Wstęp
Pokazać to, co w nim było szatańskie, i to, co było anielskie. Pokazać naocznie, jak jedno przechodzi w drugie, jak piasek szatański powoli wypala się w górnej półkuli klepsydry duszy, jak w ciągłym żarze natchnienia, który zdaje się topić szkło pośrodku, opada w dolną półkulę czysty i złoty żużel anielski.
Pokazać dzieje faustowskiej transakcji i udanego odkupienia. Młody chłopak, skrajnie ambitny, marzy o jednym: o sławie. Idzie do wileńskiego kościoła i tam zawiera solenny pakt. Jakich słów użył? Jedna z wersji brzmi: „nie będę przed grobem moim niczego żądał, a za to za grobem o wszystko się upomnę”. Inna: „O Boże! daj mi sławę po śmierci, a za to niech będę najnieszczęśliwszym, pogardzonym i nie poznanym w moim życiu”. Jeszcze inna: „ja mam ciężką i samotną drogę […], bo mi tak przeznaczono było, bo o takie życie cierpiące sam prosiłem Aniołów będąc dzieckiem…”. Modlił się do Boga i aniołów, ale kto inny wysłuchał tej żarliwej prośby. Nie był to pakt z Panem Zastępów czy aniołami, tylko z aniołem upadłym, z Szatanem. Bo przecież o sławę nie można się z Bogiem wadzić czy targować. To resort szatański. I dlatego, kiedy wspominał ów moment w pamiętniku pisanym w roku 1832 w Paryżu, sam przyznał: „przekonany jestem, że to zły duch pochwycił moje przymierze”, a w spisie treści tego rozdziału pamiętnika napisał
wprost: „Przymierze z Szatanem”.
Przymierza z Szatanem były zresztą wtedy w modzie. W latach 1837–38 ukazała się w Paryżu powieść Frédérica Soulié, na romantyczną modłę będąca amalgamatem różnych gatunków, jak opowieść fantastyczna, powieść epistolarna, komedia obyczajowa, a zatytułowana Les mémoires du diable. Jej bohater, baron de Luizzi, zawiera pakt z diabłem, który spełni wszystkie jego zachcianki w zamian za duszę – chyba że arystokrata dowiedzie, iż przed upływem dziesięciu lat zaznał szczęścia. De Luizzi doprowadza do ruiny trzy kobiety, które go pokochały; w końcu, opętany przez Złego, nie jest w stanie udowodnić, iż osiągnął szczęście, i trafia do piekieł.
Taka perspektywa wiele tłumaczy. Wyjaśnia, dlaczego guwerner Józef Massalski nazywał S. „półdiablęciem” i porównywał do przekornego a dokuczliwego karła z Pieśni ostatniego minstrela Waltera Scotta. Wyjaśnia wiele innych momentów z dzieciństwa. A także dziwne postępki młodego człowieka, o których on sam opowiadał w listach bez większej żenady. Mając w pamięci ten pakt z Szatanem zawarty w wileńskim kościele, łatwiej zrozumiemy cyniczne wyznanie S. w liście do Odyńca z 22 kwietnia 1832 roku („jak szatan obłąkiwam młodą, szesnastoletnią panienkę”) czy wreszcie tajemniczy dopisek Eglantyny Pattey w liście poety do matki, gdzie Juliusz zostaje wręcz nazwany „diabłem wcielonym wyższego rzędu” (il est diabolique au superlatif). Innego wymiaru nabierze wówczas lektura Poemy Piasta Dantyszka – tego świadectwa zstąpienia do piekieł. Łatwiej będzie zrozumieć, skąd we wczesnych utworach S. tyle postaci diabolicznych, tyle czarnych charakterów, skąd się brał tych dzieł nihilizm. Łatwiej będzie się domyślić,
dlaczego autor hasła „Slowacki” w Grand dictionnaire universel du XIXe sičcle Larousse’a (tom XIV, wydanie z roku 1875) napisał, nie całkiem chyba ściśle: „Ta tendencja do negowania wszystkiego, co dobre, sprawiła, że Mickiewicz nadał Słowackiemu przydomek «Szatana poezji»”.
To jedna połowa obrazu. Druga, inna zupełnie, to sylwetka anielskiego, przeanielonego, natchnionego poety ostatnich lat. Sylwetka człowieka, który miewał mistyczne objawienia, i twórcy, który duchowo wnikał w kolejne wcielenia Króla-Ducha.
Gdzie umiejscowić ten punkt, w którym szkło klepsydry jest najcieńsze, w którym w tyglu transmutacji zły piasek przemienia się w złoty pył? S. chętnie eksplorował granice przemierzanej przestrzeni. Wspinał się na wysokie góry i na dachy najwyższych budowli. Schodził do podziemnych jaskiń, tuneli, kanałów i katakumb. Tak, jakby chciał za życia przekroczyć granicę między tym a tamtym światem. Z punktu widzenia przemiany z szatańskości w anielskość jedno takie miejsce jest bez wątpienia najważniejsze, rozstrzygające: podziemna Bazylika Grobu Pańskiego w Jerozolimie, gdzie spędził noc z 14 na 15 stycznia 1837 roku. To wtedy dokonała się wreszcie ta metamorfoza, stopniowo przygotowywana. Nastąpiło wypowiedzenie paktu Szatanowi i zawarcie nowego: z Chrystusem. Oczywiście i teraz zmiana nie jest całkowita; anielskość ma jeszcze, zwłaszcza na początku, szatańskie przymieszki. Jeszcze będzie we florenckich salonach bałamucił damy z towarzystwa, jeszcze będzie smagał bliźnich zjadliwą ironią. Ale stopniowo coraz
bardziej wycofuje się ze świata. Przygotowuje się na objawienie tego, który skromnym szlacheckim wózkiem przyjechał z Litwy. Sam szuka druidycznych natchnień nad oceanem w maleńkim Pornic. Umacnia się duchowo. Stopniowo coraz mniej dba o sławę indywidualną, pisarską. Ważniejsze staje się dla niego sianie ziarna.
Przyjąć taką perspektywę oznacza też mówić innym językiem niż ten, który się zazwyczaj w biografiach wielkich ludzi stosuje. Nie silić się na (z reguły fałszywy) ton obiektywnej relacji, starać się nie wpadać w pułapki pozytywizmu. Przywiązać się do swego bohatera – tego się chyba nie da uniknąć – ale go nie bronić, nie wybielać przez tendencyjny dobór faktów i przemilczenia.
Pisać zatem pisać o jego satanistycznych ciągotach. I o druidyzmie. Pisać o fanfaronadach. O bufonadzie. O skrajnej ambicji i jej konsekwencjach. O chorobliwej zawiści. O zażywaniu narkotyków. O przypuszczalnym homoseksualizmie. O pociągu do małych dziewczynek (wtedy dość rozpowszechnionym i tolerowanym; dziś nazwalibyśmy go pewnie skłonnością do pedofilii). O organizowaniu przemytu (na granicy szwajcarsko-francuskiej). O tych wszystkich rzeczach, o których się na ogół, zwłaszcza w Polsce, w biografiach wielkich pisarzy nie pisze.
Pokazać też, że przy całej skłonności do mistycyzmu był to człowiek mocno zainteresowany światem zewnętrznym, zafascynowany wręcz postępem cywilizacji. Człowiek, który pasjonował się rozwojem technicznym, prowadził obserwacje astronomiczne, umiał (skutecznie) grać na giełdzie i inwestował w akcje kolei żelaznych, a więc w przyszłość. Niestrudzony podróżnik, pomimo cherlawej kondycji i chronicznej choroby piersiowej podejmujący trudy dalekich wojaży europejskich i zamorskich, wspinający się na szczyty Alp i na piramidy. Rzekomy samotnik i mizantrop, przez którego życie przewinął się cały tłum ludzi najróżniejszego pokroju, sławnych i anonimowych.
W dodatku okazuje się, że życie jednego z największych polskich poetów, pomimo istnienia wielu rozmaitych źródeł i dość szczegółowego kalendarium, znane jest pobieżnie i kryje w sobie wiele miejsc ciemnych oraz białych plam. Na taki stan rzeczy wpłynęła nie tylko ostatnia wola poety, który nakazał przyjaciołom spalenie papierów osobistych, oraz zniszczenia wojenne, które przerzedziły pozostałą po nim spuściznę rękopiśmienną. Także jakby pech, albo dziwne zaniedbania historyków literatury. Jak bowiem inaczej wytłumaczyć, że spośród trzech ważnych listów S. z roku 1832, dotyczących zabiegów wokół przekładów jego poezji na język angielski, listów do Hipolita Błotnickiego, Juliana Ursyna Niemcewicza i Karola Sienkiewicza, znany jest dziś i przedrukowywany tylko ten ostatni, mimo że wszystkie trzy zostały ogłoszone drukiem przez Kallenbacha, i to już w XX wieku, konkretnie w roku 1920, bodajże we lwowskiej „Gazecie Wieczornej”? Zagubiły się też gdzieś w rocznikach dziewiętnastowiecznych czasopism ważne listy do
Krasińskiego, które opublikował Julian Klaczko.
Uprzedzam z góry, że i ja do tych listów nie dotarłem, choć niejedną zagadkę udało mi się, sądzę, rozwikłać, niejedną nową postawić hipotezę. Nadal na opracowanie czeka solidna, szczegółowa, wielotomowa kronika życia Słowackiego – na wzór tej, którą otrzymuje stopniowo, od lat, jego wielki rywal Mickiewicz.
Owszem, zależało mi na napisaniu biografii nowej, innej, niekonwencjonalnej. Opartej – przy całym szacunku do poprzedników, bez których w takim przypadku po prostu nie można się obejść – również na własnych badaniach: archiwalnych, bibliotecznych, a także topograficznych. W jakiejś mierze może być ona też czytana jako przewodnik po miejscach z osobą S. związanych.
Niniejsza książka ma w pewnym stopniu charakter przyczynkarski. Wynika to z sytuacji: każdy czytelnik polski posiada już pewną wiedzę o S. – przede wszystkim o jego twórczości, lecz także o życiu. Chcąc opowiedzieć o tym życiu na nowo, nie ograniczając się do tyle razy cytowanych „autobiograficznych” fragmentów, trzeba szukać obok, wchodzić na rzadziej uczęszczane ścieżki, nawet jeśli czasem wiodą na manowce. Droga okrężna równie dobrze (a na pewno ciekawiej) prowadzi do celu, co szeroka, wydeptana przez tłum poprzedników aleja.
Nie ma sensu spekulować, jaki on sam byłby dziś, w okresie New Age i internetu. Ale warto chyba spojrzeć na jego życie tak, jakby był, jakby mógł być naszym współczesnym. Różnice i tak się pokażą, a podobieństwa sprawią, że ta książka otrzyma szansę, której nie mają szkolne opowieści o wielkim poecie.
Nie będę ukrywał: chodziło mi także o napisanie takiej biografii Juliusza S., która trafi do pokolenia moich synów. Do generacji maturzystów rocznik plus minus 2000. Do młodych ludzi, których trudno czymś zadziwić.