Trwa ładowanie...
fragment
03-10-2011 15:01

Siostrzyca

SiostrzycaŹródło: Inne
d28nx4e
d28nx4e

Historia, którą mam do opowiedzenia jest osobliwa oraz niełatwa do przyswojenia i zrozumienia, dlatego bardzo dobrze się składa, że mam do tego zadania odpowiedni zasób słów. Jeśli wolno mi pokusić się o takie stwierdzenie, choć pewnie nie powinnam, uważam się za dziewczynkę bardzo elokwentną jak na swój wiek. Niezwykle elokwentną, mówiąc wprost. Jednakże z powodu surowych poglądów mego wuja na temat edukacji kobiet, ukryłam moją elokwencję, podłóżkowałam ją, trzymając wszelkie formy wysławiania, poza najprostszymi, zakratowione wewnątrz umysłu. Ta skrytość weszła mi w nawyk pod wpływem dręczącego mnie lęku, mojej wielkiej obawy, iż mówiąc to, co myślę, wyda się, że do czynienia miałam z książkami i biblioteka zostanie zakazana. A, jak wyjaśniłam biednej pannie Whitaker (na krótko zanim utragiczniła się na jeziorze), nie byłabym w stanie tego znieść.

Blithe House jest jak wielka stodoła, to wielopokojowa, nieprzystępna, kamienna rezydencja, tak rozległa, że mój młodszy brat, Giles – prędki w biegach miast w myśleniu – potrzebuje ponad trzech minut, by przebiec z jednego końca na drugi. To dom uniewygodniony i sfatygowany przez ostrożność i zaciskanie kiesy (odkąd nieobecny wuj stracił nim zainteresowanie). Ucieleśnienie zaniedbania, na wskroś przecieknięte, przegniłe, zaowadzone i przerdzewiałe, zimnoprzeciągowione, marnie oświetlone i oblezione mrocznymi kątami do tego stopnia, że choć mieszkam tu odkąd sięgnę pamięcią, czasem, szczególnie zimowym wieczorem, podczas znikliwości zmierzchu, przyprawia mnie o nieliche dreszcze.

Blithe ma dwa serca, jedno ciepłe, jedno zimne; jedno jasne, drugie zaś zacienione nawet w najsłoneczniejszy dzień. Kuchnia, z zawsze oparzająco gorącym piecem, jest weselona przez grubą Meg, naszą kucharkę, całą w uśmiechach i ułokciowaną w mące, często adorowaną przez Johna, służącego, który liczy na całusa, ale cieszy go także mączne pacnięcie. Obok, z ogniem huczącym dziewięć miesięcy w roku, znajduje się salon gospodyni, gdzie można znaleźć panią Grouse albo ufotelowaną, albo zabiurkowaną z mozaiką papierów, próbującą, jak sama mówi, „rozróżnić głowę od ogona” bieżących spraw, żeby – co wydaje mi się sprzeczne – związać koniec z końcem. Razem te dwa pokoje tworzą jedno z serc – ciepłe.

Serce zimne (lecz nie dla mnie! Ach, nie dla mnie!) bije w drugim końcu domu. Niekochana i nieodwiedzana biblioteka nie mogłaby bardziej różnić się od kuchni – nierozpalona, chłodna nawet w letniej upalni, lodowata zimą, o oknach uciemnionych nigdy nieodsłanianymi ciężkimi zasłonami, przez co muszę kraść świece, by móc tam czytać, a potem zdrapywać z podłogi ich grzeszne nakapanie. Od końca do końca mierzy moje sto cztery obute stopy, a szeroka jest na trzydzieści siedem. Trzech mężczyzn, stojących jeden na drugim, z trudem sięgałoby sufitu. Każdy cal ściany - poza drzwiami, zdobionymi zasłonami oknami i siedzeniami pod spodem - od podłogi do sufitu zajmują drewniane półki, wszystkie całe w książkach.

d28nx4e

Pokojówki nigdy tu nie zaglądają, o czym świadczą podłogi nietknięte miotłą i nieznaczone podeszwą, bo i po co? Półki pozostają nieupalcowane, pomagające sięgać wysoko drabiny na kółkach nieruszone, gdy tymczasem książki błagają o otwarcie w ciszy zalegającego je wszystkie pyłu lekceważenia.

Zawsze tak było (poza czasami guwernantkowymi, o czym później). Przynajmniej o ile sobie przypominam, albowiem po raz pierwszy zwędrowałam tu jedną trzecią życia temu, gdy miałam lat osiem. Byliśmy wtedy wciąż jeszcze nieuguwernantkowani, ponieważ Giles, młodszy ode mnie o trzy lata, a to dla niego przeznaczono nauczanie, był ponoć za mały na szkołę, a raczej jakąkolwiek naukę. Wchowanegowaliśmy się któregoś dnia, kiedy otworzyłam dziwne drzwi, które dotąd były zamknięte na klucz, a przynajmniej tak myślałam ze względu na ich niewzruszoność, której moje młodsze ja nie było w stanie zmóc. Otworzyłam je, żeby się przed nim schować i odkryłam tę wielką skarbnicę słów. W jednej chwili zapomniałam o zabawie, odpółkodopółkowałam, wyciągając książkę za książką, wewnątrz każdej odkrywając kichawnicę kurzu. Oczywiście, wtedy jeszcze nie umiałam czytać, jednak w jakiś sposób to potęgowało moje zaskoczenie i fascynację na widok tych tysięcy – czy raczej milionów – zakodowanych linijek nierozszyfrowywalnego

druku. Wiele książek było ilustrowanych, drzeworytowanych i kolorowanych, z frustratorium napisów pod nimi, z których każdy uświadomił mi nieszczęsną niemoc palcośledzenia.

Później, gdy już zbesztano mnie za zniknięcie na tak długi czas, że pani Grouse wysłała wszystkich na poszukiwania, nie tylko pokojówki, ale także naszą mączystą Meg i Johna, zapytałam ją, czy nauczy mnie czytać. Wyinstynktowałam, że najlepiej będzie nie wspominać o bibliotece i zlękło mnie jej pytające spojrzenie, gdy powiedziała:

d28nx4e

– Moja panno, skąd też ci to przyszło do głowy?

To było jedno z tych pytań, na które najlepiej nie odpowiadać, bo jeśli tylko pomilczeć, dorośli zawsze zajmą się czymś innym – brak im dziecięcego uporu. Pani Grouse głęboko westchnęła moje pytanie.

- Prawda jest taka, panienko Florence, że nie jestem przekonana, czy wuj panienki by sobie tego życzył. Wyjaśnił mi swoje poglądy na temat edukacji młodych kobiet. Sądzę, że powiedziałby, że nie czas na to.

d28nx4e

- Ale pani Grouse, proszę, on nie musiałby o tym wiedzieć. Ja nikomu bym nie powiedziała, a gdyby niespodziewanie nas odwiedził, schowałabym książkę za plecami i wepchnęła pod poduszki fotela. Mogłaby mnie pani uczyć w swoim salonie i nawet służba nie musi o tym wiedzieć.

Roześmiała się wtedy, a potem wypoważniała i ściągnęła brwi.

- Przykro mi, panienko Florence, chciałabym, naprawdę, ale to dalece wykraczałoby poza moje kompetencje.

d28nx4e

Przywołała na twarz uśmiech, który stale czekał na okazję, by się tam pojawić.

- Ale coś panience powiem, zostało jeszcze trochę z funduszu na utrzymanie w tym miesiącu, może wystarczy na nową lalkę. To jak, młoda damo, co powiesz na nową lalkę?

Zgodziłam się na nową lalkę. Lepiej było uchodzić za przekupioną. Jednak jej odmowa pomocy, daleka od zniechęcenia mnie, odwrotnoskutkowała i jedynie uparła moje postanowienie. Powoli i z wielką trudnością nauczyłam się czytać sama. Kręciłam się po kuchni i kradłam litery Johnowi, za każdym razem kiedy czytał gazetę. Wskazywałam na „s” albo „b” i pytałam o ich brzmienie. A pewnego dnia w bibliotece, przypatknęłam się na dziecięcy elementarz i dzięki niemu, i zasłyszanym to tu, to tam informacjom w końcu złamałam ten szyfr.

d28nx4e

Tak zaczęła się pokryjomość mojego życia. W latach wczesnego dzieciństwa oboje mieliśmy wiele swobody, przez większość dnia mogliśmy bawić się, w to na co tylko przyszła nam ochota. Obowiązywały jedynie dwie zasady – nie wolno nam było zbliżać się do starej studni, chociaż i tak była zakryta deskami i kamiennymi płytami, których nie zdołalibyśmy unieść, a więc była to po prostu jedna z tych rzeczy, którymi dorośli lubią się zadręczać, choć wcale nie stanowiła dla nas zagrożenia. Po drugie, mieliśmy trzymać się z dala od jeziora, które w pewnych miejscach mogło być bardzo głębokie. I pewnie takie było. To zachowanie typowe dla dorosłych – widzieć niebezpieczeństwo tam, gdzie go nie ma, szukać go w jeziorze czy studni, które stają się groźne dopiero w obliczu złej woli i zaniedbania. Jednak ci sami, ostrożni dorośli byli całkowicie nieświadomi prawdziwego, grożącego nam – dzieciom, niebezpieczeństwa, albowiem w przeciwieństwie do nas, mimo rozprawiania o tym jak to dom pełen jest duchów i upiorów,

dawno już przestali słyszeć niewyjaśnione odgłosy kroków w ciemnościach.

Poza bieganiem, mój brat Giles nie ma wielu talentów, ale jak mało kto potrafi dochować tajemnicy. Kiedy zabierałam go do biblioteki, książki niewiele go obchodziły, chociaż potrafił na godzinę czy dwie zająć się kolorowymi rycinami z wizerunkami ptaków i motyli. Zadowalał się urwisowaniem w górę i w dół po drabinach, wspinaniem się po półkach albo chowaniem za zasłonami, a czasem po prostu bawił się na zewnątrz. Już wtedy można było ufać mu, że będzie trzymał się z dala od jeziora i od wścibskich oczu pani Grouse. Ja tymczasem, spędzałam całe godziny na czytaniu, a sypialnię zmieniłam w szmuglownię ksiażek, ponieważ moja obecność, choć za dnia uchodząca bez komentarza, wieczorami z pewnością zwróciłaby czyjąś uwagę. Gdy Giles skończył lat osiem i posłano go do szkoły, moje życie, oczywiście, zmieniło się w spektakl bez widowni. Mogłam chadzać dokąd chciałam. Ta część domu przeważnie nie była odwiedzana, a ja zrobiłam się na tyle odważna, że z rzadka martwiłam się, czy ktokolwiek zobaczy jak

d28nx4e

wchodzę lub wychodzę z biblioteki, czy że zaniepokoję rezydujący tam kurz. Tym sposobem przyswoiłam „Zmierzch i upadek” [1] Gibbona, powieści Sir Waltera Scotta, Jane Austen, Dickensa, Trollope’a, George’a Elliota, poezje Longfellowa, Whitmana, Keatsa, Wordswortha i Colleridge’a, opowiadania Edgara Allana Poe. Było tam wszystko. Lecz jeden pisarz górował ich razem wziętych. Szekspir, oczywiście. Zaczęłam od „Romea i Julii”, przeszłam do historyczności i w krótkim czasie uporałam się z cała resztą. Płakałam nad królem Lirem, bałam się Otella, a Makbet napawał mnie przerażeniem. Hamleta wprost uwielbiałam. Sonety mnie spłakały. Ponad wszystko zakochałam się w pentametrze jambicznym, co jest dziwną pasją u jedenastolatki.

To, co podobało mi się w Szekspirze najbardziej, to swoboda i lekkość, z jaką władał słowami. Zdawało się, że jeśli nie było słowa wyrażającego to, co chciał powiedzieć, po prostu wymyślał własne. Bardował język. W dziedzinie wymyślania słów nie urodził się taki, który zdołałby go przewyższyć. Kiedy dorosnę i sama będę pisarką, co do czego nie mam wątpliwości, zamierzam wyszekspirować kilka własnych słów. Już zaczęłam ćwiczyć.

Od zawsze moją największą ambicją było zobaczyć sztuki Szekspira na scenie, ale stąd do Nowego Jorku nie ma ani jednego teatru, co ubeznadziejnia moje życzenie. Zeszłego lata, niedługo przed tym, zanim Gilesa posłano do szkoły, ludzie z posiadłości obok – Van Hoosierowie, przyszli do nas z wizytą. Mieli syna, Theodora, parę lat starszego ode mnie, jedynaka, którego najchętniej odurodziliby. Mieszkali w Nowym Jorku przez większą część roku i tylko latem pokonywali około stu mil, żeby skryć się tu przed miejskim gorącem. Młodzieńca nie miał kto zabawiać, więc ekscytował się mnieznajdowaniem. Siedział i cały czas gapił się cielęcymi oczami.

Potem pani Grouse zaproponowała, żebym pokazała Theodorowi jezioro. Akurat niefortunnęło, że tego dnia Giles leżał chory w łóżku, przykuty doń przez ostry atak migreny. Mój brat jest tak chorowity, jak ja jestem zdrowa; zapada na choroby wystarczająco często za nas dwoje, podczas gdy ja nie mam czasu na niedyspozycje, mając na głowie całe to opiekowanie i martwienie się. Nieobecność Giles’a, gdy młody Van Hoosier i ja zażywaliśmy zewnętrza, dała memu gościowi wolną rękę. Utrapiał mnie, owładnięty obsesją, żeby zdobyć pozwolenie na pocałunek. Nie byłam temu całkowicie przeciwna będąc niewiele młodszą od Julii, gdy tą romansowano, lecz młodemu Van Hoosierowi daleko było do Romea. Miał dużą głowę i oczy jak piłeczki, wystające z oczodołów. Wyglądał niczym gigantyczny owad. Ja jestem wysoka jak na swój wiek, ale Theodore był jeszcze wyższy, acz o połowę chudszy. Tyczkował nade mną, czym jedynie mnie do siebie zrażał, gdyż nigdy nie należałam do tych, którzy potrafili znieść, gdy patrzy się na nich z

góry. Ławeczkowaliśmy ramię w ramię nad brzegiem jeziora, a ja odsunęłam się na drugokoniec, gdyż znajdowałam jego atencje irytującymi, i już gotowa byłam wstać i odejść, lecz wtedy napomknął, na pewno w nawiązaniu do mojej wzmianki o Szekspirze, że widział „Hamleta”. Zuważniałam, usiadłam prosto i spojrzałam na niego jakby po raz pierwszy. Może jednak ten chłopiec nie był tak nieuksiążkowiony, za jakiego z powodzeniem uchodził. Wyczuwałam drzemiący w nim potencjał. Zaproponowałam mu układ. Postanowiłam zezwolić mu na upragniony pocałunek, jeśli napisze dla mnie miłosny wiersz.

Cóż... Wyciągnął notes i ołówek, i natychmiast zabrał się do dzieła. Nie minęła chwila, a już wydzierał z niego i wręczał mi zapisaną kartkę, co było całkiem imponujące, chociaż ośmielam się twierdzić, że zgadujesz, co było dalej. Niemądra dziewczyna, chciałam, żeby podarował mi letni dzień, naprawdę myślałam, że mógłby to zrobić. Zamiast tego, oczywiście jedynie prymitywnie zrymował i, po wymuszeniu pocałunku, który uważał za należny, zostawił mnie płaczącą nad jeziorem. Nie dość, że całował prostacko, to jeszcze przegrywał z Longfellowem o kilka długości. Oto jak kończyła się oda Van Hoosiera, żeby wszystko było jasne:

Któż, z choć odrobiną inteligencji,

Nie chciałby pocałować Florencji?


[1] „Zmierzch i upadek imperium rzymskiego” – The History of the Decline and Fall of the Roman Empire Edwarda Gibbona (przyp. tłum.).

d28nx4e
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d28nx4e

Pobieranie, zwielokrotnianie, przechowywanie lub jakiekolwiek inne wykorzystywanie treści dostępnych w niniejszym serwisie - bez względu na ich charakter i sposób wyrażenia (w szczególności lecz nie wyłącznie: słowne, słowno-muzyczne, muzyczne, audiowizualne, audialne, tekstowe, graficzne i zawarte w nich dane i informacje, bazy danych i zawarte w nich dane) oraz formę (np. literackie, publicystyczne, naukowe, kartograficzne, programy komputerowe, plastyczne, fotograficzne) wymaga uprzedniej i jednoznacznej zgody Wirtualna Polska Media Spółka Akcyjna z siedzibą w Warszawie, będącej właścicielem niniejszego serwisu, bez względu na sposób ich eksploracji i wykorzystaną metodę (manualną lub zautomatyzowaną technikę, w tym z użyciem programów uczenia maszynowego lub sztucznej inteligencji). Powyższe zastrzeżenie nie dotyczy wykorzystywania jedynie w celu ułatwienia ich wyszukiwania przez wyszukiwarki internetowe oraz korzystania w ramach stosunków umownych lub dozwolonego użytku określonego przez właściwe przepisy prawa.Szczegółowa treść dotycząca niniejszego zastrzeżenia znajduje siętutaj