W sekretariacie dyrektora Nieszporka, prezesa klubu Walecznych, zastał kierownik drużyny Baćmaga trenera Maliniaka i fakt ten wcale go nie zdziwił. Przywitali się jak gdyby nigdy nic, nieco ostentacyjnie zachowując obojętność pod czujnym wzrokiem sekretarki. Że było inaczej, świadczyła niezwyczajna bladość rumianego zwykle kierownika i zaciśnięte w wąską kreskę wargi trenera. Obu drążyły niewesołe myśli, które choć zbieżne tematycznie, zasadniczo różniły się gatunkowo. Różne bowiem były ich role w klubie, różna odpowiedzialność.
Trener Maliniak wiedział doskonale, że to jego ostatnie podrygi na dotychczasowym stanowisku. Zanosiło się na to od dawna. Taka zresztą zawsze była, jest i będzie trenerska odpowiedzialność za seryjne porażki podopiecznych. Toteż trener nie desperował ani nie tłukł głową o ścianę. Poprzedniego dnia, zaraz po przegranym decydującym meczu, przeprowadził jedynie skomplikowany rachunek na kawałku gazety i zasnął snem sprawiedliwego na swoim prowizorycznym materacu. Śniły mu się szklarnie aż po horyzont, migoczące w słońcu wszystkimi kolorami tęczy.
Kierownik drużyny Baćmaga przeciwnie: spędził noc całkowicie bezsennie, klnąc w żywy kamień drużynę, trenera, działaczy, a najbardziej prezesa Nieszporka i jego niewczesne pomysły. Mało go przy tym obchodziło, że to właśnie prezes miał największe powody do zmartwienia, że, jako dyrektor największego w miasteczku zakładu, wpadł z tą prezesurą jak śliwka w kompot.
Prezes Nieszporek, mąż poważny, o ustalonej reputacji, szeroko podziwiany dla swych rozlicznych i niezwyczajnych talentów, potrafiący ponoć na wzór króla Midasa z najbardziej pogardzanego śmiecia wykrzesać złoty pył, na stanowisku prezesa zwyczajnie się przejechał. Wybrany przytłaczającą większością głosów w całkowicie demokratycznym, tajnym głosowaniu, został od razu okrzyknięty mężem opatrznościowym klubu, pałętającego się od lat w dolnych rejonach tabeli prowincjonalnej ligi. Zabrał się zaraz do dzieła z porażającym animuszem, natychmiast wprowadził tyle rewelacyjnych innowacji, że sprawa awansu wydawała się absolutnie przesądzona. W każdym razie prezes był o tym święcie przekonany, gdy to publicznie przyrzekał. Teraz owo przyrzeczenie wychodziło mu bokiem. Waleczni na półmetku dzierżyli sromotnie czerwoną latarnię, a on sam, wielki prezes Nieszporek, stał się pośmiewiskiem.
Trenera Maliniaka i kierownika drużyny Baćmagę głęboko dotykały zniewagi czynione im przez rozeźlonych kibiców, ale tak naprawdę to pierwszy bolał nad utratą dobrze płatnej pracy, a drugi nad zmniejszającymi się obrotami własnego warsztatu, jako konsekwencji ostracyzmu, jakiemu został poddany. Obaj opłakiwali więc straty z gatunku merkantylnych. Prezes, natomiast... Prezes tracił znacznie więcej – tracił twarz.
Toteż panowie Maliniak i Baćmaga prawie jej nie poznali, gdy ich w końcu prezes dopuścił do siebie i posadził przed ogromnym, mahoniowym biurkiem. Zgarbiony, ze wzrokiem tępo utkwionym w blat, na którym rozczapierzył obie dłonie, wyschnięty jakiś i sflaczały, przypominał kukłę, z której usypano trocin. Długą, niezręczną ciszę gabinetu przerywało jedynie cichutkie brzęczenie pucharów, błyszczących dumnie w wielkiej gablocie; brzęczenie spowodowane wibracją pracujących gdzieś blisko maszyn.
Wolno, jakby pokonując opór zardzewiałych zawiasów, prezes uniósł głowę i poczęstował trenera Maliniaka spojrzeniem pełnym morderstwa.
– Pańskie sprawozdanie! – wycedził przez zaciśnięte zęby. Głos miał ochrypły, oczy w fioletowych obwódkach, a nos napęczniały i zaczerwieniony, jak pomalowany minią dziób tankowca.
Trener z wewnętrznej kieszeni marynarki wydobył złożony w czworo arkusik, rozpostarł go starannie i delikatnie ułożył na biurku. Prezes nawet nie spojrzał. Stuknął palcem w dobrze trenerowi znaną papierową teczkę i zapytał:
– Wie pan, co tu mam?
Pytanie wyglądało na retoryczne, zresztą prezes zaraz odpowiedział sobie sam:
– Pańskie sprawozdania; a właściwie wszystkie pańskie cholerne wykręty! Stronniczy sędzia – siedem razy; źle przygotowane boisko – osiem razy – wyliczał zaginając kolejne palce – opadające spodenki bramkarza, niekorzystna aura, ale przede wszystkim pech! Pech! Pan jest bardzo pechowym trenerem, Maliniak! Wszystko jest dobrze, drużyna gra jak złoto, tylko ten cholerny, pieprzony pech, na który nic nie można poradzić! Wie pan, co o tym myślę?! Wie pan?! Te pańskie sprawozdania to lipa!
– Jeżeli pan pozwoli... – zaczął trener, ale prezes uciął gniewnie:
– Nie pozwolę! Już i tak za dużo pan sobie pozwolił! Powiem panu tylko tak, jak mówię tu, w produkcji: powierzony panu odcinek jest do kitu, to znaczy, że pan się do niczego nie nadaje! I koniec!
– Jeżeli o to chodzi – podjął bohatersko trener Maliniak – to mogę przyjąć pełną odpowiedzialność za wyniki zespołu. Jednakże...
– Co znaczy mogę?! Co znaczy mogę?! – prezes aż zapiał ze zdenerwowania. – Łaskę pan robi?! Mnie?!! Czytał pan dzisiejszą gazetę?! Wie pan, o czym tam piszą?! Niech se pan lepiej przeczyta! Lektura w sam raz dla pana! Widzi pan ten felieton?! O, tu! – prezes, posiniały z irytacji, wymachiwał zadrukowaną płachtą przed nosem trenera. – Ujeżdżają jak po łysej kobyle! Przez takiego!... Takiego!... Wprost brak mi słów! W dodatku zaczęli drukować powieść w odcinkach! Wie pan jaki tytuł? Nie?! „Awans”! Słyszysz pan?! Awans!! Oczywiście aluzja! Ci zasrani dziennikarze!... A ten mi tu mówi „mogę” i jeszcze łaskę robi!... Niech pan posłucha, panie Maliniak: w pańskiej sprawie ostateczną decyzję podejmie zarząd i już ja się postaram, żeby wszystkie pańskie cygaństwa wyciągnięto! Popamięta mnie pan!
A na razie, od zaraz, jest pan zawieszony! Niech pan się nie pokazuje w klubie bez wezwania! Nie, nie będzie żadnego urlopu, nic mnie nie obchodzi! Jest pan zawieszony od razu – koniec, kropka, szlus! A teraz niech pan się wynosi!
Trener Maliniak ciężko ruszył w stronę drzwi. W połowie drogi stanął, zrobił gest, jakby chciał coś powiedzieć, wyjaśnić. Po krótkim wahaniu jednak zrezygnował i, nie odwróciwszy się więcej, cicho zamknął za sobą drzwi.
Prezes wstał, okrążył biurko, podszedł do okna i zaczął bębnić palcami o szybę.
– Taki skurwiel! – przemówił po dłuższej chwili milczenia, bardziej do siebie niż do kierownika drużyny. – Żeby chociaż ten ostatni mecz... Z liderem, na wyjeździe... Zawsze można by powiedzieć: owszem, nie szło, drużyna się docierała, ale proszę, idziemy do góry, wlaliśmy liderowi u niego, a na wiosnę... A tu taka kompromitacja!... Taka kompromitacja!... Nie wiadomo, gdzie oczy podziać!... Gdzie oczy podziać!... Nie jestem przecież byle kim! Gdyby nie ja, to... – machnął ręką. – Gówno by tu było, nie fabryka! Strukturalne bezrobocie i tyle! Sądziłem, że jak się zabiorę po swojemu, to i klub postawię na nogi. Awans przyrzekłem, a tu taka kompromitacja!... Taka kompromitacja!...
– Niechże się pan prezes tak nie przejmuje – pospieszył z pocieszeniem kierownik drużyny Baćmaga. – Tam przecież nawet Błyskawica umoczyła cztery do ucha. Zresztą na wiosnę będzie lepiej.
– Na wiosnę... – prezes z westchnieniem oderwał się od okna i opadł na swój fotel za biurkiem. – Dobrze pan wie, co będzie na wiosnę. Znów się zlecą ci rabusie, bandyci, złodzieje... Będą łupić, targować, podbijać cenę... Płać, płać i jeszcze raz płać!...
– Trudno, prezesie. Taki jest sport. W każdym razie tanio skóry nie sprzedamy!
– Panie Baćmaga! – rozzłościł się nagle prezes. – Przecież chodzi właśnie, żeby tanio! Skąd weźmiemy na to? No skąd? A propos: jak tam kasa?
– Specjalna?
– Niech pan nie będzie dzieckiem!
– Same resztki – kierownik drużyny pokręcił głową. – Jakieś dwadzieścia tysięcy najwyżej. Przydałby się solidny zastrzyk.
– Z tym może być problem – westchnął prezes po chwili i dodał niemal szeptem: – Ja już nie mogę więcej dokładać. Moja fabryka ledwo dyszy i mogą mnie wziąć za dupę. Związki zawodowe, Solidarność... Całkiem się ludziom w głowach poprzewracało!
– O czym pan mówi prezesie? A co ze sponsorami?
– Z nimi koniec, panie Baćmaga. Wycofali się.
– Jak to?! Ci pieprzeni krętacze nie chcą dalej płacić?! Znaleźli inny sposób na pranie pieniędzy?!
– Cii! Czego się pan tak drzesz, do cholery!
– Co tu jest grane, panie prezesie!? – na twarz kierownika Baćmagi wypełzły ceglaste rumieńce. – To ja własny czas społecznie marnuję, a tu jeden z drugim palant żałuje trochę trefnego grosza?!
– Panie Baćmaga, bez obrazy, jest pan tylko kierownikiem drużyny. Nie ma pan pojęcia o szerszych uwarunkowaniach. A zresztą... Fakt pozostaje faktem, że nie mamy już pieniędzy. To jest rzeczywista tragedia, a nie ten zafajdany Maliniak i jego jedenastu troglodytów, których nota bene trzeba natychmiast posłać do łopaty. No co? Dziwi się pan? Jakie wyniki, takie pieniądze – nigdy pan nie słyszał o tej prostej zależności?
– Gówno prawda! – ryknął kierownik drużyny, zapominając o dobrym wychowaniu. – Jest akurat odwrotnie! Niech pan lepiej szybko o tym przekona wszystkich, którym się śni jakikolwiek sport w tym mieście!
Trener Maliniak stał pod bramą fabryki prezesa Nieszporka i zastanawiał się, co robić. O tej porze szedł zwykle do klubu – teraz nie miał tam wstępu. Wracać do siebie, znaczyło siedzieć samotnie w czterech ścianach jak w klatce. Pojechać do domu? Żona się ucieszy, dzieciaki pewnie też... No tak, tylko szwagier... Pewnie zażąda pieniędzy... Cholery można dostać, ile ta szklarnia kosztuje! A teraz zanosi się na dłuższą przerwę w zarobkach. O nowym kontrakcie nie ma co marzyć; połowa sezonu, no i w końcu afera, o której teraz głośno...
Dokuczliwy wiatr zacinał drobnym deszczem. Trener postawił kołnierz płaszcza i ruszył w dół ulicy. Jakoś same nogi niosły go w kierunku restauracji. Spojrzał na szyld, oprzytomniał i zawrócił. „Pod Łabędziem” wolał się nie pokazywać. To była kwatera główna najzagorzalszych kibiców, pachniało linczem.
Przeciął na ukos pusty o tej porze rynek. W kiosku na rogu kupił gazetę. Na ostatniej stronie przyciągał wzrok tytuł dużą czcionką: Cyt! Nie mamy! „To ten artykuł”, pomyślał trener.
Felieton zaczynał się od słów: „Zagorzali fanatycy”, a kończył „zdrowego rozsądku” i był podpisany inicjałami, które nic trenerowi nie mówiły. Postanowił usiąść gdzieś, spokojnie przeczytać i przy okazji zjeść śniadanie. Po namyśle wybrał najdroższy lokal w mieście. Nie ze snobizmu na wytworność – był zasadniczo przeciwny niepotrzebnym wydatkom. Szło o to, iż zwykle o tej porze ów lokal świecił pustkami, a to stwarzało nadzieję, że nikt go nie zaczepi. Tego wolał uniknąć.
Nadzieję tę, ledwie tylko zdążył usiąść przy stoliku, rozwiał elegancko ubrany, przystojny młody człowiek.
– Pozwoli pan się dosiąść, panie trenerze? – spytał z niezwykle ujmującym uśmiechem.
Trener Maliniak zamiast odpowiedzi wskazał gestem karne rzędy pustych stolików wokół.
– Ja wiem panie trenerze, nie chciałbym broń Boże przeszkadzać – tłumaczył się nieznajomy – ale od dawna marzę, by poznać pana osobiście. Bardzo proszę, to będzie dla mnie zaszczyt.
– Zaszczyt? – zdziwił się trener Maliniak. – Pan kpi, czy o drogę pyta?
– Ależ skąd! Nigdy bym sobie nie pozwolił na nic takiego. Bardzo proszę...
– Cóż, niech będzie.
– Mnie tu wszyscy znają – nie bez dumy zaznaczył nieznajomy siadając. – Niech pan tylko spyta o pana Leona, mam bardzo dobrą opinię.
Jakby na potwierdzenie tych słów kelner zjawił się bezszelestnie i trwał w pełnym szacunku półukłonie.
– Czym mogę służyć, panie Leonie? – spytał.
– Pozwoli mi pan, trenerze, wystąpić w roli gospodarza? – uśmiechnął się skromnie pan Leon i szybko, nie zaglądając do karty, wymienił kilka dań.
– Jaka wódeczka? – chciał wiedzieć kelner.
- Czysta, żadne tam lakiery! No i bez chrztu!
– Panie Leonie! – obruszył się kelner. – Gdzież bym śmiał!
Dla trenera brzmiało to jak jakiś tajemniczy szyfr, wkrótce jednak przestał sobie tym zawracać głowę. Niebawem też jego samopoczucie polepszyło się znacznie. Jadł z apetytem, popijał z jeszcze większym i wcale mu nie przeszkadzało, że pan Leon perorował jak nakręcony.