Rozdział 10
(...)
Sophie wychyliła się przez okno, a Flamel i Scatty obserwowali sytuację przez tylną szybę. Wszystkie elementy architektury Złotych Wrót obsiadały ptaki – były ich całe tysiące. W większości kruki i wrony, ptaki zapełniły każdy wolny centymetr, wszystkie wieże, liny i wiszące przęsła.
- Nadlatują z Alcatraz – Josh wyciągnął szyję i popatrzył na wzburzoną powierzchnię wody. Nad Twierdzą rosła czarna chmura. Wypływała z nieczynnego więzienia niczym wirujący dym, który jednak nie rozpraszał się i nie znikał – przeciwnie.
- Ptaki. Tysiące – Josh przełknął ślinę.
- Dziesiątki tysięcy – poprawiła go siostra.- Skąd się wzięły? – zapytała Flamela.
- To dzieci Morrigan – powiedział tajemniczo.
- Kłopoty. Duże kłopoty - dodała Scatty.
Olbrzymie stado jak na rozkaz poderwało się znad wyspy i ruszyło w stronę zatoki, prosto na most. Josh nacisnął przycisk i przyciemniona szyba zjechała w dół. Już słychać było odgłosy ptactwa, krakanie, wysokie okrzyki mew, szum skrzydeł. Ruch na moście prawie całkiem zamarł. Niektórzy ludzie nawet wyskakiwali z samochodów, żeby porobić zdjęcia cyfrowymi aparatami i telefonami komórkowymi.
Nicholas Flamel pochylił się i położył dłoń na ramieniu Josha.
- Jedź – zakomenderował. – Cokolwiek by się działo, jedź przed siebie, możesz porozbijać inne wozy. Jedź jak najszybciej się da. Musimy uciec z tego mostu.
Nienaturalnie opanowany głos Flamela przeraził Sophie bardziej, niż gdyby krzyczał. Rzuciła spojrzenie na Scatty, ale ta zajęta była grzebaniem w plecaku. Wojowniczka wyciągnęła z niego krótki łuk, wiązkę strzał i położyła je na siedzeniu.
- Podnieś okno, Josh – powiedziała spokojnie. – Nie chcemy tu nieproszonych gości.
- Coś nam grozi, prawda? – spytała Alchemika Sophie.
- Tylko wtedy, kiedy kruki nas dopadną – Flamel uśmiechnął się zaciśniętymi wargami. – Czy mogę pożyczyć twój telefon komórkowy?
Dziewczyna wyciągnęła go z kieszeni i otworzyła klapkę.
- Będziesz czarować? – spytała z nadzieją.
- Nie, chcę zadzwonić. Módlmy się tylko, żeby nie odpowiedziała automatyczna sekretarka.
Rozdział jedenasty
Brama otworzyła się automatycznie i czarna limuzyna Dee wjechała na podjazd, a następnie, prowadzona pewną ręką przez jednego z golemów skierowała się do podziemnego garażu. Perenelle Flamel zarzuciło na zakręcie na przemoczonego golema siedzącego po jej prawej ręce. Jego błotniste ciało aż zachlupotało od uderzenia, a na wszystkie strony poleciały packi cuchnącego mułu. Siedzący naprzeciw doktor John Dee skrzywił się z niesmakiem i odsunął jak najdalej od potwora. Rozmawiał przez komórkę w języku, jakiego nie używano na ziemi od trzech tysięcy lat. Kawałek błota z golema upadł na dłoń Perenelle i rozpuścił spiralny symbol, namalowany przez Dee. Zaklęcie Zatrzymania zostało częściowo złamane. Perenelle Flamel pochyliła głowę. To była jej wielka szansa. Aby ukierunkować energię swej aury potrzebowała obu rąk i, niestety, zaklęcie namalowane przez Dee na jej czole powstrzymywało ją od mówienia.
A jednak…
Perenelle Delamere przez całe życie interesowała się magią, na długo przed tym, nim spotkała ubogiego handlarza książek, który później został jej mężem. Była siódmą córką siódmej córki w małej wiosce w okręgu Quimper na północy Francji, i jak tylko podrosła, uznana została za osobę wyjątkową. Jej dotyk leczył, i to nie tylko ludzi, ale także zwierzęta. Potrafiła także porozumiewać się z duchami zmarłych i od czasu do czasu przewidywać przyszłość. Dorastając jednak w epoce, w której takie zdolności traktowano głęboko podejrzliwie, starała się zachowywać wiedzę o nich dla siebie. Gdy po raz pierwszy przybyła do Paryża, zobaczyła wróżbitów pracujących na targu za katedrą Notce Dame. Był to łatwy chleb. Perenelle przybrała imię Chatte Noire – Czarnej Kotki, co było dość oczywiste z powodu kruczoczarnych włosów i wynajęła mały kramik z widokiem na katedrę. Nie minęło kilka tygodni, a jej zawodowa reputacja została ugruntowana. Zmieniła się też klientela – nie wróżyła już tylko drobnym handlarzom i wozakom, ale
także bogatym kupcom i szlachcie. Niedaleko jej budki siedzieli skrybowie i kopiści, ludzie, którzy zarabiali na życie pisząc listy za tych, którzy nie potrafili czytać ani pisać. Niektórzy z nich, jak na przykład szczupły ciemnowłosy mężczyzna o niesamowicie jasnych oczach, sprzedawali na swoich ladach książki. Perenelle Delamere od pierwszego wejrzenie wiedziała, że poślubi tego człowieka i razem będą wieść długie i szczęśliwe życie. Nie zdawała sobie jednak sprawy, jak długie.
Pobrali się w niespełna pół roku po pierwszym spotkaniu. Żyli ze sobą od ponad sześciuset lat. Jak większość intelektualistów swoich czasów, Nicholas Flamel fascynował się alchemią – sztuką łączącą w sobie wiedzę i magię. A wszystko zaczęło się od tego, że wpadały mu do rąk alchemiczne książki oraz mapy i kopiował na zamówienie podobne dzieła. Perenelle, inaczej niż większość kobiet w średniowieczu, umiała czytać i znała kilka języków – w grece na przykład była znacznie bieglejsza od męża – więc często prosił ją o głośną lekturę. Perenelle szybko zapoznała się z podstawami starożytnej magii i zaczęła ją dyskretnie praktykować, wciąż doskonaląc swoje talenty i ucząc się maksymalnego wykorzystania energii aury.
Zanim Kodeks trafił w ręce Flamelów, Perenelle była już czarodziejką pełną gębą, choć nie miała cierpliwości do ślęczenia nad matematycznymi wykresami i alchemicznymi kalkulacjami. To ona jednak wypatrzyła księgę napisaną w dziwnym, wciąż zmieniającym się języku i zorientowała się, że nie jest to fikcja lecz zbiór tradycji, wiedzy, zaklęć i magicznych zamawiań. Przesiedziała nad nią kiedyś całą zimową noc, patrząc jak słowa wiją się na stronach niczym robaki, a litery zmieniają kształt. Błyskawicznie odnalazła formułę na stworzenie kamienia filozoficznego i zrozumiała, że trzyma w dłoniach tajemnicę wiecznego życia.
Flamelowie spędzili kolejne dwadzieścia lat na podróżach po całej Europie, zapuszczając się na daleki wschód do Rosji, na południe do Północnej Afryki i nawet do Arabii – a wszystko po to, by rozszyfrować i przełożyć tajemniczy manuskrypt. Po drodze poznali wielu czarowników i magów; zetknęli się też z bardzo różnymi metodami uprawiania magii. Nicholas interesował się nią jedynie ubocznie, pochłonięty swoją alchemią. Kodeks, podobnie jak wiele ksiąg tego rodzaju, dawał wskazówki, jak przerobić kamienie na złoto i węgiel na brylanty. Z kolei Perenelle z entuzjazmem studiowała magiczne praktyki, choć już od długiego czasu ich nie stosowała.
Teraz, uwięziona w limuzynie, przypomniała sobie sztuczkę, której nauczyła ją sycylijska czarownica, strega. Sztuczka wprawdzie pozwalała sobie radzić z rycerzami w zbrojach, ale przy drobnych modyfikacjach…
Perenelle zamknęła oczy i głęboko się skoncentrowała, rysując małym palcem kolistą formę na siedzeniu auta. Dee był tak zaabsorbowany swoją rozmową, iż nie zauważył małej białej iskierki przeskakującej z palca Perenelle na obicie. Iskra przepaliła skórę i doszła do sprężyn. Z sykiem dobrała się do metalowych części auta. Wdarła się do silnika, zamigotała wokół cylindrów, okrążyła koła. Najpierw oderwała się piasta i kołpak, potem nagle wysiadła cała elektryka. Okna zaczęły się zamykać i otwierać w sposób niekontrolowany, podobnie jak szyberdach; wycieraczki zaczęły drapać suchą szybę, coraz szybciej, aż całkiem się pourywały. Klakson zaczął nieregularnie porykiwać, światła wewnętrzne zapalać się i gasnąć, a niewielki telewizorek zamontowany na lewej ścianie sam się włączył i przeleciały na nim z buczeniem wszystkie kanały po kolei.
W powietrzu unosiła się metaliczna woń, a po całym wnętrzu zaczęły tańczyć iskry z wyładowań elektrycznych. Dee odrzucił swój aparat telefoniczny i zaczął masować nagle zdrętwiałe palce. Telefon uderzył o podłogę i eksplodował – zarzucając wszystko skrawkami stopionego plastiku i gorącego metalu.
- To ty… - zaczął mówić Dee, ale wówczas samochód stanął nagle jak wryty. Z silnika zaczęły się unosić płomienie, wypełniając całe auto gryzącym dymem. Dee naparł na drzwi, lecz elektryczne zamki się pozacinały. Z dzikim wyciem zacisnął pięść i pozwolił, żeby uszła przez nią cała jego wściekłość. Do smrodu palonego plastiku, skóry i oparów dymu dołączył się zapach siarki, a ręka Dee przemieniła się w złotą rycerską rękawicę. Walnął nią w drzwi tak mocno, że wyleciały wraz z zawiasami i wyskoczył na betonową podłogę.
Stał na podziemnym parkingu Enoch Enterprises, wielkiego rozrywkowego koncernu z San Francisco, którego był właścicielem. Odskoczył, gdy jego robiona na zamówienie limuzyna za sto pięćdziesiąt tysięcy dolarów stanęła w płomieniach. Od gorąca zapadła się całkiem maska samochodu, a wiatrochron stopił się jak wosk. Kierowca-golem nawet się nie ruszył, bo żar nie mógł mu zrobić krzywdy, najwyżej wypalić skórę na żelazną skorupę. Wreszcie włączył się system alarmowy i na ogień zaczęły spadać strugi zimnej wody.
Perenelle!
Przemoczony, oszukany i kaszlący Dee otarł łzy z oczu, wyprostował się i użył energii obu rąk by zdusić płomienie. Przywołał lekki wiatr, by pozbyć się dymu i z niepokojem zajrzał do wnętrza spalonego wozu.
Dwa golemy usadzone po obu stronach Perenelle zmienili się w kupki popiołu. Kobiety nie było nigdzie widać. Widać było natomiast dziurę w drugich drzwiach, wyglądającą jakby ją wyrąbano siekierą.
Dee odwrócił się tyłem do zrujnowanego samochodu, pochylił do ziemi i zanurzył ręce w odrażającą mieszaninę gliny, oleju, stopionego plastiku i zwęglonej skóry. Po pierwsze, nie udało mu się zdobyć całego Kodeksu, a teraz jeszcze Perenelle uciekła. Czy może być gorszy dzień?
Usłyszał stukanie obcasów. Kątem oka ujrzał czarne, wysokie buty o spiczastych noskach i już znał odpowiedź na swoje pytanie. Dzień mógł być gorszy i to sto razy gorszy. Zmuszając się do uśmiechu powstał sztywno i obrócił głowę, by zobaczyć jedną z niewielu przedstawicielek Mrocznego Klanu Przedwiecznych, która budziła w nim autentyczne przerażenie.
- Witaj, Morrigan.
Starożytni Celtowie nazywali ją Boginią Kruków; była niegdyś czczona na całym obszarze Irlandii jako bogini wojny i zagłady. Na początku były trzy siostry: Badb, Macha i Morrigan, ale z czasem dwie pierwsze gdzieś znikły – Dee miał pewne podejrzenia, co się z nimi stało – i obecnie na placu boju została jedynie Morrigan.
Odziana od stóp do głów w czarne pióra górowała nad doktorem, co nie było wielką sztuką, bo był niższy od większości ludzi. Jej kaftan nabijany srebrnymi ćwiekami robił wrażenie średniowiecznego napierśnika, a skórzane rękawice ozdobione były od zewnętrznej strony srebrnymi gwoździami. Rękawice nie miały czubków palców – wystawały z nich czarne jak szpony, długie paznokcie Morrigan. Kibić opasywał ciężki skórzany pas z szeregiem małych srebrnych tarcz. Stroju dopełniał długi, wlokący się po ziemi płaszcz z kapturem, w całości wykonany z kruczych piór.
Ocieniona kapturem twarz Morrigan wydawała się jeszcze bledsza niż zwykle. Oczy miała jak czarne paciorki, zupełnie pozbawione białek. Nawet jej usta były czarne. Nad dolną wargą zwisały dwa długie siekacze.
- To, zdaje się, twoja zdobycz – powiedziała wiedźma głosem chrypliwym jak krakanie ptaka. Za nią pojawiła się Perenelle Flamel, poruszając się wolno i ostrożnie. W jej ramiona wczepiły się dwa ogromne kruki, z ostrymi dziobami niebezpiecznie blisko pochylonymi ku oczom kobiety. Ledwo zdążyła wyskoczyć z samochodu, bez sił po użyciu magii, gdy dopadli ją ptasi prześladowcy. - Pokaż – zażądała Morrigan.
Dee sięgnął do kieszeni i wyciągnął Kodeks w metalowej oprawie. O dziwo, Bogini Kruków nie wyciągnęła po niego ręki.
- Otwórz – powiedziała.
Zaskoczony Dee podsunął jej książkę przed oczy i ostrożnie, z należnym szacunkiem zaczął otwierać strony starożytnego manuskryptu.
- Księga Maga Abrahama – wyszeptała i pochyliła głowę, ale nie dotknęła książki. – Pokaż mi koniec. - Dee niechętnie sięgnął na koniec książki. Gdy Morrigan zobaczyła, że wyrwano z niej strony, zasyczała wściekle.- Świętokradztwo! Przetrwała dziesięć tysięcy lat bez najmniejszego uszczerbku. - Porwał ją chłopak – wyjaśnił Dece, delikatnie zamykając Kodeks.
- Zapłaci za to. – Bogini Kruków przymknęła oczu i przekrzywiła głowę, jakby czegoś nasłuchując. Oczy jej rozbłysły, a usta rozciągnęły się w rzadkim u niej uśmiechu, ukazując komplet szpiczastych zębów. – Już niedługo za to odcierpi, moje dzieci ruszyły w pościg i prawie ich mają. Wszyscy oni za to zapłacą – obiecała.
Rozdział dwunasty
Josh zauważył przerwę między dwoma samochodami, volkswagenem i leksusem. Wcisnął gaz i ciężkie auto pomknęło do przodu. Odległość okazała się niewystarczająca i terenówka rozbiła dwa lusterka boczne obu wozów. Josh tylko jęknął i poderwał nogę z gazu.
- Jedź – ostro rozkazał Flamel. Trzymając komórkę Sophie rozmawiał z kimś w dziwnym, gardłowym, chrapliwym języku, jakiego bliźniaki nigdy w życiu nie słyszały.
Josh celowo zrezygnował ze spoglądania w lusterko i przepychał się przez most, ignorując klaksony i okrzyki. Popruł najpierw zewnętrznym pasem, błyskawicznie przerzucił się na środkowy, i z powrotem. Wczepiona w deskę rozdzielczą Sophie obserwowała jego poczynania spod półprzymkniętych powiek. Widziała jak samochód wali w kolejne boczne lusterko sąsiada: uderzone zawirowało w powietrzu i, prawie jak na zwolnionym filmie, opadło na maskę, pozostawiając na lśniącym czarnym lakierze głęboką rysę. „Nawet o tym nie myśl” - szepnęła, gdy mały sportowy włoski wóz zauważył tę samą lukę w szeregu samochodów, co Josh. Kierowca, starszy facet ze zdecydowanie przesadną ilością złotych łańcuchów na szyi, dodał gazu, ale mu się nie udało.
Ciężki dżip uderzył sportowy wóz bokiem w przedni zderzak, obracając go pod kątem 360 stopni po zapchanym moście. Ten staranował przy okazji cztery inne, ale Joshowi udało się wskoczyć na upatrzoną pozycję. Flamel rzucił okiem przez tylną szybę na tumult spowodowany przez tę akcję. - Zdaje mi się, że mówiłeś, że umiesz prowadzić – mruknął.
- Bo umiem – powiedział Josh, zadziwiony własnym spokojnym tonem. – Nie mówiłem tylko, że jestem w tym dobry. Myślisz, że ktoś zanotował nasze numery?
Nie, to zdecydowanie nie przypominało gry ani symulacji komputerowej. Wnętrze dłoni miał śliskie od potu, który spływał mu też strużkami po twarzy. Noga rozbolała go od wysiłku naciskania bez przerwy opornego pedału gazu.
- Myślę, że mamy inne powody do zmartwień – szepnęła Sophie.
Stado kruków obniżyło lot nad Golden Gate. Były ich tysiące. Nadlatywały niby czarna fala, kracząc i charcząc, z przeraźliwym łopotem skrzydeł. Pikowały nad dachami samochodów, od czasu do czasu na nich lądując i dziobiąc w szyby i karoserie. Auta zderzały się w długim łańcuchu zajmującym całą długość mostu.
- Straciły cel – stwierdziła Scathach, obserwując zachowanie ptaków. – Szukają nas, ale już zapomniały, jak wyglądamy. Mają ptasie móżdżki.
- Poza tym coś musiało rozproszyć ich czarną panią – powiedział Nicholas Flamel. – To robota Perenelle - stwierdził z zadowoleniem. – Ciekawe, jaki numer im wykręciła. Z pewnością coś szalenie dramatycznego. Zawsze miała słabość do teatralnych efektów.
Gdy to mówił, ptaki wzbiły się wyżej, a potem, jak na komendę, wbiły wzrok w umykającą czarną terenówkę. Tym razem ich krakanie zabrzmiało jak zbiorowy okrzyk tryumfu.
- Wracają – bez tchu wydyszała Sophie. Czuła, jak serce kołacze jej o żebra. Spojrzała z nadzieją na Flamela i Wojowniczkę, ale ich ponure spojrzenia nie były żadną pociechą. Scathach wręcz powiedziała:
- No, teraz mamy poważne kłopoty.
Zbita, pierzasta chmara czarnych kruków zbliżała się do samochodu.
Ruch na moście niemal utknął w martwym punkcie. Zamarli z przerażenia ludzie siedzieli w samochodach, podczas gdy cuchnące, obrzydliwe ptactwo szalało nad ich dachami. Dżip był jedynym pojazdem, który się posuwał do przodu. Josh wdepnął pedał gazu aż do podłogi - licznik wskazywał prawie sto trzydzieści kilometrów na godzinę. Josh czuł się teraz o niebo lepiej – przez ostatnią minutę udało mu się nie rozbić żadnego pojazdu. Już było widać upragniony kraniec mostu. Uśmiechnął się; wyglądało na to, że im się uda.
I nagle na dachu wozu wylądował wielki czarny kruk.
Sophie wrzasnęła, a Josh zaczął kręcić kierownicą, by pozbyć się złowrogiej kreatury. Ptak jednak wczepił się pazurami w relingi na dachu i teraz popatrywał przez przednią szybę to na Josha, to na Sophie. Przeskoczył na osłonę przeciwwietrzną i wlepił we wnętrze wozu swe błyskające jak dżety czarne oczy. Stuknął dziobem w szybę, na której pojawiła się mała, dziurkowana gwiazdka (...)