- Chrystus... - szepnęła cicho, niemal wzruszona. Wstała z kolan i przez kilkanaście sekund przypatrywała się uważnie przybitemu do podłogi mężczyźnie. Krew sączyła się z ran na przegubach, chociaż mniej intensywnie, niż się spodziewała. Małe kałuże dookoła dłoni powiększały się dość wolno, ale sukcesywnie. Wika wyjęła z torby jeszcze jedną strzykawkę z przygotowanym już środkiem i zaaplikowała Bożęckiemu kolejny zastrzyk. Następnie podeszła do drzwi wejściowych, aby sprawdzić, czy są dobrze zamknięte. Wróciła do salonu i jeszcze przez minutę przyglądała się swojemu dziełu, po czym zamknęła oczy. Przez jej umysł popłynął ulubiony fragment Jeziora łabędziego Czajkowskiego. Powoli, niespiesznie, nie otwierając oczu, zaczęła tańczyć. Stawiała nogi delikatnie, z wyczuciem, obracając się z wdziękiem co pewien czas dookoła i wsłuchując w prawie niesłyszalne dźwięki. Jej wydawały się one realne, piękne i zmysłowe. Tańczyła po całym pokoju, wciąż z zamkniętymi oczami, lecz nie wpadała na meble. Dokładnie zapamiętała
układ salonu i teraz z satysfakcją odnotowała, że nie pomyliła się w żadnym szczególe. Wydawało jej się, że czuje odbijające się od niej leciutko najmniejsze cząsteczki powietrza. Subtelnie i bardzo powoli zaczynały dochodzić do niej całe gamy zapachów. Nęcących, ledwie wyczuwalnych, ale wyraźnych. Muzyka w jej głowie rozbudziła dziesiątki niesłyszalnych do tej pory dźwięków. Teraz z łatwością dociera do jej uszu i w rytm kroków wypełniały głowę jak orkiestra. Podłoga, ściany, meble, nawet wiatr w ogrodzie za domem grał klasterami dla Wiki, przywołując znów na jej twarz słodki uśmiech.
- Cooo... - usłyszała nagle jęk z podłogi. - Ja... co się dzieje?
Wika podbiegła do Bożęckiego i pogładziła go czule po głowie.
- Ciii - szepnęła mu prosto do ucha.
- Nie mogę... - jęknął ponownie, czując straszny ból w przegubach. Z trudem otworzył oczy. Na twarzy powoli zaczęło się malować potworne przerażenie. - Ja nie mogę... - wybełkotał jeszcze raz.
- Jest pan sparaliżowany od pasa w dół - wyjaśniła Wika. - A ręce ma pan przybite do podłogi - zakończyła lapidarnie i rzeczowo.
Karol Bożęcki odzyskiwał przytomność. Kształty stawały się wyraźniejsze, ból coraz bardziej rozdzierający.
- Przestań... błagam - wydusił z siebie. Wika ponownie pogładziła go po głowie.
- Nie mogę - odparła tonem rozkapryszonego małego dziecka.
Wstała, podeszła do teczki i dopiero teraz wyjęła duży myśliwski nóż. Wzięła także skalpel i ku jeszcze większemu przerażeniu Bożęckiego zbliżyła się do niego. Przyłożyła skalpel do szyi i przejechała po niej niemal dookoła. Pierwszy raz mężczyzna wrzasnął na całe gardło. Krzyk, jak nieartykułowane wołanie katowanego zwierzęcia uwiązł mu w gardle, a następnie przerodził się w charkot. Bożęcki próbował się unieść, ale natychmiast opadł na podłogę, czując potworny ból, który od nadgarstków promieniował w kierunku ramion.
- To tylko nacięcie, nie doszłam do tętnicy szyjnej -wyjaśniła Wika. - Krew cieknie małym strumyczkiem. Proszę zobaczyć - przejechała palcem po cienkiej, czerwonej linii na szyi i pokazała jego umazany czubek Bożęckiemu - Nie zabijaj mnie... - zaczął błagać. - Kim jesteś? Czy coś ci zrobiłem?
- Przechodziłam tędy - odparła Wika tonem naburmuszonej nastolatki. - Co pan czuje? - spytała nagle śmiertelnie poważnie.
- Strach... boję się! - krzyknął niemal natychmiast.
- Jak bardzo?
- Dlaczego ty?...
- Proszę odpowiedzieć! - rzekła z naciskiem, biorąc do ręki nóż myśliwski.
- Tak!!! Odchodzę od zmysłów! Chcę zobaczyć moją żonę, Marysię, moją córkę!!! Daj mi żyć! To jest jakieś szaleństwo, błagam!!!
- Czy widzi pan przed oczami całe życie? - spytała z życzliwym zainteresowaniem.
- Co?! - jęknął.
- Odpowiedz!!! - wrzasnęła z furią, jeszcze chyba głośniej niż on przed kilkunastoma sekundami.
- Nie, nic nie widzę... - zaczął płakać. - Chcę żyć...
- Nie czuje pan miękkości? Błogości? Pogodzenia się z losem? Czy jest coś, co panu pomaga?
- Nie... nie zabijaj mnie...
Wika przyłożyła nóż do tętnicy i szybko przecięła ją, nie uszkadzając krtani.
Krew buchnęła teraz potężnym strumieniem. Nastawiła dłonie, nabrała jej trochę, szybko wstała i chlusnęła nią o ścianę.
- Białe ściany... - szepnęła do siebie.
Podbiegła do mężczyzny, aby nabrać jeszcze trochę krwi w dłonie, po czym ochlapała przeciwległą ścianę. Zerknęła na Bożęckiego. Wpadł w drgawki. Szeroko otwarte, przerażone oczy patrzyły teraz tępo w sufit. Całym ciałem targały coraz silniejsze konwulsje. Wika spokojnie uklękła przy nim, wymacała na jego klatce piersiowej przerwę międzyżebrową, przyłożyła tam ostrze noża myśliwskiego i wbiła go aż po rękojeść.
- Dlaczego? - zdążył wyszeptać Bożęcki.
- Ze strachu - odpowiedziała ledwie słyszalnie prosto do jego ucha. - Ze strachu...
to było tak
daleko stąd
gdzie wszystkie drogi się kończą
nieznany ptak
utulił mnie
zaśpiewał wtedy złotą pieśń
zapalę świeczki
srebrnych gwiazd
by ujrzeć nuty
jego słów
wspomnienie mocno
trzyma mnie
w zapadłe oczy
wbija sen
zazdrosny księżyc
śledzi noc
chwyta w swe
czarne ramiona
nie mówisz nic
przyglądasz się
a z twoich oczu
płynie strach
otwierasz ścianę
szarego dnia
i krzyczysz głośno
by nastał świt