babci, która starała się ją pocieszyć. Miałem wrażenie, że każdego dnia rozmawiają o tych samych sprawach. Chociaż nie rozumiałem znaczenia słów, wiedziałem, że cały czas
mówią o mężu sąsiadki, który siedział w więzieniu. Myślałem, że to wspaniała rzecz taka przyjaźń z niebezpiecznymi ludźmi, wyobrażałem sobie, że sąsiad jest groźnym przestępcą, na pewno miał stos pistoletów i był okropnie silny, bo w przeciwnym razie nie trzeba by go było trzymać za kratkami. Dopiero po latach dowiedziałem się, że siedział w więzieniu, bo kiedyś po pijanemu mówił rzeczy, których nie powinien był mówić. Były to przecież takie czasy, że ludzie musieli pilnować sami siebie, jeśli nie chcieli, żeby inni ich pilnowali. Nie jestem pewien, czy Liza i ja kiedykolwiek o czymś rozmawialiśmy, choć zapamiętałem ją jako jedyną miłość z czasów dzieciństwa. Wniosła w moje życie nową wiedzę. Przy niej po raz pierwszy zauważyłem, że kobiety są inne niż mężczyźni. Różnica tkwiła nie we włosach albo w jakiejkolwiek innej namacalnej rzeczy, w co dotychczas wierzyłem, ale w zapachu. Z bliska dziewczynki pachną inaczej niż chłopcy, było to dla mnie zaskakujące i niepojęte odkrycie. Miałem zaledwie siedem lat i
wydawało mi się, że odnalazłem nowy świat, jak podróżnik z opowieści babci, który przepłynął przez morze i odkrył Amerykę. Kiedy kobiety rozmawiały, ja i Liza siedzieliśmy na drewnianej ławce przy kuchennym stole i w milczeniu bawiliśmy się naszymi szmacianymi lalkami. Nie czułem się niezręcznie, te zabawy były tylko pretekstem, żebym mógł siedzieć bardzo blisko Lizy. Czasem zdarzało mi się tak nawdychać jej zapachu, że robiło mi się słabo i bardziej kręciło mi się w głowie niż wtedy, gdy pod stołem dziadka bawiłem się jego klejem i przez szmatę na twarzy wdychałem klej w ten sam sposób, jak robił to kiedyś dziadek, gdy z ręcznikiem zarzuconym na głowę, wydając piskliwe głosy, wdychał parę unoszącą się z garnka wypełnionego słonym wrzątkiem. Ludzie z naszej ulicy przeważnie nie mieli do siebie zaufania. Pamiętam, jak ci z ogródkami bez przerwy oskarżali swoich stłoczonych sąsiadów z drugiej strony, że ich dzieci kradną im sałatę i rzodkiewki. Wybuchały więc niezliczone kłótnie i padały niezliczone
przekleństwa. Aż wreszcie pewna kobieta z ciasnej strony ulicy, aktywistka partyjna z fabryki, zagroziła tym z przeciwka, że ona już się postara, aby ci burżuje, te pasożyty, szybko zamilkli, bo ziemia i tak nie należy do nich, a ich rzodkiewkami i sałatą będą niebawem zarządzać chłopskie spółdzielnie produkcyjne. Od tamtej pory był spokój, tylko uliczne dzieciaki podzieliły się ostatecznie na dwie paczki, stłoczoną i ogródkową, i tylko ja i Liza mogliśmy odwiedzać domy po obu stronach ulicy. Mnie bardziej podobała się druga strona, wydawało mi się, że ich domek jest większy i ładniejszy, choć naprawdę było w nim tylko jaśniej, bo miał okna także w bocznych ścianach. U nas prawie cały czas paliło się światło, nawet w dzień, żeby dziadek mógł rzeźbić swoje Chrystusy, a u nich nie trzeba było zapalać lampy aż do wieczora. Sąsiadka zawsze kładła dla mnie na stole jabłko, pozwalała mi też oglądać książki dla dzieci, choć znałem wtedy nie więcej niż trzy, cztery litery. Z wielką powagą przewracałem w nich kartki,
udając, że czytam. Ale najlepszą rzeczą u nich z całą pewnością była szopa w ogrodzie. Przy ładnej pogodzie mogłem razem z Lizą pójść do ogrodu, prawie zawsze naszą wyprawę kończyliśmy w szopie. Ukryci przed spojrzeniami obcych ludzi, jedliśmy ziemię, aż nam kamyczki trzeszczały w zębach, motyką rozgniataliśmy chrząszcze i na kawałki cięliśmy dżdżownice. Tego roku, zanim poszedłem do szkoły, wymyśliliśmy zabawę zamieńmy się pończochami. Mieliśmy takie same jasnobrązowe pończochy. Pamiętam, że poza dwojgiem dzieci aktywistki partyjnej z fabryki, które chodziły w pięknych białych rajtuzkach, nikt na naszej ulicy nie nosił wtedy innych. Pewnego razu, kiedy siedzieliśmy w szopie, ćwiartując dżdżownicę, trochę obrażeni i pogrążeni w milczeniu, bo nagle zaczęliśmy się nudzić, zapytałem ją, czy nie zamienilibyśmy się pończochami. Kiwnęła głową i zaczęła je od razu zdejmować. Zobaczyłem białą skórę, prosto w twarz uderzył mnie zamieniony w skłębioną chmurę zapach ciepłego mleka, zakręciło mi się w głowie,
spojrzeniem uciekłem w bok. Niezdarnie, szybko ściągnąłem pończochy. Poczułem lekki, piekący ból wysoko na chuderlawym udzie, w miejscu, gdzie je przytrzymywały cienkie gumki. Zamieniliśmy się pończochami. Powoli, ostrożnie wyrównałem jej pończochy i z namaszczeniem wsunąłem w nie chude nogi, z wystającymi kolanami niby niezwykła narośl na pniu cienkiego drzewa. Liza była dużo okrąglejsza ode mnie, dlatego z łatwością wśliznąłem się w jej pończochy i pogrążyłem się w zapachu niewidzialnego, mlecznego ciała. Zamknąłem oczy, rozkoszowałem się nieznanym ciepłem, które rozchodziło się po całym ciele. Kiedy je otworzyłem, nie śmiałem spojrzeć w twarz Lizie, staliśmy, oboje zmieszani, ze wzrokiem wbitym w ziemię. Chwilę później zaczęliśmy się bawić kamykiem, podawaliśmy go sobie nogą, w tę i z powrotem, w tę i z powrotem, w milczeniu, niemal do utraty tchu. Wreszcie Liza powiedziała chodźmy. Wyszliśmy z szopy. Szła przede mną w rozciągniętych brudnych pończochach, ja za nią, w opadających, jasnobrązowych. Nagle
świat był zupełnie inny niż kiedyś. Od tej pory wszystkie nasze zabawy straciły sens, bawiliśmy się tylko po to, żeby mieć jakieś zajęcie, żeby prędzej doczekać się okazji, gdy znów będziemy mogli wymknąć się z domu i w ogrodowej szopie z namaszczeniem, w milczeniu, odbyć rytuał, nie mając przy tym odwagi popatrzeć na siebie. Kiedy pewnego dnia sąsiadka i Liza wyjechały, zachwiały się fundamenty mojego dziecięcego świata. Nie wiem, co się naprawdę stało, pewnie musiała sprzedać dom albo go jej zabrano. Wprowadził się tam jakiś człowiek w mundurze z liczną rodziną, babcia powiedziała, że to Cyganie, a chociaż mieli ciemniejszą skórę i mówili niezrozumiałym językiem, wiedziałem, że to nieprawda. Orientowałem się przecież, że jest różnica między ludźmi w mundurach, z pistoletem za pasem, a Cyganami, którzy pojawiali się na naszej ulicy, obwieszeni różnymi klamotami, chodzili od drzwi do drzwi, reperowali parasole i ostrzyli noże. Niczego to jednak nie zmieniało. Sąsiadka wyjechała z córką na wieś do rodziny, a
ja zostałem sam, bez towarzystwa rówieśników. Potem zaglądała do nas jeszcze co kilka tygodni, ale zawsze przychodziła sama. Byłoby lepiej, gdyby się wcale nie pojawiała. Do tej pory nie wiedziałem, co to są męki piekielne. Głód był drobiazgiem w porównanie z pustką, którą odczułem po wyjeździe Lizy. Poobijane kolana albo uderzenie szewskim młotkiem, którego nie wolno mi było ruszać, po koniuszkach palców były łagodnym wietrzykiem wobec piekącego, wręcz dławiącego bólu, gdy naciągałem pończochy Lizy i nie czułem już ciepła jej nóg, nie czułem zapachu miękkiego ciała, materii podobnej do ciepłego mleka. Nie wiedziałem, co robić, było to po prostu nie do wytrzymania. W nocy nie mogłem spać, wymyślałem więc historyjki, w których na końcu zawsze pojawiały się Liza z mamą i znów wprowadzały się do domu naprzeciwko. Cały następny dzień potrafiłem wtedy przesiedzieć w oknie albo na progu naszego domu, czekając, by powtórzyła się scena wymyślona w nocy. Ale tak się nigdy nie stało. Coś tu nie pasowało, coś było nie
w porządku. Wyobrażałem sobie najróżniejsze rzeczy i pełen ciężkich myśli szukałem sposobu, by znowu spotkać Lizę, choć wcześniej wcale nie sądziłem, że może być dla mnie kimś ważnym, myślałem, że to zwyczajna dziecięca gra, odpowiednia dla naszego wieku, albo coś w tym rodzaju. Bez przerwy obserwowałem dom naprzeciwko, szukając znaków, które by wskazywały na wyprowadzkę, ale oficer w mundurze nie poddawał się łatwo, bezlitośnie trwał w swoim domu, wydawało mi się nawet, że z każdym dniem jest u nich coraz więcej ludzi. Po długich i wyczerpujących rozważaniach doszedłem do wniosku, że jedynym rozwiązaniem jest nasz dom. Problemem była tylko jego niewielka powierzchnia, miał zaledwie trochę więcej niż trzydzieści metrów kwadratowych: kuchnia była przedzielona drewnianą ścianą, w kącie mieliśmy wymurowaną ubikację, poza małżeńskim łóżkiem dziadków, moim materacem na podłodze i kątem, gdzie stały stół i półki dziadka, nie dałoby się już upchnąć dosłownie niczego. Byłoby nas zbyt dużo, to doskonale rozumiałem,
naprawdę nie mielibyśmy gdzie ich pomieścić. Zastanawiałem się po całych dniach, jak by tu znaleźć miejsce dla obu sąsiadek, pozwalałem sobie na coraz bardziej szatańskie warianty, w końcu moimi myślami zawładnęło takie oto wyobrażenie: dziadkowie idą odwiedzić krewnego, który leży w szpitalu, albo coś w tym rodzaju, i wpadają pod tramwaj. Beczałem z powodu wyrzutów sumienia, tak żywo wyobrażałem sobie scenę ich śmierci, w końcu kochałem dziadków, byli całym moim światem, inna możliwość jednak nie istniała. Potem siłą musiałem przeganiać z myśli radość, kiedy, jeszcze cały we łzach, wyobrażałem sobie, że nie mam już nikogo i że przyjeżdża do mnie Liza z mamą, bo przecież nie mogę zostać na tym świecie zupełnie sam. Czułem, że z tym kombinowaniem coś jest nie tak, chciałem, żeby to się stało bez wpływu moich wyobrażeń, a jednocześnie bałem się, że Bóg nagle ciśnie na mnie grom z jasnego nieba, że wyceluje prosto w głowę, dokładnie w miejsce, gdzie się rodziły te pomysły. W mojej głowie zawsze powstawały
przeróżne dziwne myśli, niczym w wypełnionym po brzegi bulgoczącym kotle. Byłem pogrążony w chaosie, w tumulcie myśli, jakby rozbiło się stare lustro wiszące na ścianie przy wejściu, w którym do tej pory rozpoznawałem się w sposób oczywisty i niebudzący wątpliwości w istnienie obrazu, gubiłem się w złudnych, zawsze odmiennych refleksach odłamków. Wstawałem w środku nocy i mówiłem sam do siebie w ciemnościach, bredziłem w gorączce niestworzone rzeczy, mieszałem to, co działo się naprawdę, z tym, co śniłem, co sobie wyobrażałem. Pewnego razu, gdy babcia wzięła mnie w takim stanie do łóżka, chcąc mnie uspokoić, zacząłem krzyczeć, żeby mnie puściła, bo przejechał ją tramwaj i już nie żyje. Dziadek tak czy inaczej uważał, że jestem niedorozwinięty, i w ogóle nie poświęcał mi uwagi, a moja obecność z pewnością mniej dla niego znaczyła niż kawałków drewna, z których rzeźbił Chrystusy. Wtedy jednak stwierdził, że sposób istnienia wnuka jest zbyt głośny i zanadto zakłóca jego spokój. Zapalił światło, jedną ręką
wyrwał mnie z bezpiecznych objęć swojej żony i w kuchni stłukł dużą kopyścią. Przez dłuższy czas miałem potem ciemne ślady poniżej pośladków. Przewieszony przez kolano dziadka, dokładnie odróżniałem rzeczywistość od wyobraźni. Po tej historii ciężko zachorowałem, chciałem umrzeć, całymi tygodniami leżałem w gorączce, majaczyłem, krzyczałem po nocach, wygadywałem najróżniejsze bzdury. I stałem się zupełnie innym dzieckiem, byłem cichszy i jeszcze chudszy, jakby wszystko to, co nagromadziło się we mnie, nagle wyparowało. Po Lizie pozostało gorzkie wspomnienie, ale nie było już żywe, uwięzło we mnie jak guz, jak drobina skorupki ślimaka w podeszwie. Jesienią 1952 roku pojawiły się inne kłopoty. W maju skończyłem siedem lat, musiałem więc pójść do szkoły. Bałem się dużych obcych budynków, większość z nich przypominała mi szpital, do którego stale chodzili dziadkowie. Od środka znałem tylko zimny kościół Świętego Piotra, dokąd prawie codziennie ciągnęła mnie babcia, i przytulną kawiarnię Evropa, gdzie pracowała
jej siostra Tereza. Siedziała za dużą kasą, kontrolując wzrokiem salę, jak dowódca wojskowy z szablą w ręku na szczycie pagórka, którego często podziwiałem na ilustracji w jednej z niemieckich książek babci. Zanim babcia zaczęła pić kawę, szybkim ruchem zanurzała w filiżance pół łyżeczki cukru i wsuwała mi ją do ust. To był mój najlepszy smakołyk w czasach dzieciństwa. Rozgniatałem w ustach słodkie kryształki, turlając je językiem po podniebieniu. Z błogością rozglądałem się wokół siebie. Kiedy wychodziliśmy, ciocia zawsze głaskała mnie po głowie. Fantastyczne było to, że wszyscy widzieli, jak troszczy się o mnie ktoś tak ważny, kawiarniany dowódca wojskowy, bez którego nikt nie może opuścić sali. Szkoła mieściła się w starym budynku, w czasie wojny było w nim więzienie, wydawało mi się, że jest tam prawie tak samo zimno jak w kościele, tyle że pośród kobiet mamroczących modlitwy, pachnących dymem z palonego drewna i lawendą, nie czułem się obco. A po szkolnych korytarzach ścigały się gromady dzieci,
musiałem więc co chwila usuwać się pod ścianę, gdzie z kolei wisiały wielkie portrety nieznanych mi ludzi i surowym wzrokiem przyglądały się człowiekowi. Choć nie byli podobni do świętych z obrazów w kościele, wyobrażałem sobie, że są jakby bożymi namiestnikami, którzy troszczą się o porządek na ziemi. W klasie nie przyjęto mnie dobrze. Już wkrótce wszyscy wiedzieli, że jestem najstarszy, a byłem najmniejszy, nie wyróżniałem się też niczym pozytywnym. Myślałem o swoich sprawach, nie słuchałem nauczycielki albo jej nie rozumiałem, tępo rozglądałem się wokół siebie, w zeszycie rysowałem do niczego niepodobne, dziwne figury. Szybko stwierdziłem, że w szkole jest nieciekawie i nudno, że nie mam najmniejszego talentu do nauki. Szkoła nie wzbudziła we mnie za grosz ciekawości czy żądzy wiedzy, nie rozumiałem, czego się ode mnie chce, i wcale nie chciałem zrozumieć. Naszą nauczycielką była towarzyszka Mara. Na samym początku zwróciłem się do niej “proszę pani”, bo wydawało mi się, że tak powinienem do niej mówić,
ale strasznie się na mnie rozgniewała. Długo też trwało, nim się przyzwyczaiłem do właściwego szkolnego powitania. Kiedy nauczycielka wchodziła do klasy, wszyscy musieliśmy wstać, a wtedy ona wysokim głosem rzucała ku chwale ojczyzny, my zaś chórem krzyczeliśmy i towarzysza Tito. Z kościoła byłem przyzwyczajony do żegnania się, kiedy wstaję. (...)

dgp0h0g
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
dgp0h0g

Pobieranie, zwielokrotnianie, przechowywanie lub jakiekolwiek inne wykorzystywanie treści dostępnych w niniejszym serwisie - bez względu na ich charakter i sposób wyrażenia (w szczególności lecz nie wyłącznie: słowne, słowno-muzyczne, muzyczne, audiowizualne, audialne, tekstowe, graficzne i zawarte w nich dane i informacje, bazy danych i zawarte w nich dane) oraz formę (np. literackie, publicystyczne, naukowe, kartograficzne, programy komputerowe, plastyczne, fotograficzne) wymaga uprzedniej i jednoznacznej zgody Wirtualna Polska Media Spółka Akcyjna z siedzibą w Warszawie, będącej właścicielem niniejszego serwisu, bez względu na sposób ich eksploracji i wykorzystaną metodę (manualną lub zautomatyzowaną technikę, w tym z użyciem programów uczenia maszynowego lub sztucznej inteligencji). Powyższe zastrzeżenie nie dotyczy wykorzystywania jedynie w celu ułatwienia ich wyszukiwania przez wyszukiwarki internetowe oraz korzystania w ramach stosunków umownych lub dozwolonego użytku określonego przez właściwe przepisy prawa.Szczegółowa treść dotycząca niniejszego zastrzeżenia znajduje siętutaj