Trwa ładowanie...
fragment
04-05-2015 15:17

Silniejszy niż strach

Silniejszy niż strachŹródło: Inne
d3qacjq
d3qacjq

Przymorze Taki adres brzmi nieźle. Ładna nazwa. Można od razu pomyśleć o „słonecznej stronie życia”. Być może komuniści – a w niektórych sprawach byli naprawdę naiwni – sądzili, że tę część Gdańska czeka Świetlana przyszłość. Być może chcieli też, abyśmy i my w to wierzyli. Przypuszczalnie kierowała nimi złośliwość. W latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych Polska była strasznie szara, wszystkimi odcieniami szarości, tak więc nazwa naszej dzielnicy była niemal śmieszna. Przymorze jest typowym osiedlem mieszkaniowym. Za dnia puste, bo wszyscy są w pracy, wieczorem wcale nie ożywało. Określenie sypialnia byłoby chyba trafne. Ostatni tramwaj do centrum jeszcze dzisiaj odjeżdża około jedenastej. Na Przymorzu mieszka blisko 50 000 ludzi, głównie robotnicy i pracownicy biurowi. Wszędzie stoją potężne budynki z płyty.

Przy Kołobrzeskiej, dużej ulicy ciągnącej się prawie przez całe Przymorze, jest ich szczególnie dużo. Dom numer 69 był tak samo brzydki jak pozostałe. Obok naszego bloku, po lewej stronie, wyrastał długi jedenastopiętrowy kolos. Biedni ludzie, którzy musieli w nim mieszkać. Nienawidziliśmy ich, jakby byli osobiście odpowiedzialni za to, że na Przymorzu nie można było udać się dokądkolwiek, by nie musieć omijać tej bariery. Nasz blok, z dwunastoma klatkami schodowymi, też nie był mały i z dziesięcioma innymi stał prostopadle do tego kolosa. Mama mieszkała tam jeszcze parę lat temu.

Za to morze było prawdziwe. Do Bałtyku mieliśmy dziesięć minut drogi. Szliśmy wzdłuż Kołobrzeskiej, później przez coś w rodzaju małego lasu i już byliśmy na plaży. Choć lato często było krótkie i na początku, i na końcu dość chłodne, całe tygodnie spędzaliśmy na piasku i w płytkiej wodzie. Przypominam sobie, jak z przyjaciółmi robiliśmy zakłady, kto najdalej wypłynie. Czasami nie widziałem już brzegu, gdy za mną, parskając i prychając, poddawał się ostatni z kumpli. Zawsze chciałem wygrywać, zawsze chciałem być pierwszy… To jeden z powodów moich późniejszych sukcesów…Nienawidziliśmy, jak w tej zabawie przeszkadzały nam deszcz, burza czy meduzy. Irytujące były również obowiązki, którymi nas obarczano. To rodzice skazywali nas na sprzątanie albo wysyłali po zakupy, to trzeba było iść do kościoła albo ukochanej rodzinki, którą musieliśmy odwiedzać w niedzielę, to znów do szkoły, którą traktowaliśmy jako machinę psującą zabawę i odbierającą wolność. Ze wszystkiego najbardziej jednak nienawidziliśmy wracania
późnym popołudniem do dwóch ciasnych, zagraconych pokoi w naszym bloku.

Trudno powiedzieć, jaki okres w życiu wywiera na nas najsilniejszy wpływ. Gdy spoglądam wstecz i zastanawiam się, gdzie i kiedy moje życie było naprawdę pełne wrażeń i skąd pochodzi ten niejasny lęk przed ciasnotą klatki, który raz na jakiś czas odczuwam – to od razu przychodzi mi na myśl Przymorze. Spędziłem tam połowę życia: osiemnaście lat, od dnia moich narodzin 5 maja 1968 do lata 1986 roku. Wtedy to przeprowadziłem się do Słupska, sto kilometrów dalej na zachód, ponieważ miałem tam lepsze warunki treningowe.

Przymorze leży na północny zachód od wspaniałej gdańskiej starówki, siedem minut drogi miejską kolejką od Dworca Głównego.
Niedaleko stąd znajdowała się słynna Stocznia im. Lenina. To znaczy wciąż się znajduje, tylko teraz nazywa się Stocznia Gdańska, jest spółką akcyjną i od lat przeprowadza się jej restrukturyzację. Tam w 1980 roku rozpoczął się strajk stoczniowców. Tam też pracował Lech Wałęsa, który z elektryka zakładowego stał się prezydentem państwa. Tam też miał swój początek koniec polskiego komunizmu i prawdopodobnie też komunizmu w ogóle.

d3qacjq

I jeszcze coś rozpoczęło się całkiem niedaleko: życie boksera Dariusza Michalczewskiego. Stara hala sportowa ze skrzypiącą, pomalowaną na zielono podłogą z desek, gdzie w wieku dwunastu lat założyłem po raz pierwszy rękawice bokserskie, należała do klubu sportowego Stoczni im. Lenina. Tuż obok, może jakieś pięćdziesiąt metrów dalej, znajdowała się stocznia Wałęsy. Jej bramy (też zielone) prawie zawsze były otwarte. Szedłem z torbą sportową i spoglądałem przez nie. Jednak ten niski człowiek z wąsem zyskał już wtedy taką sławę, że prawie nigdy nie było go w pracy. Poznałem go znacznie później, gdy nie był już prezydentem. Również ja dla niego walczyłem. I dla „Solidarności”.

Głównie jednak przeciw władzy państwowej. Kiedy w sierpniu 1980 roku przed stocznią toczyły się walki, z armatkami wodnymi, rzucaniem kamieniami, gazem łzawiącym, biciem milicjantów i wszystkim, co z tym związane, całymi dniami byliśmy tam z przyjaciółmi. Co znaczy byliśmy? Staliśmy w pierwszym rzędzie!

Nie z powodów politycznych (może z jednym wyjątkiem: żaden rząd nie ma prawa atakować swojego narodu), lecz z powodu chęci przygód i dlatego, że władza państwowa w naszej dzielnicy chciała nas przepędzić pałkami i granatami z gazem, co stanowiło z naszego punktu widzenia niebywałą prowokację. Mieliśmy wtedy po dwanaście, trzynaście lat, ale nieźle im daliśmy popalić.

Potem tylko trochę się bałem: Maryla nie miała prawa się dowiedzieć o naszych wypadach w świat wielkiej polityki. W końcu jednak wszystko się wydało – moje ubrania wyraźnie czuć było gazem łzawiącym.

d3qacjq

Oprócz plaży nad morzem i sąsiedztwa z historyczną Stocznią Gdańską Przymorze miało jeszcze jeden wielki plus. Wszystko było tutaj tak perfekcyjnie zaplanowane, że z żadnego bloku nie było daleko do szkoły czy przedszkola. Z Kołobrzeskiej wystarczał a minuta. Przy każdej pogodzie można było dojść pieszo i nie musieliśmy jeździć wypełnionymi po brzegi tramwajami czy Śmierdzącymi autobusami. Ponieważ większość mieszkańców stanowiły młode rodziny, było mnóstwo dzieci w zbliżonym wieku.

Nas było troje, jako że moje rodzeństwo, bliźniacy Dagmara i Tomek, nigdy mnie nie odstępowało. Wcześnie rano i wczesnym popołudniem, po zakończeniu lekcji, ulice, place, ścieżki rowerowe i trawniki były opanowane przez dzieci. Nie sądzę, abym kiedykolwiek został bokserem, gdybym codziennie musiał tam i z powrotem jeździć autobusem. Codzienna przepychanka w drodze powrotnej (z wyjątkiem niedziel, kiedy w najlepszych ubrankach grzecznie szliśmy do kościoła) była świetną okazją do sprawdzenia swoich sił. Przypuszczam, że ten wczesny kontakt z tyloma rówieśnikami jest przyczyną mojej miłości do dzieci, tęsknoty za szczęśliwą rodziną (i mojej diabelskiej chęci jej niszczenia)…

Zazwyczaj zdarzały się tylko drobne przepychanki. Drażniliśmy się na szkolnym podwórku i po lekcjach zabieraliśmy sobie tornistry albo czapki. Ale od czasu do czasu żarty się kończyły. Gdy ktoś płakał, a inni dalej go popychali, albo gdy więksi bili mniejszych, a czasem nawet dziewczyny, albo kiedy uczciwa walka zamieniała się w dzikie bicie i kopanie, albo gdy ktoś leżał już na ziemi i poddawał się, a napastnicy nie przestawali go bić.

d3qacjq

Nie jestem szczególnie agresywnym człowiekiem, ale za to dość impulsywnym. Nie wypełnia mnie tłumiony gniew, jak ludzi, którzy wciąż muszą się bić. Naprawdę nie pamiętam już, kiedy po raz pierwszy walczyłem. Ale jednego jestem pewien: powodem było to, że ktoś nie trzymał się reguł. W przeciwnym razie trudno byłoby mi się przełamać, aby po raz pierwszy się z kimś bić. Jak wspomniałem, nie cierpię, gdy ktoś postępuje nie fair, ze mną włącznie.

Mojej pierwszej walki tak czy inaczej nie mogę sobie przypomnieć.
Jakże piękne mogłoby być spotkanie pierwszego przeciwnika, poklepanie go po plecach i powiedzenie, że bez jego „pierwszej pomocy” pewnie nigdy nie doszedłbym do tytułu mistrza świata… Być może było też tak, że nie istniał jakiś jeden konkretny przeciwnik, lecz tłukła się cała wielka grupa. Do szkoły trafiłem w wieku siedmiu lat, jak wszystkie dzieci w Polsce. W podstawówce na Przymorzu od samego początku tłukliśmy się niemal ciągle. Ból tamtych uderzeń czuję dzisiaj w sercu mocniej niż jakiekolwiek uderzenie otrzymane na ringu.

Nigdy natomiast nie zapomnę, gdy po raz pierwszy biłem się poważnie. Chodziłem wtedy do pierwszej albo drugiej klasy. Przeciwnik mógł mieć co najwyżej siedem albo osiem lat, ale przerastał mnie o głowę. Wyglądał na doświadczonego i gotowego na wszystko, a jego mina zdradzała, że w żadnym razie nie zamierza przegrać. Wielu jego kolegów się przyglądało, bo wybraliśmy najbardziej rzucające się w oczy miejsce pośrodku długiego rzędu szafek na ubrania, przy wejściu do szkoły, w strategicznym miejscu, gdzie znajdowały się głośniki. Nie pamiętam już, o co poszło, ale na pewno nie o drobiazg. W tej walce nie było miejsca na remis. Pamiętam też, że bolało. I wydawało się, że trwa wiecznie. Popłynęło nawet trochę krwi. Ale na końcu to ja zostałem zwycięzcą. Słodki smak zwycięstwa w ciężkim i niezbyt szczęśliwym dzieciństwie zapamiętałem na zawsze.

d3qacjq

W walce tej, podobnie jak mój przeciwnik, waliłem na oślep. Ale już kilka tygodni później, choć byłem jeszcze malcem, miałem coś, co mnie wyróżniało i co na Przymorzu stało się moim znakiem rozpoznawczym. Szokowałem przeciwników tym, że pierwszy cios trafiał ich prosto w twarz. Taki zaskakujący trik, który zapewniał mi już na wstępie, jakby automatycznie, przewagę, stwarzał sytuację, kiedy już ze spokojem mogłem wykorzystać własne umiejętności. To, że walkę na pięści można rozstrzygnąć, waląc przeciwnika w nos, odkryłem jakby przypadkiem. Podobnie jak to, że niektórzy z silniejszych chłopaków zdolni są do przyjmowania ciosów w twarz, ale po wymierzeniu im celnego kopniaka zaczynają wyć z bólu. W każdym razie nie miałem żadnego mistrza, kogoś, kto byłby dla mnie przykładem, nie miałem nawet pojęcia, co mogłoby znaczyć walczyć najlepiej w szkole. Najlepiej w dzielnicy. A może najlepiej w Gdańsku. Nigdy też nie miałem takiego zamiaru. Po kilku wygranych byłem całkowicie zaskoczony. Nie mniej zresztą niż po
kilku przegranych.

Po prostu nie wiedziałem, jak to się robi. Nikt mi nie wyjaśnił, jak taka walka przebiega. I nie wiedziałem, jak ją wygrać. Od początku jednak czułem, że jest we mnie coś, co czyni ze mnie zwycięzcę. Jak jakiś program, który przebiega automatycznie, nieświadomie, który mną kieruje. Dziś wyobrażam sobie, że to taki wrodzony instynkt. Instynkt, który istniał jeszcze przede mną.

Z czasów na Przymorzu pozostało mi ciągłe pragnienie, aby być najlepszym. Gotowość na to, aby wciąż to sprawdzać. Czynienie wszystkiego w celu udowodnienia własnej przewagi. Zwłaszcza wtedy, gdy jest zagrożona. I skoro dotarliśmy już do tego najważniejszego zagadnienia, o które w boksie, moim zdaniem, chodzi, decydujące nie są kondycja czy szczegóły taktyczne, nie technika, wytrzymałość czy strategia, a nawet nie przełamanie własnych słabości i nieugięta chęć, aby podczas treningów i walki dać więcej, niż wydaje się to możliwe – choć to wszystko jest oczywiście ważne. Nawet bardzo. Jednak nie to decyduje. Najważniejsze jest, żeby myśleć, że jest się dobrym. Lepszym niż inni.
Lepszym niż WSZYSCY.

d3qacjq
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d3qacjq