Ziemia Święta jest bezpowrotnie stracona.
Ta myśl nie dawała spokoju Martinowi de Carmaux; naga prawda była bardziej przerażająca niż hordy niewiernych wynurzające się z wyłomów w murze.
Próbował nie dopuścić jej do siebie, wyrzucając za wszelką cenę ze świadomości.
Teraz nie czas na lamenty. Trzeba działać.
Trzeba zabijać wrogów.
Z obosiecznym mieczem uniesionym wysoko w górę ruszył do ataku przez tumany duszącego dymu i kurzu, niczym ostrze wdzierające się w ciało nieprzyjaciela. A ten był wszędzie; szable i topory Saracenów wbijały się w ciała, okrzyki i zawołania wojenne mieszały się z wszechobecnym rytmicznym biciem w tarabany stojące pod murami fortecy.
Ciął mieczem ze wszystkich sił; rozłupał czaszkę arabskiego wojownika aż do oczu, uniósł ostrze w górę, szarżując na kolejnego. Rzucił spojrzenie przez ramię w prawo i zobaczył Aimarda de Villiers, jak wbija miecz w pierś wroga, a potem rusza do starcia z następnym. Oszołomiony jękami bólu, wrzawą i wściekłymi wrzaskami wokół siebie, Martin poczuł, że ktoś się uczepił jego lewego ramienia, i natychmiast uderzył atakującego rękojeścią miecza, a potem straszliwym cięciem wdarł się w mięśnie i w kości. Kątem oka zobaczył coś złowieszczego z prawej i instynktownie ciął mieczem w tamtą stronę – odrąbał bark kolejnemu Saracenowi, a potem jednym zamachem otworzył mu policzek i uciął język.
Już od wielu godzin on i jego współtowarzysze nie mieli chwili odpoczynku. Atak muzułmański nie tylko trwał nieprzerwanie, ale był znacznie gorszy, niż oczekiwano. Grad płonących strzał i pocisków nasyconych smołą od wielu dni spadał na miasto. Pożary szalały; było ich więcej, niż dało się ugasić. W tym czasie ludzie sułtana robili podkopy pod szerokimi murami – wpychali do nich gałęzie, a następnie podpalali. W wielu miejscach te naprędce wyżłobione w ziemi piece powodowały pęknięcia w murze, który kruszył się teraz pod gradem kamieni wyrzucanych z katapult. Templariusze i szpitalnicy siłą woli odpierali ataki przy bramie św. Antoniego, po czym ją podpalili i uciekli.
„Przeklęta Wieża”, bo tak ją nazywano, w końcu zasłużyła na swoje imię – wpuściła do miasta rozszalałych Saracenów, podkładających ogień w każdą dziurę, i przypieczętowała jego los.
Charczenie i jęki utonęły w ryku tysięcy gardeł. Martin schował miecz i rozejrzał się wokół zdesperowany, szukając chociaż cienia nadziei, ale nie znalazł. Ziemia Święta została rzeczywiście nieodwracalnie stracona. Z rosnącym przerażeniem pojął, że zanim ta noc się skończy i wzejdzie słońce, wszyscy będą martwi. Mieli przed sobą największą armię, jaką kiedykolwiek widział świat; mimo furii i pasji, mimo wojennej gorączki, która przyspieszała krążenie krwi w jego żyłach, mimo wysiłków własnych i współbraci – ponieśli niewątpliwie klęskę.
Po niedługim czasie dowódcy też zdali sobie z tego sprawę. Czuł, że mu pęka serce, kiedy usłyszał dźwięk rogu wzywający tych rycerzy, którzy jeszcze żyli, do opuszczenia murów miasta. Rzucał nerwowe spojrzenia w lewo i w prawo, oszołomiony i rozgorączkowany. I nagle napotkał wzrok Aimarda de Villiers. Zobaczył w jego oczach ten sam ból, bezbrzeżny wstyd, który i jego przenikał do samych kości. Ramię w ramię przedzierali się teraz przez zastępy wroga i w końcu jakoś im się udało dotrzeć do względnie bezpiecznego terenu, nad którym jeszcze panowali templariusze.
Martin szedł za starszym rycerzem, a ten parł naprzód jak burza przez tłum przerażonych cywili, którzy chronili się za potężnymi murami otaczającymi miasto. Widok zastany w Wielkiej Sali zszokował go jeszcze bardziej niż rzeź kamratów, której był świadkiem za murami. Na grubo ciosanym stole w refektarzu leżał William de Beaujeu, wielki mistrz zakonu templariuszy. Peter de Sevrey, marszałek zakonu, stał obok wraz z dwoma mnichami. Ich twarze pełne smutku nie pozostawiały żadnej nadziei. Kiedy obaj rycerze stanęli u jego boku, Beaujeu otworzył oczy i uniósł lekko głowę, ale że ten drobny ruch przyprawił go o ból, wydał z siebie jęk. Martin wpatrywał się w niego z niedowierzaniem. Skóra starego człowieka była blada, jakby odpłynęła z niej wszystka krew, oczy natomiast miał nabrzmiałe czerwienią. Martin ogarnął wzrokiem sylwetkę Beaujeu. Próbował odgadnąć przyczynę jego stanu. Ujrzał pierzasty grot strzały tkwiący pomiędzy żebrami wielkiego mistrza, który trzymał drzewce w półzamkniętej dłoni. Drugą skinął na
Aimarda; ten podszedł do niego, ukląkł u wezgłowia i ujął wyciągniętą dłoń w swoje ręce.