Stephen R. Donaldson
Skok w konflikt: Prawdziwa historia
(fragment)
1
Klienci tłoczący się w Barze i Motelu Mallory’ego w Sektorze Delta nie mieli pojęcia, co się właściwie dzieje. Ich zdaniem był to po prostu kolejny przykład zwierzęcej żądzy, mężczyzn i kobiet popychanych ku sobie pożądaniem – coś takiego, co wszyscy rozumieli, a przynajmniej o czym marzyli. Niezwykły był jedynie fakt, że w tym przypadku żądza zawierała także odrobinę zdrowego rozsądku. Jedynie nieliczni wiedzieli, że chodzi tu o coś więcej.
W DelSeku ciekawość nie była zdrową cechą. Z pewnością nie sprawiała też takiej satysfakcji jak na przykład w Alfie, w alternatywnym sektorze sypialno-rozrywkowym Stacji Górniczej i Komunikacyjnej. Górnicy bez pracy, skompromitowani piloci z pasa asteroidów, pijacy i marzyciele, a także spora liczba ludzi, którzy nigdy by się nie przyznali, że są rudowymi piratami, nie byli w Alfie mile widziani. I wszyscy oni przekonali się na własnej skórze, że ciekawość nie jest zdrowa. Uważali siebie za zbyt sprytnych, by zadawać niewłaściwe pytania w niewłaściwych miejscach, zauważać niewłaściwe rzeczy w niewłaściwych chwilach. Nikt tu nie szukał kłopotów.
Dla nich, cała historia była w zasadzie prosta.
Zaczęła się, kiedy Morna Hyland zjawiła się u Mallory’ego z Angusem Thermopyle.
Zwracali na siebie uwagę, ponieważ tak wyraźnie do siebie nie pasowali. Pomijając jej źle dopasowany, przestarzały kombinezon, który wygrzebała chyba z czyjejś szafki, Morna była wspaniała. Miała ciało, na widok którego pijacy jęczeli, dręczeni zapomnianymi tęsknotami; miała delikatną i piękną twarz, która marzycielom łamała serca. On był smagły i cieszył się fatalną reputacją, prawdopodobnie najgorszą ze wszystkich, którzy zachowali prawo dokowania na Stacji. Jakby dla kontrastu, twarz miał okrągłą, usta szerokie jak żaba, sztywny wąsik i smugi brudu na skórze. Pomiędzy potężnymi ramionami i chudymi nogami tkwił tułów wydęty jak dętka napompowana żółcią i złością.
Właściwie nikt nie wiedział, w jaki sposób Angus zdołał przez tak długi czas zachować prawo dokowania i swój blaszany frachtowiec. Plotka głosiła, że każdy, kto został jego partnerem, załogantem czy wrogiem, kończył martwy albo w pudle. Ci, którzy go znali, prorokowali, że sam także skończy w ten sposób: zginie, albo zgnije w więzieniu.
On i Morna razem wyglądali groteskowo: ona siedziała przy nim, mimo malującego się na twarzy wyraźnego obrzydzenia, on rozkazywał jej jak niewolnicy, a jego żółte oczy błyszczały. Nikt nie mógł się powstrzymać od nieszkodliwych domysłów i spekulacji. Gdybym tylko potrafił mu ją wyrwać... Gdyby była moja... Ale historia dopiero się zaczynała.
Nikogo nie zdziwiła niemal dotykalna nić porozumienia, jaka zaiskrzyła w barze, kiedy Morna i Nick Succorso zobaczyli się po raz pierwszy.
Pod pewnym względem – i to nie jednym – Nick Succorso był najbardziej godnym pożądania mężczyzną w DelSeku. Miał własny statek: smukłą, niewielką fregatę z napędem skokowym i doświadczoną załogą. Miał reputację pirata raczej zuchwałego niż krwiożerczego; jego osobisty wdzięk sprawiał, że mężczyźni robili to, o co prosił, a kobiety dawały mu to, czego chciał. Jedyną skazą jego męskiej urody były blizny pod oczami, nacięcia podkreślające wszystko, na co patrzył, i ciemniejące, kiedy zobaczył coś, co zamierzał zdobyć. Niektórzy twierdzili, że sam się tak ponacinał, dla efektu, ale gadali tak tylko z zazdrości i niechęci. Nikt nie może być tak podziwiany jak Nick, nie wywołując przy tym złośliwych uwag.
Naprawdę dorobił się tych blizn przed laty, kiedy jedyny raz został pokonany. Miały go oszpecić, były znakiem pogardy dla jego młodzieńczej arogancji. Kobieta, która zadała mu te rany, nie uznała go za wartego zabijania.
Ale nie zapomniał tej lekcji. Nauczył się, że nie może sobie pozwolić na przegraną, nauczył się prowadzić wyłącznie nierówne walki – takie, w których to on miał przewagę. Nauczył się czekać, aż całkowicie zapanuje nad sytuacją.
Nauczył się zdrowego rozsądku.
Ludzie z jego załogi przyznawali potem, że nigdy nie widzieli jego blizn tak ciemnych, jak w chwili, gdy dostrzegł Mornę Hyland. Ta blada piękność także zapragnęła go od pierwszego spojrzenia – z namiętności czy z desperacji. Błysnęły jej oczy, w towarzystwie Angusa Thermopyle zawsze matowe. Zdumiewające było jedynie to, że żadne z nich nic w tej sprawie nie zrobiło. Przeskoczyła między nimi iskra tak silna, że widzów nie zdziwiłoby, gdyby oboje zdarli ubrania i rzucili się na siebie na miejscu, w barze.
Nikt nie miał pojęcia, co ich powstrzymało. Oczywiście, ona była tajemnicą. Ale on nie był znany z powściągliwości.
Dopiero niecałe dwa tygodnie później stało się coś, na co wszyscy czekali. Kiedy służba bezpieczeństwa Gór-Komu wpadła do Mallory’ego i oskarżyła Angusa Thermopyle o zbrodnię tak poważną, że nawet w DelSeku mogli go aresztować, Morna Hyland znalazła się nagle u boku Nicka Succorso. I równie nagle oboje zniknęli. Żądza i zdrowy rozsądek... Ich rozgrzane ciała przyciągały się jak magnes; Morna wyrwała się Angusowi w idealnie wybranej chwili. Odeszli, by stać się legendą, jaką pijacy i marzyciele powtarzają sobie każdego standardowego ranka na Stacji, kiedy u Mallory’ego panuje cisza, a cienkie duralowe ściany wydają się dostatecznym zabezpieczeniem przed zimną próżnią kosmosu i przyczajonym obłędem skoku.
Kiedy ostatni raz słyszeli o Angusie, zgodnie z przewidywaniami gnił w stacyjnym więzieniu z wyrokiem dożywocia.
Oczywiście, to nie była prawdziwa historia.
2
Lepsze informacje mieli niektórzy z tych, co kryli się w przyćmionym świetle. To ci, którzy siedzieli zwykle w kątach, pili mniej, niż się wydawało, palili mniej i mniej mówili. Przesuwali swoje kufle w sączącej się z plastiku rosie kondensacji, gdyż oczyszczanie powietrza w DelSeku nigdy nie działało tak jak powinno i nikt nie mógł siedzieć u Mallory’ego i się nie pocić. Ci ludzie wiedzieli jak słuchać, jakie stawiać pytania, w jaki sposób interpretować odpowiedzi... i gdzie jeszcze szukać informacji.
W większości byli trochę starsi, mniej zajęci sobą, może bardziej cyniczni. Jeśli byli pilotami, to siedzieli tu, gdyż na takie życie było ich stać i takie mogli zrozumieć, a nie dlatego, że alkohol, narkotyki, niekompetencja czy błąd kosztowały ich karierę. Jeśli byli górnikami, którzy nie mogli znaleźć albo nie chcieli już szukać pracy, to siedzieli tu, by żyć w pobliżu smaku i snów o poszukiwaniach rudy, wizji znalezisk tak ogromnych i czystych, że aż lepszych od bogactwa. Jeśli byli urodzonymi czy naturalizowanymi mieszkańcami Stacji, siedzieli tu, żeby utrzymywać kontakt z klientami na ich szczególny towar bądź usługi... A może po to, by obserwować rynek plotek i sugestii, którymi obracali.
Tacy ludzie widzieli więcej.
Kiedy Morna Hyland i Angus Thermopyle zjawili się u Mallory’ego, ludzie z kątów zauważyli, że jej ciało niemal się skręca, gdy siada obok niego. Usłyszeli jej chrapliwy, martwy głos, ton napięcia zadziwiający u kogoś, kto zapewne spędził tygodnie, może miesiące z dala od ludzkiego towarzystwa i alkoholu. Spostrzegli też, że Angus zawsze trzyma jedną rękę w kieszeni swojego poplamionego kombinezonu.
Kiedy Angus wyszedł z Morną, ci ludzie wyszli także – nie po to, żeby ich śledzić, ale żeby spokojnie, niemal obojętnie pogawędzić z innymi ludźmi, mającymi dostęp do plików identyfikacyjnych w komputerach Stacji.
Historia, jaką poznali, dotyczyła czegoś bardziej interesującego niż zwierzęca żądza i zdrowy rozsądek.
Tymi czy innym sposobami odkryli całkiem sensowny powód, dla którego Morna Hyland nie jest znana w DelSeku: nigdy przedtem tu nie była. Kiedy poprzednim razem odwiedziła Stację, mieszkała w AlSeku.
Przyleciała z Ziemi w jednym z tych bardzo kosztownych prywatnych rudowców. Rodzinie powodziło się tak dobrze, że ona i jej krewni wszystko robili w pierwszej klasie – mogli sobie na to pozwolić. Po skoku Hylandowie zadokowali w Stacji Górniczo-Komunikacyjnej – nie po to, żeby załadować firmową rudę dla orbitujących wokół Ziemi pieców hutniczych, ale żeby kupić zapasy. Lecieli w stronę pasa. A że nie mieli doświadczenia jako górnicy i nigdy wcześniej nie podróżowali do asteroidów, wyjaśnienie mogło być tylko jedno. Kupili gdzieś albo ukradli wiadomość o położeniu asteroidu tak bogatego, że skusił ich do wyprawy. Zarazili się marzeniem i wyruszyli zmierzyć się z nim na twardych skałach pasa.
Nic nadzwyczajnego. Na Ziemi cywilizacja i władze polityczne żądały rudy. Żaden rząd nie utrzymałby się długo bez minerałów dostarczanych przez takie stacje jak ta. W pewnym sensie Zjednoczone Kompanie Górnicze, fundator Stacji, były jedyną skuteczną władzą w ludzkim wszechświecie. W konsekwencji każda stacja czy miasteczko miało przynajmniej jednego szczerego, oszukańczego lub złodziejskiego handlarza mapami pasa, planami kosmicznych wysp skarbów. Mężczyźni i kobiety, czując swoiste ssanie w żołądku, kupowali „dokładne”, „tajemne” mapy i ryzykowali wszystko, żeby przeskoczyć szczelinę wymiarową i ruszyć na poszukiwania.
Ale nie tacy bogacze jak Hylandowie. Jeśli porzucili dochodową firmę transportową i przerobili swojego liniowca na statek górniczy, dwie rzeczy były pewne.
Mieli mapę.
Mapa była dobra.
Takie wieści musiały się rozprzestrzenić po AlSeku jak pożar, w przeciwnym bowiem razie na pewno nie dotarłyby do DelSeku. Zamieszkujący AlSek snobistyczni bogacze, baronowie korporacji, urzędnicy rządowi, intelektualiści i przestępcy najwyższej klasy, w zasadzie nie dzielili się informacjami z lokatorami Sektora Delta. Natomiast Angus Thermopyle chyba nigdy w życiu nie był w Sektorze Alfa.
Ludzka natura, jak wiadomo podatna na chciwość oraz dość obojętna na skrupuły, skłoniłaby zapewne licznych złodziei kopalnianych i piratów, do podążenia za statkiem Hylandów, Pogromcą Gwiazd, kiedy ten opuścił dok. Ale złodzieje i piraci zbyt długo już atakowali legalnych poszukiwaczy i transportowce – a bitwy między statkami stały się zbyt gwałtowne. Teraz sama Stacja ostrzeliwała każdy statek, który próbował ścigać inny statek. Wszystko wskazywało na to, że Hylandowie odlecieli bezpiecznie.
Pozory musiały ich zmylić. Albo ktoś ich przechytrzył. Nie mieli żadnego doświadczenia z pasem, górnictwem, złodziejami i piratami. Za to Angus Thermopyle zdobył bajeczne bogactwa, ani przez moment nie wykonując uczciwej pracy i nie dzieląc się skarbami z partnerami, wspólnikami i załogą. Statek Hylandów nigdy nie powrócił.
Powróciła za to Morna Hyland.
Wróciła z Angusem. Z głuchym, prawie martwym głosem i z obrzydzeniem do obecności Angusa.
On zaś niczym groźbę zaciskał pięść w kieszeni kombinezonu.
Ludzie, którzy to obserwowali, nie potrafili tych zdarzeń wyjaśnić inaczej, niż wyciągając jedyny sensowny – ich zdaniem – wniosek. Pasował on zarówno do reputacji Angusa, jak ich własnego cynizmu.
Bez żadnych wyraźnych dowodów uznali, że wszczepił jej implant strefowy. I trzymał w kieszeni sterownik.
Implanty strefowe były – oczywiście – nielegalne. Nielegalne do tego stopnia, że nieuprawnione użycie karano śmiercią. Ale – co również oczywiste – kwestie legalności nie powstrzymywały ludzi z pasa; wszyscy trzymali implanty strefowe pod ręką, na wszelki wypadek.
Najkrócej mówiąc, implant strefowy to radioelektroda, którą można wsunąć przez jedną ze szczelin czaszki wprost do mózgu, gdzie jej emisja jest zadziwiająco skuteczna. Wynalazł go pewien lekarz, próbujący zapanować nad ostrymi atakami epilepsji u pacjentów. Emisja wygaszała neuralną burzę w umyśle chorego. Naukowcy szybko odkryli, że przez zmianę zakresu emisji i skierowanie jej do różnych stref mózgu – stąd jej nazwa – można osiągać najrozmaitsze rezultaty. Możliwe było poskromienie gwałtownego obłędu, opanowanie zachowań maniakalnych, wyleczenie – lub zainicjowanie – katatonii. Opór zmieniał się w chęć współpracy, a ból dawał się reinterpretować jako rozkosz.
Możliwe było stłumienie woli. Bez naruszania świadomości ani koordynacji ruchów.
Wobec szerokiego zakresu działania implantu, z wykorzystaniem kilku elektrod i pozbawionego skrupułów operatora, wolne ludzkie istoty dawało się przekształcić w inteligentnych, pracowitych i lojalnych niewolników. Jeszcze prostszą sprawą było użycie implantów o węższym widmie, osiągających porównywalne wyniki drogą przemiany ludzi w fizyczne marionetki, albo drogą aplikowania surowych neuralnych kar i nagród.
Nieuprawnione użycie implantu strefowego karane było śmiercią automatycznie, nieuchronnie i bez prawa apelacji.
Jednak mimo przepisów i możliwości niewłaściwego zastosowania, nawet praworządni piloci, górnicy, transportowcy i handlarze rudą uważali implanty strefowe za niezbędny sprzęt medyczny.
Z prostego powodu. Nauki medyczne stworzyły metody pozwalające kompletnym idiotom diagnozować i leczyć ciężkie choroby; sposoby, dzięki którym oślepieni czy zagubieni piloci mogli usunąć urazy z wykorzystaniem uszkodzonego czy niewystarczającego sprzętu; recepty na protezowanie zmiażdżonych kończyn, a nawet zmiażdżonych organów. Niestety, żadne badania nie odkryły lekarstwa na chorobę skokową, dziwne załamanie umysłu, atakujące mniej więcej co setną osobę przekraczającą szczelinę wymiarową i zmieniające ją w psychopatycznego mordercę, przekaźnik fali zerowej, rozszalałego bulimika, radosnego samobiczownika, pedofila albo lekomana. Najwyraźniej jeden procent ludzi cierpiał na niewykrywalny uraz komórek nerwowych, a kiedy te komórki przenoszono przez lata świetlne przestrzeni i przez niepojętą fizykę szczeliny, coś się działo. Normalnie zdrowe osobniki traciły panowanie nad własnym życiem w sposób zadziwiający, często groteskowy, a czasem morderczy.
Na chorobę skokową nie było lekarstwa. Istniała za to metoda jej opanowania.
Implant strefowy.
Statki czy obozy górnicze i poszukiwawcze, są delikatnymi organizmami. Życie każdego człowieka zależy od wszystkich jego towarzyszy. Z tego powodu całkowicie zdrowi psychicznie i praworządni obywatele za niedopuszczalne ryzyko uznawali skok czy lot w przestrzeni bez implantów strefowych. Na wypadek, gdyby stojący obok kolega chwycił nagle wąż hydrantu i zaczął wokół rozpylać kwas mineralny.
„Uprawnione użycie” implantu zachodziło wówczas, gdy cała załoga czy wszyscy mieszkańcy obozu górniczego zeznawali, że zginęliby, gdyby nie wykorzystali implantu strefowego wobec ofiary choroby skokowej. Ponadto osoba z implantem musiała zapewnić, że w żadnych innych sytuacjach nie pozbawiono jej wolnej woli.
Policja ZKG pilnowała zasad „uprawnionego użycia” z pełną satysfakcji bezstronnością.
Po części z tego właśnie powodu udowodnione przypadki nadużyć zdarzały się rzadko. Ale historie krążyły zawsze. Ktoś trafił na żyłę na asteroidzie tak dalekim, że nie zaznaczono go na mapach. Tak dalekim, że on i załoga nie mieli wystarczających zapasów, żeby rozpocząć wydobycie. Wtedy wszczepił wszystkim implanty strefowe i zmusił do pracy bez snu i jedzenia, aż umarli. Ktoś inny prowadził samotne poszukiwania, i dźwig towarowy statku złamał mu nogę. Tracąc przytomność z bólu, zaniedbał normalnego leczenia i wszczepił sobie implant, żeby zmienić cierpienie w rozkosz. W rezultacie był tak szczęśliwy, że stracił rozum i wykrwawił się na śmierć.
Ale mężczyźni w barach i noclegowniach DelSeku najczęściej rozmawiali o kobietach. Rzadko można je było spotkać na stacjach górniczych. Kobiety samotne jeszcze rzadziej. A kobiety dostępne, tak rzadko, że były niewiarygodnie kosztowne. To oznaczało, że większość mieszkała w AlSeku. Mężczyźni, nie mając nic do roboty, myśleli prawie wyłącznie o nich. O pięknych kobietach. Kobietach zapierających dech w piersi. Kobietach z implantami strefowymi, kobietach robiących wszystko, co oszołomiony alkoholem albo cyniczny umysł jest w stanie sobie wyobrazić. Ponieważ nie miały wyboru, choćby z całych sił nienawidziły tego, co się z nimi dzieje.
Kobiety takie jak Morna Hyland.
To właśnie musiało się zdarzyć, kiedy Angus Thermopyle znalazł sposób, żeby wytropić statek Hylandów.
Nikt naprawdę nie wiedział, ile skomplikowanych urządzeń śledzących ukrył w swoim rozklekotanym, brudnym stateczku. Wobec wszystkich podobno okradzionych kopalni, całej podobno zrabowanej rudy, wielu podobno rozbitych frachtowców, jego rezerwy finansowe musiały być ogromne. Z pewnością mógł sobie pozwolić na sprzęt, na widok którego nawet takiemu Nickowi Succorso tylko ciekła ślinka. Przecież nie wydawał tych pieniędzy na siebie. Każdy, kto u Mallory’ego siedział blisko niego, mógłby przysiąc, że Angus nie zmieniał kombinezonu od czasu wynalezienia napędu skokowego. Nie kupował drogiego alkoholu, ani zbyt wiele taniego. Nigdy nie sprowadzał kosztownych kobiet. Co do statku nazwanego dziwnym, nie pasującym imieniem Ślicznotka, to nikt nie oglądał go od wewnątrz. Za to zewnętrzny pancerz, luki, anteny i skanery wyglądały tak, jakby przeszły przez deszcz meteorów, a potem rdzewiały spokojnie przez lata. Jedyne, o co zawsze dbał właściciel – jedyna wskazówka, że w ogóle przejmował się statkiem – to nazwa, zawsze
równo wymalowana czarną farbą po obu stronach modułu dowodzenia.
Co mógł robić ze swoimi pieniędzmi?
A cóż by innego? Musiał inwestować w swój „interes”, kupować wszelkiego typu szperacze próżni, sita cząsteczkowe i czujniki dopplerowskie; większość pilotów, jacy bywali u Mallory’ego, słyszała tylko o takim sprzęcie. Ale pozwoliłby mu śledzić statek Hylandów tak, żeby ani oni, ani Stacja niczego nie podejrzewali.
Na niektóre pytania nadal nie znaleziono odpowiedzi. Wszyscy wiedzieli, że statek wielkości Ślicznotki potrzebował do lotu przynajmniej dwóch, a najlepiej sześciu ludzi załogi. Zakładając, że Morna Hyland pracowała dla Angusa w drodze powrotnej, musiał przecież mieć kogoś na pokładzie, kiedy ruszał tropem Pogromcy gwiazd. Kto to był? Zapewne ktoś, kto potrafił wchodzić i opuszczać Stację bez kontroli dokumentów, gdyż komputer nie zarejestrował załogi Ślicznotki. Co się stało z tym człowiekiem? A może z tymi ludźmi?
Co się stało ze statkiem Hylandów i całą jego załogą?
Nikt nie wiedział. Ale Angus Thermopyle z pewnością leciał za nimi aż do żyły. I musiał ich jakoś zaatakować – rozbił statek, porzucił albo wymordował całą rodzinę. Oszczędził Mornę, gdyż z implantem strefowym była wizją godną pożądania.
Ponieważ – jak się domyślano – nienawidził jej.
Oczywiście, nie miał nic przeciwko niej osobiście. Po prostu nienawidził wszystkiego. I każdego. Ludzie, którzy zauważali takie rzeczy, wyczuwali bijący od niego zapach nienawiści. Całe życie Angusa było jej pełne: niszczycielskiej i nieprzewidywalnej. Teraz całą nienawiść skoncentrował na Mornie, a zawsze pragnął tego, czego nienawidził. Chciał, żeby stała się tym, czym mógł ją uczynić jedynie implant strefowy.
Piękną i niechętną. Podatną na każde poniżenie, jakie przyjdzie mu do głowy... i cierpiącą z tego powodu.
Kiedy pewni ludzie u Mallory’ego odkryli to, co uznali za prawdę, tylko niewielu było nią poruszonych. Sami prezentowali dość niejednolite zasady moralne, część więc z nich uznała pewnie, że Angus popełnia zło. Inni za zło uważali jedynie fakt, że sterownik implantu znajduje się w kieszeni Angusa.
Nick Succorso zachował swoją opinię dla siebie. Być może odczuwał tak silny pociąg do Morny, że o niczym innym nie myślał.
Mimo to, i mimo swej reputacji człowieka sukcesu, nie rzucił się Mornie na ratunek. Powstrzymywała go pewnie perspektywa tego, co mógłby wtedy zrobić Angus. Co mógłby zrobić Mornie Hyland, naturalnie. Ale też temu, kto próbowałby jej bronić. Angus Thermopyle znany był z tego, że pozbywał się przeciwników. Zamiast więc rzucać się do walki, Nick Succorso czekał i planował. Był może przestępcą lub zawadiaką, bohaterem, piratem czy najemnikiem. Ale z pewnością nie był głupcem. I nie miał ochoty posmakować porażki.
Chciał – jak przypuszczali domyślni cynicy – żeby policja aresztowała Angusa ze sterownikiem implantu strefowego Morny w kieszeni. Angus dostałby karę śmierci, implant by usunięto, a wtedy Morna Hyland z własnej woli dałaby Nickowi Succorso jedyny dowód wdzięczności, na jakim mogło mu zależeć.
Siebie.
Najtrudniejsze wydawało się zorganizowanie aresztowania Angusa. Nie był łatwą ofiarą – on, mistrz piractwa, zdrad i morderstw.
A jednak Nick zdołał to osiągnąć.
I znowu, jedyne dostępne wyjaśnienia opierały się wyłącznie na domysłach. W stacyjnym więzieniu Angus nie rozmawiał z nikim. Nick Succorso i jego załoga zniknęli, zabierając ze sobą Mornę Hyland. Niemniej jednak, spekulacje oparte były na solidnych podstawach. Znając Nicka, można było ze sporym prawdopodobieństwem przewidzieć, co zrobi.
Nikt właściwie nie wiedział, skąd pochodził. Jego pliki identyfikacyjne wyglądały jednocześnie na absolutnie poprawne i zwyczajnie sfałszowane; nie zdradzały niczego. Krążyły tylko pogłoski, że pewnego dnia zadokował swoją śliczną fregatę, Kapitański kaprys, przy Stacji Górniczo-Komunikacyjnej, przeszedł przez kontrolę, poprowadził załogę do Sektora Delta, zapewne przypadkiem wybrał Bar i Motel Mallory’ego i był jego stałym gościem za każdym razem, kiedy trafiał na Stację. Tylko ludzie siedzący w kątach, ludzie zaglądający pod powierzchnię, słyszeli, jak wyglądała kontrola.
Jako że nie spali i nie byli ślepi, inspektorzy Stacji natychmiast zauważyli, że Kapitański kaprys ma w poszyciu dziurę wielkości stołu do ruletki.
Trafili pana, stwierdzili. Wygląda to na strzał z działa cząsteczkowego.
Zgadza się, przyznał.
Dlaczego do pana strzelano?
Nie strzelano.
Nie? Ton inspektorów sugerował głęboki sceptycyzm.
Nie. Próbowałem się dostać do wnętrza jednego z tych niewygodnych asteroidów: za mały na ciężki sprzęt, ale za duży, żeby rozkruszyć go ręcznymi palnikami. Postanowiłem go rozwalić. Strumień cząsteczkowy trafił w zeszkloną powierzchnię i jakoś się odbił. Sam do siebie strzeliłem. Nick uśmiechnął się przyjaźnie.
Nie brzmi to zbyt prawdopodobnie, kapitanie Succorso. Proszę przekazać nam rdzeń danych pańskiego komputera, to sprawdzimy tę historię.
Nie, powiedział znowu, a jego uśmiech nie był już tak przyjazny. Nie mam obowiązku udostępniania wam mojego rdzenia danych, chyba że dysponujecie dowodem przestępstwa. Takie jest prawo. Czy ktoś popełnił przestępstwo?
W końcu puścili Nicka. Statek, który do niego strzelał, na pewno został w odwecie rozbity na kawałki. Nie mógł więc zawiadomić, że popełniono przestępstwo.
Z uśmiechem, od którego powinny drżeć serca kobiet w DelSeku, skąpany w podziwie swej załogi, i wydając pieniądze, jakby miał linię kredytową w ZKG, osiadł u Mallory’ego i czekał na naprawę Kapitańskiego kaprysu. Zajmował się głównie zabawą i miał do niej talent. Jego dobry humor i wigor były zaraźliwe. Jedynie ludzie, którzy obserwowali jego blizny pod oczami, mogli odgadnąć, że zajęty jest także czymś poważniejszym niż ciągłe pijatyki. U Mallory’ego to „coś” mogło oznaczać jedno: Nick słuchał, sortował, oceniał; kontaktował się ze źródłami informacji.
Kiedy opuszczał Stację Gór-Komu, odlatywał nagle. A kiedy wracał, świętował.
Jakimś dziwnym przypadkiem obce statki przejawiały tendencję do niezwykle długich spóźnień akurat wtedy, kiedy Nicka nie było.
Nawet przekaźnik fali zerowej mógłby przewidzieć, że wszystko w Nicku zadrży na widok Morny Hyland. Jeśli był piratem, to należał do tego podziwianego rodzaju, który w romantycznych filmach wideo wyrąbuje sobie drogę do cnoty. Ona zaś była piękna i godna współczucia: dama w niebezpieczeństwie, poniżana i bezbronna. Nie wspominając już o tym, że należała do kogoś innego, do pirata odnoszącego sukcesy podobno większe nawet od Nicka Succorso. Ale tylko ludzie, którzy nie znali się na rzeczy, zdziwili się, że natychmiast nie skoczył jej z pomocą. Ludzie siedzący w kątach domyślali się, co zrobi.
Nie spróbuje porwać jej otwarcie. Na to jest za sprytny. Inaczej mówiąc, czuje zbyt wiele szacunku dla możliwości Angusa Thermopyle. A swoje słabe punkty – podobnie jak swoje przewiny – Angus zamykał bezpiecznie na pokładzie Ślicznotki. Sama ochrona Stacji przybyłaby na pomoc, gdyby Nick usiłował przedostać się przez zabezpieczenia.
Nie. Nick będzie raczej siedział i słuchał, obserwował Mornę Hyland spod blizn i czekał na okazję. Czekał, aż Angus Thermopyle wykona pierwszy ruch.
Chciał przewidzieć ten ruch, odgadnąć, kiedy nastąpi. Chciał dokonać tego, czego nigdy nie udało się ochronie: odkryć tajemnicę Angusa. I kiedy dowie się, jaki ruch zamierza wykonać przeciwnik, będzie mógł go śledzić i zdradzić. W chwili aresztowania Angusa może mieć jedyną realną szansę porwania Morny.
Pragnął jej.
A także chciał się wykazać w starciu z Angusem Thermopyle.
Jeśli miał inne motywy, nigdy nie napomknął o nich w DelSeku.
Okazja nadarzyła się szybciej, niż mógłby się spodziewać. Może Angus z Morną przy boku czuł się zarozumiały i chciał się popisać. Może stawał się chciwy – jeśli w ogóle możliwa była chciwość większa niż ta, jaką przejawiał do tej pory. A może przynęta okazała się zbyt atrakcyjna, by ją zignorować. W każdym razie, dwa tygodnie po pierwszej wizycie z Morną u Mallory’ego, Angus wykonał ruch.
Statek z zapasami z Ziemi – z jakichś powodów docierający na Stację kilka tygodni wcześniej niż zwykle – miał kłopoty. Każdy odbiornik w pobliżu odebrał wezwanie o pomoc, po czym statek ucichł. Okazało się, że ktoś z załogi dostał ataku choroby skokowej. Kiedy wrócili do normalnej przestrzeni, ów nieszczęsny osobnik poświęcił się realizacji pomysłu instalacji żelaznego łomu w banku pamięci komputera nawigacyjnego. Zanim koledzy go poskromili, statek był już niesterowny i dowódca nie wiedział, gdzie się znaleźli. Wezwanie pomocy ucichło, co mogło oznaczać, że uszkodzenie komputera – możliwe, że pożar – rozszerzyło się na sprzęt łączności.
Innymi słowy, żywność, sprzęt i leki na pełny rok standardowy pływały sobie gdzieś na tle gwiazd, gotowe do ratowania, przeładunku albo rabunku.
Gdy tylko rozkodowano wezwanie, dowództwo Stacji ogłosiło blokadę doków. Zakazali startu wszystkim statkom – do chwili zaprzysiężenia załogi jako członków oficjalnych grup poszukiwawczych. I dopóki na pokład nie wejdą funkcjonariusze ochrony, by obserwować akcję. Tak nakazywała standardowa procedura. Na ogół nawet piraci i złodzieje przestrzegali jej nakazów. Statki uczestniczące w poszukiwaniach uczestniczyły także w podziale nagrody, niezależnie od tego, który z nich przeprowadził właściwą akcję ratowniczą. Za to statki, które łamały blokadę, odmawiały współpracy i odlatywały mimo zakazu, zgodnie z prawem stawały się celami. Można było do nich strzelać bezkarnie.
Tym razem tylko Ślicznotka i Kapitański kaprys podjęły to ryzyko. Nie wiadomo w jaki sposób, ale Angus Thermopyle i Nick Succorso zdołali odrzucić zamki dokujące na kilka sekund przed ogłoszeniem blokady. W ten sposób zachowali przynajmniej iluzję legalnego startu.
Ale w dowództwie iluzje nie zrobiły wrażenia. Nadano rozkazy powrotu i ponownego dokowania. Oddano strzały ostrzegawcze.
Z pogardliwą swobodą Kapitański kaprys zniknął z ekranów Stacji.
Nick Succorso uciekł, wykorzystując trudny manewr zwany przeskokiem migowym. Nikt u Mallory’ego nie wątpił, że jest do tego zdolny. Najkrócej mówiąc, uruchomił napęd skokowy i wyłączył go ułamek sekundy później, zmuszając statek do „mignięcia” o pięćdziesiąt czy sto tysięcy kilometrów. Było to ryzykowne – zawsze istniała szansa, że napięcie wymiarowe rozerwie statek na części, albo że wyjdzie on ze szczeliny w studni grawitacyjnej, skąd nie zdoła się wyrwać. Ale udało się. Nick uciekł.
Sądząc z wyglądu, Ślicznotka nie wytrzymałaby takiego manewru. Zresztą nie miała napędu skokowego. Angus Thermopyle wybrał całkiem inną metodę. Gdy tylko padły pierwsze strzały ostrzegawcze, zaczął nadawać własne wezwanie pomocy.
Każdy odbiornik wokół Stacji odebrał je natychmiast. Mam gdzieś zwarcie. Dym... Nie mogę sterować. Nie strzelajcie. Próbuję zawrócić.
Oczywiście, nikt mu nie uwierzył. Ale dowództwo nie mogło zignorować możliwości, że jednak mówi prawdę. Trzeba było ją rozważyć, przynajmniej przez kilka sekund. I w ciągu tych sekund Angus uruchomił dopalacze, których istnienia nikt się nawet nie domyślał. A nie domyślał się, gdyż nie wierzył, że Ślicznotka wytrzyma takie przyśpieszenie.
Podobnie jak Nick, on także uciekł.
Przez jakiś czas nic się nie działo. Ludzie obserwujący wydarzenia mogli spekulować, ale przez dwa dni nie mieli nic, na czym mogliby oprzeć te spekulacje.
Potem wróciła okaleczona Ślicznotka. Burty miała poznaczone ogniem dział cząsteczkowych i co chwila traciła ciąg. Mimo to przeszła kontrolę. Angus Thermopyle stanął przed komisją śledczą. Po kilku godzinach przyprowadził Mornę do Mallory’ego. Żadne z nich nie zdradziło, co zaszło.
Kapitański kaprys dotarł do Stacji tego samego dnia. Też był uszkodzony, ale Nick Succorso się tym nie przejmował. Przekonał jakoś inspektorów, wyśmiał komisję śledczą. Wraz z załogą wrócił do Mallory’ego, wolny i chętny do zabawy.
Oficjalne poszukiwania trwały nadal. Jak dotąd nie trafiono na żaden ślad statku. Minęło tyle czasu, że szansa jego odnalezienia była znikoma.
Ale pewnej nocy ochrona Stacji wpadła do Mallory’ego, żeby aresztować Angusa.
Mieli dowód, że popełniono przestępstwo. Tak przynajmniej twierdzili. To dało im prawo do wejścia bez zezwolenia na pokład Ślicznotki i do przejęcia rdzenia danych. Dzięki temu odnaleźli wszystkie schowki, a w nich żywność, sprzęt i leki, mogące pochodzić tylko z zaginionego statku dostawczego.
Aresztowania w DelSeku zdarzały się rzadko. Bywalcy Mallory’ego i podobnych lokali niechętnie patrzyli na interwencje prawa i porządku. Nawet w grupach ochroniarze nie mogli przechodzić spokojnie przez Sektor Delta.
Ale obrabowano i prawdopodobnie zniszczono statek dostawczy. Stacja potrzebowała tych dostaw, by przeżyć. DelSek potrzebował tych dostaw. Wszyscy mężczyźni i kobiety u Mallory’ego mieli przecież ucierpieć w wyniku tej zbrodni. W dodatku każdy z obecnych nie lubił, bał się, a czasem wręcz nienawidził Angusa Thermopyle.
Z początku akcja nie przebiegała gładko. Angus i Morna zaczęli się szarpać: najwyraźniej próbował ją przytrzymać. Zdołała się jednak wyrwać, kiedy ochrona podeszła bliżej. Tłum rozstąpił się przed nią, odpychany przez załogę Nicka Succorso. A potem ona i Nick zniknęli tak nagle, jakby dokonali przeskoku migowego.
Kapitański kaprys wyśliznął się z doków nie zatrzymywany. To jednak łatwo było wyjaśnić: Nick zapewne dogadał się z ochroną, zanim przekazał im dowody przeciwko Angusowi. Prawo odlotu było częścią nagrody.
I tak piękna dama została ocalona. Porwał ją zawadiacki pirat. Przez długie tygodnie pijacy i narkomani u Mallory’ego rozmawiali tylko o tym, co robią ze sobą dziewczyna i pirat. Ludzie podatni na romantyczne emocje czuli ucisk w gardle na myśl o minionych wydarzeniach. Nawet siedzących po kątach cyników zadowoliło takie rozwiązanie. Nick Succorso zrobił to, czego się po nim spodziewali.
Cała ta historia miała tylko dwa słabe punkty.
Po pierwsze, ziemski statek z zapasami dotarł terminowo. Po drodze nie miał żadnych kłopotów. Dowódca stwierdził także, że nie wysłano żadnego innego statku.
Po drugie, nigdy nie znaleziono sterownika implantu strefowego Morny Hyland. Angus Thermopyle nie miał go przy sobie, kiedy został aresztowany. Dlatego gnił w więzieniu, zamiast czekać na egzekucję.
Pierwszą wątpliwość wyjaśniono bez trudu. To Nick Succorso musiał zorganizować całą sprawę – nadał fałszywe wezwanie pomocy, a potem sam ukradł zapasy ze Stacji i podrzucił je na Ślicznotkę. Był do tego zdolny. Bywalcy Mallory’ego podziwiali go za to jeszcze bardziej.
Druga kwestia była bardziej niepokojąca. To przecież niemożliwe: Angus nie mógł wcześniej pozbyć się sterownika; gdyby to zrobił, Morna zaraz by uciekła, albo – co bardziej prawdopodobne – zabiła go gołymi rękami za wszystko, co jej zrobił. A przecież musiał wyrzucić go wcześniej, gdyż w przeciwnym wypadku zostałby z nim aresztowany.
Jedyne możliwe wyjaśnienie nie dawało satysfakcji. W końcu implant strefowy i jego sterownik były tylko nie sprawdzoną hipotezą. Być może wcale nie istniały.
Ale w takim przypadku ciąg zdarzeń stawał się całkiem niezrozumiały. Dlaczego zostawała przy nim, jeśli nie miał nad nią władzy? A jeśli miał, to czemu z niej zrezygnował? Jak się domyślił, że zagraża mu niebezpieczeństwo?
Nikt nie znał odpowiedzi na te pytania. Jednakże ludzie, którzy je zadawali, robili to wyłącznie z ciekawości. Główna sekwencja działań była dostatecznie jasna. O zaciemniających ją szczegółach będzie można zwyczajnie zapomnieć.
Z prawdziwą historią bywalcom Mallory’ego przyszłoby się pogodzić znacznie trudniej.
Skok w wizję: Zakazana wiedza
(fragment)
Angus
Milos Taverner westchnął i przejechał palcami po czaszce, jakby chciał się upewnić, że to, co zostało z jego włosów, wciąż jest na miejscu. Zapalił następnego nika. Potem spojrzał ponuro na wydruki spróbował wymyślić jakąś metodę, która byłaby skuteczna, a przy tym nie wpakowała go w takie kłopoty, że ludzie, których miał zadowalać – i brał za to pieniądze – zwróciliby się przeciw niemu.
Był odpowiedzialny za trwające wciąż przesłuchanie Angusa Thermopyle.
Szło nie najlepiej.
Jednych to cieszyło, innych doprowadzało do wściekłości.
Proces Angusa okazał się dość prosty jak na takie przedsięwzięcie. Ochrona Gór-Komu odzyskała skradzione zapasy. Rewizja, dzięki której odnaleziono te zapasy na pokładzie Ślicznotki, statku Angusa, miała dostateczne podstawy prawne. Mimo pewnej liczby niejasnych i niepokojących wyjątków, dane z rdzenia statku wsparły oskarżenia, przynajmniej te lżejsze. Obwiniony nie próbował się bronić – pewnie zdawał sobie sprawę, że to daremny wysiłek. Wszystko skończyło się jak należy: Angusa Thermopyle uznano za winnego zarzucanych mu czynów.
Z drugiej strony, mimo prowokacyjnych plotek o implantach strefowych, gwałtach, morderstwach i zniszczeniu Pogromcy gwiazd, okrętu PZKG, nie znaleziono dowodów, pozwalających oskarżyć go o cokolwiek poważniejszego niż kradzież zapasów Stacji. Angusa skazano na dożywocie w stacyjnym więzieniu, ale ochrona nie potrafiła tak nagiąć prawa, by uzyskać wyrok śmierci.
Sprawa została zamknięta.
Ochrona jednak nie zamierzała jej tak zostawić.
Milos Taverner miał w tej kwestii dość mieszane uczucia. Zbyt wiele było priorytetów, o których powinien pamiętać.
Jako zastępca szefa ochrony odpowiadał za przesłuchania. Owszem, zarzuty postawione Angusowi Thermopyle nie budziły żadnych wątpliwości, a posiadane dowody nie pozwalały oskarżyć go o cokolwiek innego. Ale ochrona znała Angusa od dawna. Jego piracka działalność była rzeczą pewną, choć trudną do wykazania. Interesy z przestępcami wszelkiego rodzaju, od handlarzy narkotyków i psychotyków po nielegalny handel rudą we wszystkich jego odmianach, były powszechnie znane, choć nie do udowodnienia. Załogi Angusa Thermopyle przejawiały niepokojącą skłonność do znikania bez śladu. W dodatku niezwykle intrygujący był nie wyjaśniony ciąg zdarzeń, jaki doprowadził go z powrotem do Gór-Komu w towarzystwie policjantki ZKG, która powinna zginąć na pokładzie Pogromcy gwiazd.
Biorąc to wszystko pod uwagę, Taverner nie mógł kwestionować decyzji, by przesłuchiwać Angusa Thermopyle, dopóki się nie złamie – albo nie umrze.
Mimo to zastępca szefa nie miał ochoty na tę pracę. Z wielu powodów.
Jako człowiekowi drobiazgowemu Angus wydawał mu się odrażający. Wszyscy wiedzieli, że jedyną wadą Milosa jest nałóg palenia ników. Nawet ci, którym nie starał się nadskakiwać, przyznawali, że jest schludny, ostrożny, nienagannie poprawny we wszystkim. A nikt zdrowy na umyśle nie próbowałby przypisać tych zalet Angusowi.
Więzień najbardziej przypominał wzdętą złośliwą ropuchę. Higienę uważał za słowo obce: brał prysznic tylko wtedy, gdy strażnicy siłą wlekli go do kabiny sanitarnej; czysty kombinezon wkładał pod groźbą głuszaka. Pocił się obficie i cuchnął jak świnia. Brud wżarł mu się w skórę. Na samą myśl o Angusie czuł się słaby; jego obecność przyprawiała o mdłości.
W dodatku w żółtych oczach Angusa płonęła złośliwa inteligencja, a pod ich spojrzeniem Milos czuł się odsłonięty, niebezpiecznie obnażony.
Angus był chytry, sprytny, zdradliwy jak sam chaos. Praca z takimi ludźmi niosła ryzyko. Kłamali tak, by podtrzymać złudzenia przesłuchującego. Wyciągali wnioski z zadawanych pytań, zyskiwali wiedzę nie mniejszą od tej, jaką się dzielili – w przypadku Angusa pewnie nawet większą – i wykorzystywali ją, by doskonalić swe kłamstwa, by sprowadzić zgubę na rozmówcę, nawet gdy nie mieli do tego żadnych podstaw i kiedy nad nimi samymi regularnie pracowali eksperci, zachęcający do współpracy. Tacy ludzie, gdy powinni być najsłabsi, stawali się najgroźniejsi.
Angus budził w zastępcy szefa uczucie, że to on, Milos, jest sprawdzany, to jego, Milosa, sekrety mogą wyjść na jaw, to jego przesłuchują.
Jakby tego nie było dosyć, codziennie stawał twarzą w twarz ze świadomością, że przesłuchanie może doprowadzić do eksplozji. Angus Thermopyle był piratem rudy; miał więc nabywców. Ślicznotkę zdobył w nielegalny – choć nie udowodniony – sposób. Wyposażył ją nielegalnie. Korzystał zatem z nielegalnych stoczni. Część jego sprzętu cuchnęła obcą techniką, a zapisy były zbyt czyste, choć nienaruszalnie zarejestrowane w rdzeniu danych statku.
Wszystkie te wnioski i wszystkie łańcuchy hipotez prowadziły w jednym kierunku: do zakazanej przestrzeni.
Angus Thermopyle miał zatem dostęp – bezpośredni lub pośredni – do tajemnic tak niszczycielskich, że mogły zachwiać równowagą sił w całym potężnym imperium handlowym Zjednoczonych Kompanii Górniczych. Te tajemnice mogły zagrozić bezpieczeństwu każdej stacji. Niewykluczone, że mogły zagrozić bezpieczeństwu samej Ziemi.
Milos Taverner nie był pewien, czy chce, by te tajemnice wyszły na jaw. W miarę upływu czasu zyskiwał coraz większą pewność, że wolałby zachować je w ukryciu. Milczenie Angusa do furii doprowadzało ludzi wydających rozkazy, za wykonywanie których Milos brał pieniądze. Tajemnice Angusa, jeśli zostaną odkryte, doprowadzą do furii innych. Ale ci, którzy nienawidzili milczenia więźnia, nie stanowili tak wielkiego bezpośredniego zagrożenia jak ci drudzy.
Jednak każda chwila spędzona z Angusem Thermopyle była rejestrowana. Na Stacji regularnie analizowano transkrypcje. Kopie rutynowo trafiały do PZKG. Zastępcy szefa ochrony Gór-Komu nie pozostawało nic innego niż całkowite poświęcenie tej sprawie.
Nic dziwnego, że nie mógł rzucić palenia. Zauważył, że nałóg budzi niesmak u innych, ale nie umiał z nim zerwać. Czasami wydawało mu się, że tylko palenie pozwala mu znieść napięcie nerwowe.
Na szczęście Angus Thermopyle nie przejawiał chęci współpracy.
Wysłuchiwał pytań z niezmienną wrogością. Milczał. Od uderzeń głuszaków aż rzygał własnymi flakami, a cela śmierdziała wymiocinami, ale nie mówił ani słowa. Spokojnie znosił głód, pragnienie, deprywację sensoryczną. Tylko raz się załamał: kiedy Milos go poinformował, że Ślicznotkę właśnie demontują na części i złom. Ale wtedy Angus wył tylko jak zwierzę i próbował zdemolować pokój przesłuchań. I nadal nic nie mówił.
Zdaniem Milosa przekazanie wiadomości o Ślicznotce było błędem. Otwarcie powiedział to przełożonym – choć wcześniej zadał sobie wiele trudu, by zaszczepić im ten pomysł. Był przekonany, że coś takiego wzmocni tylko nieustępliwość więźnia. Oni jednak się upierali – w końcu żaden inny sposób nie dał rezultatów.
Sprawa skończyła się mniej więcej tak, jak Milos oczekiwał. Odniósł przynajmniej to jedno niewielkie zwycięstwo.
Poza tym kolejne przesłuchania nic nie dawały.
– W jaki sposób spotkałeś Mornę Hyland?
Brak odpowiedzi.
– Co robiliście razem?
Brak odpowiedzi.
– Dlaczego glina z PZKG zgodziła się lecieć z takim mordercą jak ty?
Brak odpowiedzi.
– Co jej zrobiłeś?
Oczy Angusa pozostały nieruchome.
– Jak zdobyłeś te zapasy? Jak dostałeś się do magazynów? Nie było włamania do komputera. Strażnikom nic się nie stało. Nie ma śladu, że wciąłeś się z zewnątrz. Przewody wentylacyjne są za wąskie dla tych skrzyń. Jak to zrobiłeś?
Brak odpowiedzi.
– Jak zginął Pogromca gwiazd?
Brak odpowiedzi.
– Jak przeżyła Morna Hyland?
Brak odpowiedzi.
– Powiedziała, że nie ufa ochronie Stacji. Powiedziała, że na Pogromcy gwiazd dokonano sabotażu. I że to musiało się stać tutaj. Dlaczego zaufała tobie, a nie nam?
Brak odpowiedzi.
– Skąd się tam wziąłeś? Jakim cudem znalazłeś się tam, gdy wybuchły silniki Pogromcy gwiazd?
Brak odpowiedzi.
– Mówiłeś – Milos zajrzał do wydruku – że byłeś w pobliżu, i twój skan złapał eksplozję. Sugerowałeś, że wiedziałeś o katastrofie i chciałeś udzielić pomocy. Czy to prawda?
Brak odpowiedzi.
– Czy jest prawdą, że Pogromca gwiazd cię ścigał? Czy jest prawdą, że przyłapali cię na przestępstwie? Czy jest prawdą, że podczas pościgu miałeś awarię? Czy to w ten sposób Ślicznotka została uszkodzona?
Brak odpowiedzi.
Ssąc nika, żeby nie trząść się ze złości, Milos Taverner studiował sufit, stosy wydruków na blacie, twarz Angusa. Kiedyś policzki więźnia były tłuste, wzdęte jak jego brzuch; teraz już nie. Teraz skóra zwisała mu ze szczęki, a więzienny kombinezon z ramion. Stracił na wadze, lecz fizyczne osłabienie nie zmieniło groźnego, nieruchomego spojrzenia żółtych oczu.
– Wyprowadźcie go – rzucił Milos strażnikom. – Spróbujcie go zmiękczyć. Jeszcze raz.
Szlag, pomyślał, kiedy został sam. Nie używał wulgarnych słów; „szlag” było najmocniejszym przekleństwem w jego słowniku.
Niech cię szlag trafi! Niech mnie szlag! Niech go szlag! Niech szlag trafi nas wszystkich.
Wobec kogo powinienem być teraz lojalny?
Wrócił do gabinetu i przygotował zwykłe raporty dotyczące zwykłych spraw. Potem przejechał windą do Komunikacji i wykorzystał wydzielone kanały ochrony, by na wąskim paśmie przesłać kilka transmisji w osobistym kodzie; żadna z nich nie została zarejestrowana. Dla pewności nadał jeszcze żądanie przesłania danych, z których – kiedy nadejdzie odpowiedź – dowie się o stanie rachunku bankowego, jaki pod fałszywym nazwiskiem założył w Sagittarius Unlimited.
Następnie powrócił do przesłuchania Angusa Thermopyle. Co innego mógł zrobić?
Jedyna, jak dotąd, okazja złamania więźnia pojawiła się, gdy Angus spróbował ucieczki.
Mimo uporu i wyraźnej socjopatii, wiadomość o Ślicznotce okazała się ciężkim ciosem. Kiedy minął wybuch rozpaczy czy wściekłości, Angus nie załamał się. Słabł, oczywiście, wyczerpany fizycznym napięciem przesłuchania i głuszakami, ale przynajmniej wobec Milosa Tavernera stale zachowywał wrogą postawę. Za to, kiedy zostawał sam w celi, zachowywał się inaczej. Mniej jadł; całymi godzinami siedział nieruchomo na pryczy i wpatrywał się w ścianę. Dozorcy meldowali, że jest apatyczny, że prawie na nic nie reaguje; kiedy patrzy na ścianę, nie porusza oczami, jakby na niczym nie ogniskował wzroku. Milos rutynowo przepuścił te informacje przez komputer psy-profilujący. Schematy programu sugerowały, że Angus Thermopyle traci – a może już utracił – wolę życia. Wobec braku tej woli, użycie głuszaka jako instrumentu nacisku było niewskazane. Angus mógłby umrzeć.
Milos sądził, że Angus tylko udaje brak woli życia, by złagodzić wymiar kary. Postanowił zignorować wskazówki komputera.
Było to kolejne drobne zwycięstwo. Wydarzenia potwierdziły jego ocenę sytuacji, gdy Angus pobił strażnika i wyrwał się z celi. Zanim go schwytano, dotarł aż do kanału serwisowego, prowadzącego w labirynt systemów utylizacji odpadków.
Niech to szlag! powtarzał Milos. Zbyt często używał tego słowa, ale nie potrafił inaczej wyrazić swojego głębokiego niesmaku. Nie chciał, żeby przesłuchanie odniosło sukces – ale teraz uzyskał punkt zaczepienia i jeśli go nie wykorzysta, na pewno nie ujdzie mu to na sucho.
Wydał bardzo wyraźne instrukcje i na pewien czas oddał Angusa strażnikom, by mogli rozładować frustrację. Potem znowu kazał go przyprowadzić.
W pewnym sensie głuszak nie był satysfakcjonującą metodą rozładowywania frustracji. Działanie miał silne, ale jakby bezosobowe; konwulsje wywoływała zwykła neuromięśniowa reakcja na ładunek elektryczny. Dlatego tym razem strażnicy nie korzystali z głuszaków; użyli pięści, butów, może pałek. W rezultacie, kiedy Angus dotarł do pokoju przesłuchań, ledwie mógł chodzić. Usiadł jak człowiek z połamanymi żebrami; krew płynęła mu z ran na twarzy i z uszu; stracił kilka zębów, a lewe oko napuchło tak, że miał je zamknięte, jakby groteskowo parodiował Wardena Diosa.
Stan więźnia wzbudził u Milosa obrzydzenie. A także go przeraził, ponieważ zwiększał szanse sukcesu. Mimo to z aprobatą skinął głową i zwolnił strażników.
Zostali tylko we dwóch.
Dymiąc tak intensywnie, że system klimatyzacji nie nadążał z oczyszczaniem powietrza, Milos wprowadził do komputera kilka rozkazów. Przez dobrą chwilę pozwolił Angusowi siedzieć i się pocić. Niech upór więźnia rozkruszy się pod naporem milczenia. Albo – to bez różnicy – niech wykorzysta chwilę odpoczynku, by zebrać siły. Milos nie dbał o to. Potrzebował czasu, by zrobić krok, od którego miało zależeć jego bezpieczeństwo. Na myśl o podejmowanym ryzyku drżały mu palce i coś ściskało żołądek.
Przygotowywał komputer do przedstawienia dwóch zapisów tej sesji. Jeden będzie rzeczywistą rejestracją, drugi fałszywką, mającą chronić go w razie zagrożenia.
Kiedy zakończy przesłuchanie, wykorzysta ten zapis, który uzna za stosowny. Był zastępcą szefa ochrony; wiedział, jak usunąć z komputera wszelkie ślady.
Ale jeśli ktoś przyłapie go wcześniej...
Wtedy wyjdzie na jaw jego niezbyt precyzyjnie określona lojalność. Będzie skończony.
W głębi duszy nienawidził Angusa za to, że postawił go w takiej sytuacji.
Ale nie mógł sobie pozwolić na wahanie. Zakończył przygotowania, ukrył dłonie za konsolą i spojrzał Angusowi w twarz. Maskując lęk stanowczością, nie tracąc czasu, przeszedł do sedna.
– Strażnik umarł. – To było kłamstwo, ale Milos dopilnował, żeby nikt nie zdradził więźniowi prawdy. – Możemy cię oskarżyć o zabójstwo. Będziesz gadał. Nawet nie mam zamiaru się z tobą targować. Zaczniesz gadać i powiesz mi wszystko, co chcę wiedzieć, wszystko, co pamiętasz... I będziesz się modlił, żebyśmy twoje zeznania uznali za dostatecznie cenne i nie wykonali na tobie egzekucji.
Angus nie odpowiedział. Przynajmniej raz nie patrzył na przesłuchującego. Spuścił głowę; zdawało się, że zwisa mu z szyi, jakby miał złamany kręgosłup.
– Rozumiesz? – zapytał Milos. – Zostało ci jeszcze dość rozumu, żeby wiedzieć, co mówię? Zginiesz, jeśli nie powiesz mi tego, co chcę usłyszeć. Przywiążemy cię do łóżka i wbijemy igłę w żyłę. Potem będziesz trupem; nawet nie poczujesz, kiedy to się stanie; wtedy już nikogo nie będzie obchodziło, co się z tobą dzieje.
Ostatnie zdanie było błędem; Milos zrozumiał to, gdy tylko je wypowiedział. Ramiona Angusa drgnęły. Powinien płakać – każdy inny więzień z odrobiną ludzkiej słabości w takiej chwili by płakał. Ale nie Angus. Kiedy uniósł głowę, Milos zobaczył, że więzień usiłuje się roześmiać.
– A kogo obchodzi, co się ze mną dzieje? – głos brzmieniem pasował do wyglądu twarzy, zbitej i pokrwawionej. – Ty matkojebie.
Na nieszczęście Milos wyjątkowo nie lubił słowa „matkojeb”. Nie zdołał opanować wypływających na policzki rumieńców. Starał się zamaskować tę reakcję, zapalając kolejnego nika, ale wiedział, że Angus to zauważył. Nie umiał powstrzymać drżenia rąk.
Z porozbijaną twarzą Angus wyglądał jak szaleniec.
– Pewnie, będę mówił – oświadczył, patrząc na Milosa. – Zacznę gadać, jak tylko wniesiesz oskarżenie o morderstwo. Będę gadał do wszystkich.
Milos wpatrywał się w więźnia. Angus się pocił, ale Milos czuł, że z nich dwóch tylko on się boi.
– Powiem im – ciągnął Angus – że w ochronie jest zdrajca. – Mówił takim tonem, jakby w każdej chwili mógł to udowodnić. –
Powiem nawet, kto nim jest. I skąd o tym wiem. I jak sprawdzić, że mówię prawdę. Kiedy tylko wniesiesz oskarżenie. Przehandluję jego nazwisko za immunitet. Albo... – prychnął pogardliwie – za ułaskawienie.
– Kto to jest? – spytał Milos, walcząc z własnym żołądkiem.
Oczy Angusa były nieruchome.
– Kiedy wniesiesz oskarżenie.
Milos spróbował spojrzeć niebezpieczeństwu prosto w oczy.
– Blefujesz – stwierdził.
– To ty blefujesz – odparł Angus. – Nie oskarżysz mnie. Nie chcesz się przekonać, co wiem. Nigdy nie chciałeś. – I z satysfakcją dodał: – Matkojebie.
Milos przygryzł nika. Ponieważ był człowiekiem wyrafinowanym, nie myślał nawet o fizycznej agresji. Nie chciał czuć potu i bólu Angusa na dłoniach. Zamiast tego nadał sygnał wzywający strażników i polecił, by odprowadzili więźnia do celi. Potem nagle się uspokoił.
Palce przestały drżeć; wykasował z komputera rzeczywisty zapis i wprowadził fałszywy. Potem zgasił nika; odrażający nałóg, pomyślał, trzeba będzie rzucić. Przypomniał sobie, że w przeszłości podejmował już takie postanowienia, więc dodał: tym razem poważnie. Naprawdę.
A równocześnie w zakątku umysłu, który stał się nagle osobnym przedziałem, jak plik komputerowy zabezpieczony tajnym hasłem, coś krzyczało w myślach: Szlag! Szlag, szlag! Szlag, szlag, szlag!
Wydawał się całkiem opanowany i absolutnie spokojny, kiedy zszedł do Komunikacji i wysłał dwie, może trzy wąskopasmowe transmisje, które nie zostały zarejestrowane, nie można było ich wyśledzić i prawdopodobnie nie dałoby się rozszyfrować, gdyby ktoś je przechwycił. Potem wrócił do gabinetu i zajął się pracą.
Zapis przesłuchania Angusa nie zwrócił niczyjej uwagi i na niczyją nie zasługiwał.
Angus zaś trwał przy swych ponurych spojrzeniach i niezłomnym milczeniu.
Na Stacji Gór-Komu nic się nie zmieniło.
Milos Taverner był właściwie bezpieczny.
A jednak, kiedy przyszedł rozkaz zamrożenia Angusa Thermopyle, Milos odetchnął głęboko z prywatną, złośliwą ulgą.