I.
Dlaczego człowiek tak biegnie? Jaka pcha go siła? W praktyce wygląda to tak, że jedna noga oddala się od drugiej, prawa podąża za lewą. Ludźmi kierują różne pobudki. Jednych zmusza do ruchu pragnienie chwały, innych chęć zgubienia paru zbędnych kilogramów. To bez znaczenia, wszelkie powody można sprowadzić do jednego – wszyscy biegną po życie, nic innego się nie liczy.
Nic też innego nie kieruje mężczyzną, który w samym środku nocy zbiega w pośpiechu po obszernych schodach Tajnych Archiwów Watykanu. Czarna sutanna rozpływa się w skąpym oświetleniu miejsca, którego istnienie wcale nie jest okryte tajemnicą. Swoją nazwę zawdzięcza ono temu, że przechowuje się tu poufne dokumenty. Dostęp do nich ma w zasadzie tylko głowa Kościoła katolickiego lub osoba przez nią upoważniona. W trzech ogromnych salach paulińskich i przyległych budynkach na tyłach Pałacu Apostolskiego przechowuje się dokumenty o istotnym znaczeniu dla historii tego małego państewka i całego świata.
Duchowny przemierza sekretną drogę. W dłoni trzyma pożółkłe ze starości kartki papieru. Prawdopodobnie to one są przyczyną pośpiechu księdza. Jest wyraźnie zaniepokojony dźwiękiem towarzyszącym odgłosom jego kroków. Skąd dobiega? Pytania przelatują mu przez głowę. Zatrzymuje się, rozgląda, nadstawia uszu, ale słyszy tylko przyśpieszony rytm swego oddechu. Po czole spływa mu pot. Biegnie do swojego mieszkania w mieście, czy raczej w państwie, bo tym Watykan w rzeczywistości jest, z wszystkimi swoimi zasadami, prawami, ze swoim credo i własnym systemem politycznym. Mężczyzna ów to monsignore Firenzi. Przy słabym świetle stojącej na biurku lampy kreśli swoje nazwisko – kilka niechlujnych kresek na wielkiej kopercie, do której przed nalepieniem znaczka wkłada trzymane przed chwilą w dłoni kartki. Nazwisko adresata trudno odczytać, gdyż oświetlenie jest mizerne, a duchowny nachyla się nad papierem, zasłaniając go. Pot napływający do oczu utrudnia mu rozpoznanie własnego pisma. Po wykonaniu zadania Firenzi
opuszcza pokój.
Dla Sarah Monteiro żadne miasto nie może się równać z Londynem, nad którym właśnie przelatuje i w którym mieszka od kilku lat. Samolot leci z Lizbony i już prawie pół godziny krąży nad lotniskiem w oczekiwaniu na wolny pas. Sarah upaja się swobodą odzyskaną po ponad dwóch tygodniach monotonnych wakacji w domu rodziców – kapitana wojsk portugalskich i nauczycielki angielskiego pochodzenia. Stąd to anglosaskie „h” w jej imieniu i miłość do wszystkiego, co brytyjskie. Nie chodzi o to, że nie lubi Portugalii, przeciwnie, uważa, że to piękny kraj – tam się urodziła – ale mimo jego długiej historii, zbyt wiele nastąpiło w nim rewolucji, a zbyt mało reform. W każdym razie Portugalia jest dla Sarah nieodzownym celem podróży dwa lub trzy razy do roku. Samolot już się zatrzymał i pasażerowie pośpiesznie udają się do wyjścia. Sarah bierze torebkę, laptop i wychodzi. Pokonując długi rękaw lotniczy, dzwoni do rodziców, zawiadamiając, że szczęśliwie wylądowała i kiedy tylko znajdzie się w domu, odezwie się przez Internet.
– Next please. – Celnik nie ma przyjacielskiej miny. Mogła wybrać inne okienko, bo urzędniczka obok wydaje się znacznie przyjemniejsza. Ale co się stało, to się nie odstanie.
Podaje mu otwarty paszport, posyła najlepszy ze swoich uśmiechów. – Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej. Jaka pogoda? – pyta, pragnąc jedynie uprzyjemnić nieco nudne formalności. – Stąd nie widać – odpowiada cierpko funkcjonariusz. Pewnie wstał lewą nogą albo pokłócił się z żoną, jeśli ją ma. – W pani paszporcie jest jakaś nieprawidłowość. – Co pan mówi? Jaka nieprawidłowość? Mogę pokazać dowód osobisty. Nigdy dotąd nie miałam problemów z tym paszportem. Co jest nie w porządku?
– Może to błąd systemu. Rozlega się dzwonek stojącego na ladzie telefonu i nabzdyczony urzędnik odbiera go. Horacy – to jego imię umieszczone na identyfikatorze przypiętym do klapy marynarki – słucha rozmówcy. „Tak, ale paszport nie jest w porządku”. Znowu milknie, a potem odkłada słuchawkę. – Okazuje się, że wszystko jest jednak w porządku. Może pani przejść. – Dziękuję bardzo. Nie było tak źle. Nie minęło pół godziny i już siedzi w taksówce, w drodze do domu.
Taksówka zajeżdża niemal na koniec ulicy. Przed samym domem Sarah taksówkarz musi gwałtownie hamować. Nagle wyprzedziła ich czarna limuzyna o przyciemnionych szybach i tuż przed nimi gwałtownie zahamowała. Sarah o mały włos nie uderza głową o szklaną przegrodę, oddzielającą kierowcę od pasażerów. Doprowadzony do furii taksówkarz wciska klakson.
Kilka sekund później czarny austin zatrzymuje się przed drzwiami domu Sarah i taksówkarz jest tak miły, że pomaga jej wyjąć walizkę. Za drzwiami Sarah natyka się na stertę korespondencji, ścielącej się na całej podłodze. Kartki od kolegów, nieuniknione rachunki, wszelkiego rodzaju i przeróżnych rozmiarów reklamówki oraz sto innych papierów, którym nie ma ochoty teraz się przyglądać. Wciąga walizkę aż do sypialni na pierwszym piętrze, odkręca kurki z wodą przy wannie i zdejmuje podróżne ubranie. Nareszcie w domu. Dwie minuty później leży w wannie pełnej piany, rozkoszując się solami o aromacie miodu zamiast wanilii, bo okazało się, że te już się skończyły. Efekt jest ten sam – relaksujący, tonizujący, uspokajający. I już nawet zapomniała o nabzdyczonym urzędniku na lotnisku i o przygodzie w taksówce. Na dole, w holu, ze stosu rozmaitej poczty wystaje rąbek koperty, na którym widnieje nazwisko nadawcy – Valdemar Firenzi.
II
Nie wiadomo, dlaczego większość szefów licznych służb specjalnych działających na całym świecie odczuwa strach i okazuje posłuszeństwo wobec każdego rozkazu sformułowanego przez pewnego starca o pomarszczonej twarzy, poruszającego się z pomocą laski zakończonej złotym łbem lwa. Można snuć rozmaite spekulacje, chociaż żadna z nich najprawdopodobniej nie zbliża się do prawdy nawet o milimetr. Faktem jest, że CIA wspiera i pozwala zachować w tajemnicy wszystkie decyzje tego kruchego staruszka o zaciętym wyrazie twarzy, a niekiedy nawet oddaje mu do dyspozycji swych ludzi czy całe jednostki. To zamknięte koło. Jeśli bowiem wszechwładna i w gruncie rzeczy prestiżowa CIA wyświadcza przysługi takiemu człowiekowi, dokładając wszelkich starań, by mu być pomocną, oraz użyczając własnych agentów, nie ma miejsca na jakiekolwiek pytania dotyczące jego osoby. Starcowi zawsze towarzyszy młody mężczyzna o nieznanej tożsamości, nienagannie odziany w czarny garnitur od Armaniego. Są prawie nierozłączni, oprócz tych rzadkich
chwil, gdy asystent musi osobiście załatwić jakąś sprawę. Starszego mężczyznę często można zobaczyć, jak spaceruje po ogrodach w rodzinnej miejscowości albo w pobliskim mieście. Był taki czas, że musiał przebywać z dala od ojczyzny dłużej, niżby sobie tego życzył. Teraz jednak może sobie pozwolić na luksus zaniechania podróży. Umożliwiają to nowe środki komunikacji. Jednak ciągle jeszcze nie może się obejść bez zaufanego podwładnego tam, gdzie prowadzi ważne interesy. Nic jednak nie zastąpi klimatu jego gniazda, jego ukochanej Italii, a w szczególności jego miasta i niewielkiej miejscowości, skąd pochodzi. Tego dnia starzec odpoczywa na tarasie swojej willi, zatapiając wzrok to w „Corriere della Sera”, to w odległym horyzoncie.
pojawienia się służącej, która przyniosła telefon. – Proszę pana! Brak odpowiedzi, kobieta woła więc jeszcze raz i teraz następuje reakcja.
– Tak, Francesco – odpowiada starzec, jakby budząc się ze snu.
– Telefon do pana.
Służąca oddaje aparat gospodarzowi i odchodzi w pośpiechu. Niech sobie załatwia swoje interesy, obojętne, czego dotyczą, ona nie śmie się mieszać w jego sprawy.
– Pronto – odzywa się stary mocnym głosem objawiającym zdecydowanie osoby nawykłej do rządzenia. Poznaje spokojny głos swego asystenta, który relacjonuje mu szczegóły zleconej misji.
Bardzo dobrze. Możesz wracać. Dopilnujemy wszystkiego już stąd. – Kilka sekund ciszy przerywanej piszczeniem w słuchawce. – Dobra robota. … Czekam na ciebie. Wykręca nowy numer. Nie czeka na odzew po drugiej stronie, wie przecież dobrze, kto odbiera.
– Geoffrey Barnes, może pan rozpoczynać neutralizację celu. Czekam na potwierdzenie. I rozłącza się, nie dodając już ani słowa. Teraz odkłada aparat na dobre i wraca do czekającej nań gazety. Towarzyszy mu myśl: „Ta dziewczyna, ta jakaś Monteiro, no cóż, wybiła jej godzina”.
„Dlaczego nikt nie odbiera? – pyta samą siebie Sarah. – Dziwne”. Odkłada słuchawkę i dzwoni jeszcze raz. Czeka kilka sekund. Kobiecy głos informuje, że poszukiwana osoba jest w tej chwili nieosiągalna, ale jeśli chce, może zostawić wiadomość po sygnale. – Tato, tu Sarah… – Stuka się ręką w czoło. Ale głupia! Jeśli mówi „tato”, to może być tylko ona. Znowu zaczyna mówić: – Dzwoniłam do domu, ale nikt nie odbiera… Kiedy tylko dasz radę, zadzwoń do mnie. Muszę z tobą bardzo pilnie porozmawiać… No… To na razie. Dziewczyna bierze do ręki jedną z pożółkłych kartek, które nadeszły pocztą od niejakiego Valdemara Firenziego i które znalazła w stosie korespondencji. W kopercie znajdowały się trzy kartki, z których dwie zawierają tylko listę nazwisk napisaną na maszynie. Każde nazwisko jest poprzedzone numerem i inicjałami, których nie rozumie. Dwie kolumny zapełniają pierwszą kartkę całkowicie i drugą do połowy. Na marginesie widnieją jakieś notatki, zapisane wprawnym i dość ścisłym pismem. Niektóre nazwiska są
podkreślone tą samą pewną linią co boczne zapiski. Bez śladu drżenia ręki czy kleksa. Każde z podkreśleń zakończono strzałką, nad którą wykaligrafowano kilka słów po włosku. Dlaczego po włosku? Na początku chce wrzucić te papiery do śmieci. Nie ma adresu nadawcy, a więc nie ma możliwości odesłania. Gdy przekłada kopertę, wypada z niej mały kluczyk. Może do zamka w walizce albo teczce, na pewno nie do drzwi. Długa lista nazwisk kończących się na -ov i -enkos oraz niewiele krótsza nazwisk włoskich, anglosaskich czy hiszpańskich z początku niewiele jej mówi. Ale jej wzrok nagle przykuwa jedno z nich, pozbawione podkreślenia i komentarza na marginesie, ale za to bez wątpienia otoczone znacznie świeższą linią tuszu. Raúl Brandao Monteiro. „Co tu robi nazwisko mojego ojca?” – zastanawia się Sarah.
Studiuje drugą kartkę. Jakieś gryzmoły, najwyraźniej napisane w pośpiechu, który dobrze zna. Ten sam pośpiech towarzyszy jej dziennikarskiej pracy. Wysłał jej to jakiś kolega po fachu? Może tak, a może nie. Nadawca – Valdemar Firenzi – nie wydaje jej się całkiem nieznajomy, chociaż nie przypomina sobie niczego konkretnego. To chyba włoskie nazwisko. Nie, chyba wydaje się jej znajome z innej przyczyny. Bez rozmowy z ojcem nie ruszy dalej. Dzwonek komórki wybija ją ze stanu względnego spokoju. – Tak?
– Cześć, Sarah.
– Tata. Nareszcie! Gdzie byłeś?
Wreszcie ojciec daje znak życia. Ulga, która spływa na nią z dźwiękiem spokojnego, niskiego głosu kapitana Raúla Brandao Monteiro, stawia ją na nogi. Już po wszystkim, nawet po strachu, który utrudniał jej oddychanie, wszystko się rozproszyło.
– Zawiozłem twoją matkę…
– Gdzie? Gdzie zawiozłeś mamę?
– Sarah…
Głos ojca nie brzmi całkiem spokojnie. Prawdę mówiąc, nigdy nie słyszała go tak zdenerwowanego. Nagle ulga, jaką czuła jeszcze parę sekund temu, ustępuje nowym wątpliwościom i zdenerwowaniu, potęgowanemu przez ów nagle więznący w gardle głos ojca, zawsze tak ciepły i troskliwy.
– Dostałam pocztą przesyłkę od niejakiego…
– Nie wymawiaj nazwisk, Sarah. Pamiętaj, od tej chwili nie wymawiaj nazwisk. Nie przyznawaj się, gdzie jesteś. Nikomu, rozumiesz? Chyba że będziesz rozmawiać z kimś, kogo ci wskażę, kto jest w stu procentach zaufany.
– Tato, przerażasz mnie! Wiesz o liście?
Cisza jest pierwszą odpowiedzią. – Tato, nie ukrywaj przede mną niczego, proszę. Twoje nazwisko jest na liście…
– Na miłość boską, Sarah. Ani słowa na ten temat. Wiem, co dostałaś. – Ton wypowiedzi ojca jest tylko pozornie opanowany, właściwy komuś, kto zupełnie stracił kontrolę nad czymś, nad czym do tej pory w mniejszym lub większym stopniu panował. – Wiem, co dostałaś – podkreśla, z wysiłkiem uspokajając głos. – Oni tego nie wiedzą, ale nie mam złudzeń, podsłuchują. – Kto to są „oni”, tato? – Nuty strachu drżą teraz w jej słowach. – To nie czas na rozmowę, tylko na działanie, córeczko.
III
Staughton jest analitykiem poufnych danych. Oznacza to, że zawodowo zajmuje się zbieraniem niejawnych informacji, istotnych dla zadania, i ich późniejszym udostępnianiem agentom rozpracowującym tę czy inną sprawę. Tak naprawdę jego stanowisko nazywa się „analityk w czasie rzeczywistym”, co oznacza, że dane, które gromadzi, dotyczą wydarzeń rozgrywających się w obecnej chwili, na przykład rozmów telefonicznych, operacji bankowych lub – jeśli zajdzie taka potrzeba – obrazów z jednego lub wielu satelitów. Od rodzaju misji zależy, jak bardzo poufne są jego działania, istnieją cztery poziomy tajności. Poziom czwarty jest najwyższy i do tych informacji ma dostęp tylko prezydent Stanów Zjednoczonych. Staughton pracuje dla CIA.
Pomieszczenie, które zajmuje, wyposażono w skomplikowane urządzenia. Miejsce to przypomina raczej kabinę samolotu niż biuro. Mężczyzna stuka w klawisze i ze spokojem eksperta czeka na wynik swoich działań. „Gdzie się podziewasz, złotko – myśli. – No, daj jakiś znak, malutki sygnalik”.
– No i co? Nic? – W pomieszczeniu rozbrzmiewa nagle podniesiony męski głos. Nowicjusz osłupiałby z wrażenia wobec tak nieoczekiwanego pojawienia się szefa londyńskiego oddziału CIA. Staughton jednak pozostaje niewzruszony. Takie niespodzianki są typowe dla Geoffreya Barnesa, człowieka słusznej postury, który mimo swego monstrualnego wyglądu potrafi poruszać się bezszelestnie i niczym grom z jasnego nieba ryknąć komuś nad uchem tym swoim budzącym przerażenie głosem. Teraz nachyla się nad Staughtonem.
– Nic a nic?
– To kwestia czasu. Miejmy nadzieję, że krótkiego.
Geoffrey Barnes kieruje się do swojego gabinetu znajdującego się na tym samym piętrze. Ściana ze szkła i aluminium – symbol podziału władzy, jasna wskazówka, kto tutaj rządzi, a kto ma słuchać – dzieli go od reszty personelu. Sam Geoffrey Barnes także ma nad sobą zwierzchników. Należą do nich na przykład dyrektor generalny CIA, z siedzibą w Langley w Stanach Zjednoczonych. Albo sam prezydent USA, który wbrew temu, co się przedstawia w mediach, bardzo niewiele wie o większości działań operacyjnych podejmowanych przez agencję. Na przykład o tym zadaniu nie ma zielonego pojęcia i gdyby to zależało od Barnesa, nigdy by się o niczym nie dowiedział. Na mahoniowym biurku, które wydaje się zupełnie nie na miejscu w tym futurystycznym wnętrzu, dzwoni telefon. Z trzech stojących na blacie aparatów telefonicznych jeden jest czerwony. To ten najważniejszy. Jest bezpośrednio połączony z Gabinetem Owalnym w Białym Domu i z samolotem Air Force One, którym lata prezydent. Telefon dzwoniący w tej chwili jest drugi w
hierarchii ważności. Geoffrey jest trochę niespokojny.
W tym konkretnym przypadku wyobraźnia na niewiele się zda. Nie można tak sobie wymyślić, że cel został zlikwidowany, jeśli się to rzeczywiście nie zdarzyło. Śmierci się nie wymyśla, ona albo następuje, albo nie. Nieważne, że o mało nie nastąpiła.
– Już odbieram! – krzyczy na aparat, podnosząc słuchawkę. Wita się po włosku, bo rozmówca używa tylko mowy Dantego i paru martwych języków, które jednak dla Barnesa się nie liczą. Prowadzi rozmowę w dość dużym napięciu. Stara się usprawiedliwić brak informacji czynnikami zewnętrznymi, które spowodowały straty w agencji dokładnie wtedy, gdy tajny agent miał wypełnić swoją misję. Fakt ten wywołał chwilowe zamieszanie, co ułatwiło celowi ucieczkę. Na twarzy Barnesa maluje się złość.
Starzec odkłada słuchawkę, wyraźnie zirytowany. „Przeklęci Amerykanie. Co za niedołęgi” – mówi w duchu, podnosi się z sofy, wspierając się na lasce, i sunie wolno w kierunku niewielkiej szafy pełnej butelek i kieliszków. Wrzuca do szklanki dwie kostki lodu i zalewa je złotym płynem. Śmierć amerykańskiego agenta w trakcie wykonywania zadania zmusza do postawienia wielu różnych pytań, nie mówiąc już o problemach natury logistycznej. Kto może posiadać wiedzę o procedurach planowanych tajnie i z wyprzedzeniem? W jaki sposób ten ktoś uzyskuje informacje pozwalające mu przybyć na czas i uratować ofiarę? Intruz niespodziewanie wtargnął do gry. Od tej chwili sprawa się skomplikowała. Kto miałby powód, żeby wtrącać się w jego interesy? Jest tylko jedna odpowiedź na wszystkie pytania. Przeciek. Zdrajcy trzeba szukać w szeregach CIA, w łonie odpowiedzialnej za to konkretne zadanie agencji w starym Albionie. Nie ma wątpliwości. Jedyny sposób na przezwyciężenie kryzysu to wezwanie gwardii. Gwardia jest grupą podległą
organizacji starca, z zasłużoną reputacją niezawodnej. W tych okolicznościach roztropnie będzie włączyć do działań tę elitarną grupę i kazać Barnesowi trzymać jego ludzi w odwodzie do momentu, aż dostanie nowe rozkazy z włoskiej willi, sztabu generalnego operacji. Starzec zawsze był człowiekiem czynu, potrafiącym podejmować szybkie decyzje, ale od jakiegoś czasu lubi w krytycznych momentach porozmawiać ze swoim asystentem. Przez całe życie dobrze dobierał sobie współpracowników, ale ten, to było prawdziwe objawienie. Pilny, kompetentny, uparty i gotowy służyć mu dwadzieścia cztery godziny na dobę przez wszystkie dni w roku. Dla kogoś takiego jak on, kto nie ma żadnej rodziny, wierność młodego asystenta to wielka pociecha. Kiedy opuści już ten ziemski padół, zostanie ktoś, kto będzie dbał o interesy organizacji. To naturalny sukcesor, więc podziela jego wizję ewolucji firmy w najbliższych latach. Prywatny samolot z asystentem na pokładzie przecina właśnie włoskie niebo. Została jeszcze godzina podróży. Obaj,
asystent i starzec, mają do dyspozycji telefon satelitarny, żeby móc kontaktować się w każdej chwili i bez przeszkód, nawet w powietrzu. W tym wypadku jednak starszy mężczyzna nie widzi potrzeby, by się z nim konsultować. Asystent na pewno zgodzi się z jego decyzją. Poza tym mógłby wziąć jego telefon za objaw słabości, prośbę o radę. Gdyby obaj znajdowali się w tym samym miejscu, byłoby inaczej. Zacząłby zwykłą rozmowę i w ten sposób dowiedziałby się, co podwładny sądzi o tej sytuacji. „wiek to jednak jest ciężar” – rozmyśla. Przez wiele lat sam podejmował ważne decyzje, ale teraz dopada go niepewność w kwestii tak prostej, jak zlikwidowanie jednej kobiety. Trzeba przyznać, że w zwykłej sytuacji już by jej nie było na tym świecie. Ale wtyczka to bardzo poważny problem. Gwardii powinna wystarczyć godzina na załatwienie sprawy. Zaraz po zlikwidowaniu celu, będzie musiał porozmawiać z Barnesem o tym przecieku. Starzec już prawie opróżnił szklankę. Stawia ją na stole i bierze do ręki telefon. Najwyższy czas
ruszyć pionki na szachownicy. – Jack, Jankesi zawalili. Musimy sami to załatwić. – Bierze szklankę z whisky i unosi ją do ust, by je zwilżyć. – Zlikwidujcie ją.
IV
Mężczyzna, który twierdzi, że nazywa się Rafael, prowadzi z rozsądną prędkością, tak by nie wzbudzać podejrzeń. Wydaje się, że wie, co robi. Bierze do ręki leżący na siedzeniu obok kierowcy pakunek i podaje siedzącej z tyłu Sarah. – Co to jest? – pyta dziewczyna.
– Coś do zjedzenia.
– Nie jestem głodna.
– Na pani miejscu zjadłbym. Hamburger i coca-cola na całą noc to nie za wiele.
– Skąd pan wie, że…? – przerywa w połowie zdania, bo znajduje odpowiedź na swoje pytanie. – Nieważne. Niepewność dręczy Sarah. To ten sam człowiek, który gonił ją w metrze i który do niej strzelał, bez dwóch zdań. Teraz okazuje się, że to Rafael, ten, któremu ojciec kazał zaufać. Coś tu jest nie tak. Wygląda na to, że gra na dwa fronty. Pewnie czeka na przełożonego. Przesłuchają ją brutalnie i w końcu zabiją, bez względu na to, co powie. Listę, o której na pewno wiedzą więcej niż ona, ma przy sobie. – Wyobrażam sobie, że musi pani mieć do mnie mnóstwo pytań. – Rafael ciepłym tonem stara się nawiązać rozmowę. – Słucham? – Sarah nie bardzo rozumie, na czym polega zmiana zachowania porywacza. Zapada cisza, ale zdaje się ona w ogóle nie krępować kierowcy. Samochód mknie przed siebie spokojnie i bez zakłóceń. Z przedniego siedzenia emanuje pewien rodzaj zadowolenia, tak jakby towarzysza Sarah bawiło jej zakłopotanie, a może po prostu taki już jest. Wyobraźnia dziewczyny pracuje na pełnych obrotach. – Jestem do
pani dyspozycji – powtarza Rafael, wydaje się, że w ten sposób chce ją uspokoić. Intonacja zdania wypowiedzianego w nienagannej angielszczyźnie przypomina jednak raczej rozkaz. – Pierwsze pytanie, które przychodzi mi do głowy, jest proste: dlaczego w metrze chciał mnie pan zastrzelić?
– Chciałem panią zastrzelić?
– Tak. Wie pan doskonale, o co mi chodzi.
– Hm…
– No, chyba pan nie zaprzeczy?
– Powiem pani, żeby nie było w tej kwestii dalszych nieporozumień, że gdybym naprawdę strzelał z zamiarem pozbawienia pani życia, nie rozmawialibyśmy tu teraz.
– A co do diabła zdarzyło się u mnie w domu? Może mi pan wyjaśnić, co to wszystko znaczy?
– Móc, mogę. Problem w tym, czy jest pani przygotowana, by się tego dowiedzieć.
– Przygotowana czy nie, muszę poznać prawdę. Trudno.
– Oczywiście – zgadza się Rafael, siląc się na nieco wymuszony uśmiech. Potem patrzy na nią z zadumą. – Czy słyszała pani kiedyś o Albino Lucianim? – Oczywiście. – Sarah denerwuje protekcjonalny ton Rafaela, jakby myślał, że jest idiotką. – Albino Luciani to Jan Paweł I, zwany uśmiechniętym papieżem. – Sarah czytała o pontyfikacie Jana Pawła I. Chociaż nigdy szczególnie nie interesowały jej sprawy religijne, wie, że ten papież sprawował swój urząd bardzo krótko. – Był papieżem tylko przez kilka miesięcy… – dodaje.
– Nie – poprawia ją Rafael. – Albino Luciani zasiadał na Stolicy Piotrowej tylko trzydzieści trzy dni, od sierpnia do września 1978 roku.
– Tylko trzydzieści trzy dni?
– Zbyt krótko dla jednych i zbyt długo dla innych. Okoliczności śmierci Jana Pawła I okrywa wielka tajemnica. Oficjalne zdanie Watykanu jest takie, że był to zwykły atak serca, ale są tacy, którzy uważają, że Jan Paweł I został zamordowany.
– Ale kto miałby go zabić?
– Najbardziej interesujące nie jest pytanie o to kto, ale dlaczego miałby go zabić. Motywacja zbrodni jest ważniejsza niż tożsamość zabójcy…
– No dobrze, dlaczego zatem?
– Mogę odpowiedzieć tylko kolejnym pytaniem. Słyszała pani kiedyś o P2?
– Niewiele, to chyba jest jakaś tajna organizacja albo coś w tym rodzaju…
– Coś w tym rodzaju… P2 to skrót nazwy Propaganda Due, loży masońskiej, której celem jest przejęcie władzy politycznej, wojskowej, religijnej i finansowej we wszystkich środowiskach, do których wnika.
Jaguar pędzi z powrotem w kierunku British Museum. Sarah patrzy przed siebie, zamyślona i zirytowana. – Nie licz na to, że cię przeproszę – mówi Rafael, może trochę z poczuciem winy z powodu zdania, które wyrwało mu się u Hansa. Jeśli chciał załagodzić sytuację, nie wybrał najlepszego sposobu, bo nie tego Sarah oczekuje. – Mylisz się – odpowiada dziewczyna, patrząc na niego tak intensywnie, że Rafael odwraca wzrok i skupia się na drodze.
– Mylę się?
– Nie oczekuję, żebyś mnie przepraszał.
– Nie?
– Nie. Interesują mnie konkrety.
– To już wiem.
– Czyżby?
– Tak, wiem. Odpowiedziałem ci w ten sposób, bo melina fałszerza nie jest najwłaściwszym miejscem do robienia planów i dzielenia się wiadomościami.
– A teraz powiesz mi, kto dzwonił?
– Twój ojciec.
– Mój ojciec? I czego chciał? – Ciekawość Sarah jest tak ogromna, że złości się na samą siebie.
– Chciał wiedzieć, jak nam leci.
– I jak nam leci?
– Dość dobrze, jak na naszą sytuację – odpowiada Rafael, nie odrywając oczu od drogi. Sarah też przygląda się linii asfaltu w milczeniu. Jak to możliwe, żeby życie legło w gruzach w godzinę albo w sekundę? Wczoraj jeszcze miała zupełnie normalne życie, a dziś nawet nie wie, gdzie ma się podziać.
– Jeśli CIA finansuje P2, można przypuszczać, że znała plan zamordowania papieża. Czy to tylko dziennikarskie przypuszczenie?
– To dobre przypuszczenie.
– Jaki interes miałaby CIA w zlikwidowaniu papieża?
– To wymagałoby skomplikowanych wyjaśnień.
– Doskonale wiem, że to wszystko jest bardzo skomplikowane.
Ale zadaj sobie ten trud, proszę. Rafael przygląda się jej kilka sekund, potem wzdycha i znowu koncentruje się na drodze. Po chwili zaczyna mówić: – Jeśli przestudiujesz mapę geopolityczną świata ostatnich sześćdziesięciu lat, nie znajdziesz na niej ani jednej zmiany, w której nie brałaby udziału CIA i, w konsekwencji, Stany Zjednoczone. W tym czasie nie zdarzyła się żadna rewolucja, przewrót czy morderstwo na najwyższym szczeblu, w których nie maczałaby palców CIA.
Sarah niespokojnie poprawia się na siedzeniu.
– Zatem papież był po prostu jedną z ofiar.
– Niestety. P2 potrzebowała tej ofiary, a CIA było wszystko jedno. Tak samo było z Aldem Moro. Jest tylko jedna osoba na świecie, której CIA nie udało się zlikwidować, mimo wielu prób. Sarah patrzy na Rafaela z zainteresowaniem.
– To Fidel Castro.
Wokół British Museum panuje spokój, Rafael parkuje w tym samym miejscu, co poprzednio. Kolejny raz pokonują dystans, który dzieli ich od bramy muzeum. W budce strażniczej nie ma nikogo. Rafael naciska guzik dzwonka. Czekają. Sarah jest zadumana. Rafael nie musi się zbytnio wysilać, żeby odgadnąć, jakie myśli obsesyjnie chodzą jej po głowie.
Usiłuje przetrawić rozmowę, którą przed chwilą zakończyli. Wreszcie pojawia się strażnik, tym razem łysy mężczyzna, który biegnie od strony budynku. – O co chodzi?
– Czeka na nas profesor Margulies – odpowiada Rafael.
Mężczyzna przygląda im się kilka sekund z niechęcią.
– Proszę wejść.
Rafael otwiera drzwi do gabinetu Marguliesa, nie przypuszczając nawet, jaką ujrzy tam scenę. W pomieszczeniu siedzi trzech ubranych na czarno mężczyzn. Między nimi jest profesor Margulies, z twarzą zakrwawioną i pokrytą siniakami.
– Witaj, Jack – mówi gruby.
– Kopę lat, Barnes – odpowiada spokojnie Rafael. „Jack?” – dziwi się Sarah, zaskoczona nowym imieniem, ale jej myśl natychmiast ulatuje, bo widzi, jak jeden z dwóch osiłków w garniturach, którzy nagle wyrośli za nimi jak spod ziemi, zadaje Rafaelowi potężny cios w kark.
Mężczyzna upada, ale nie traci przytomności. Instynktownie kładzie dłoń na karku, tam gdzie go uderzono.
– A szanowna pani to nikt inny jak sławna Sarah Monteiro – konstatuje Geoffrey Barnes swobodnie rozwalony na krześle. Kiedy Sarah czuje, że uwaga zgromadzonych, a szczególnie jednego z nich, tego bardzo niesympatycznego, koncentruje się na niej, jej nogi stają się nagle jak z waty. „Geoffrey Barnes?” Strach kompletnie ją paraliżuje. Przypomina sobie słowa Rafaela: „Prędzej czy później nas znajdą; Wszystko zależy od kart, jakimi wtedy zagramy”. Przerażenie odbiera jej zdolność racjonalnego myślenia. Może dlatego dziewczynie wydaje się przez moment, że nie ma pod ręką żadnej karty przetargowej.
- Dawaj papiery – rozkazuje.
„Papiery?” Sarah patrzy na Rafaela, który z trudem wstaje. Jeden z mężczyzn, ten, który go uderzył, korzysta z okazji i łapie go za kołnierz płaszcza. Drugi w tym czasie go przeszukuje. Zabierają mu dwa pistolety z tłumikiem i zadają kolejne ciosy w twarz, Rafael powtórnie upada na ziemię. Geoffrey Barnes przygląda się Sarah. – No i co z tymi papierami?
Sarah dostrzega światełko w tunelu. Jasne, że ma kartę przetargową. Zaraz się okaże, czy na coś się przyda. – Są w bezpiecznym miejscu – głos Sarah nie brzmi jeszcze tak pewnie, jak by chciała. Jego lekkie drżenie zdradza kruchość karty, którą właśnie trzyma w dłoni. – Niech mnie pani nie rozśmiesza. A przede wszystkim niech pani nie marnuje mojego cennego czasu. – A cóż pan myśli, że przyszłam tu z listą, żeby ją dać byle komu? Za kogo pan mnie uważa? – Pani nie wiedziała, że tu będziemy. Zaczynam tracić cierpliwość.
– To ja zaczynam tracić cierpliwość.
„Kopiesz sobie własny grób, ale teraz już nie możesz się cofnąć” – mówi sobie w duchu Sarah, zmartwiona, lecz pewna swojej decyzji trwania w oporze. I brnie dalej: – Ma pan niezły tupet! Żeby mnie mieć za idiotkę? Wiedziałam doskonale… – zaczyna jej brakować słów – wiedziałam, że prędzej czy później nas znajdziecie. To była tylko kwestia czasu. Rafael przygląda się jej z zaciekawieniem, jak na razie z pozycji wykluczonego z gry. Mina Barnesa zdradza głęboki namysł. Ani na moment nie spuszcza wzroku z Sarah. Ta ostatnia wolałaby zaś prowadzić konwersację bardziej w jego stylu, bez strachu, który wyziera z każdego jej słowa i trawi ją od środka. Bez strachu przez nim, strachu przed wszystkim i przed wszystkimi.
V
Barnes odwraca głowę w kierunku jednego ze swoich agentów, który odcina więźniom drogę ucieczki. – Przeszukaj ją.
„No, to po sprawie” – myśli Rafael, przyparty do nogi jednego ze stołów w pomieszczeniu. Jeden z ludzi Barnesa, ten który uderzył Rafaela, podchodzi do Sarah. Dziewczyna sztywnieje i podnosi ramiona, przygotowując się na przeszukanie.
– Czysta – informuje szefa, oddalając się od Sarah z miną profesjonalisty.
Rafael patrzy na Sarah jeszcze bardziej zaintrygowany. „Czysta?” – dziwi się w duchu. Barnes zastanawia się dłuższą chwilę nad kolejnym krokiem. Niepokój nie opuszcza Sarah. Dotarli do najważniejszego rozdroża, do punktu, z którego nie ma już odwrotu. Barnes wybiera inną opcję – spróbuje zatoczyć koło i osiągnąć dokładnie ten sam cel. Trzeba dać dziewczynie odetchnąć, niech się zrelaksuje przez parę minut. – Zostawmy te papiery. Sarah próbuje się trochę uspokoić. Przez całą dzisiejszą noc stąpa po linie nad przepaścią, i to po omacku. W tej właśnie chwili nadszedł najtrudniejszy moment, nie może się ugiąć, musi wytrzymać.
– Jak zapewne wiecie, w tym pomieszczeniu profesor Margulies oddawał się poruczonemu przez was zadaniu. Ustaliliśmy, że on nie ma papierów, których szukamy. Ma za to książki o tematyce kryptologicznej, co jest pewną wskazówką. Czy wie pani, co jest w podręcznikach kryptologii? – Informacje o kryptach? – Barnesowi puszczają nerwy, kiedy słyszy prowokującą odpowiedź Sarah. Pierwszy raz wstaje i dwoma szybkimi krokami zbliża się do dziewczyny.
Sarah dostaje potężny cios w twarz. Ból pojawia się natychmiast i zaraz potem język wyczuwa smak krwi. Cienka czerwona strużka wycieka z kącika ust. „Drań”. Oczy natychmiast wilgotnieją. Ale Sarah nie pozwala sobie na ani jedną łzę. Nie chce okazywać słabości. – W krypcie, moja droga, sama się znajdziesz, i to niebawem – cedzi przez zęby Barnes, patrząc na nią z tą samą niechęcią, co wcześniej. Zaraz potem wraca na swoje krzesło i rozsiada się na nowo. – Ponieważ już sobie wyjaśniliśmy ten punkt programu, pozwól, że przypomnę ci, co się zdarzyło. Dostałaś coś więcej niż papiery. Zaszyfrowaną wiadomość, której, jak sądzę, twój ograniczony móżdżek nie jest w stanie odczytać. Dlatego przyszliście do profesora Marguliesa. Czyżbym się mylił?
– Nie, nie mylisz się, on musi mieć tę wiadomość – mówi Rafael, starając się ściągnąć na siebie uwagę. – Doskonale – przytakuje Barnes. – Niestety, twój wierny przyjaciel połknął ją, zanim zdążyliśmy się z nią zapoznać. I jak można łatwo skonstatować po stanie, w jakim się znajduje, usiłowaliśmy namówić go, by podzielił się z nami swymi odkryciami. Nie nastąpił jednak w tym względzie znaczący postęp. – W związku z tym już nie jest nam do niczego potrzebny – konkluduje Barnes. Kiwa ręką na agenta, stojącego za Rafaelem. Mężczyzna podchodzi do Marguliesa, ciągnie go na środek pomieszczenia i zmusza, żeby ukląkł. Profesor ma ręce związane za plecami. Profesor klęczy i cicho recytuje litanię. To pożegnanie, oddanie ducha Stwórcy, by ten mógł przyjąć go jak najlepiej. Sposób, w jaki człowiek umiera, czyni go godnym. A Margulies żegna się z życiem właśnie z wielką godnością. Rafael patrzy na niego bardzo poważnie. Nie zdradza żadnego uczucia. Rozgrywający się przed jego oczami dramat wydaje się nie robić na nim
żadnego wrażenia. Głowa profesora opada do przodu, jakby ustawiał ją tak, by katowi było wygodniej nacisnąć cyngiel. Tłumik przykleja się do karku. Margulies patrzy na Rafaela ostatni raz. – Policz litery – szepcze kryptolog.
– A teraz wróćmy do wspomnianych wcześniej papierów – mówi Barnes. – Jestem pewien, że teraz będziesz bardziej skłonna do wyznań niż na początku. Myśli Sarah kłębią się jak burzowe chmury. Właśnie zabili profesora. Agent ciągle jeszcze ma pistolet w ręce. Następna potencjalna ofiara, człowiek, którego nazywają Jackiem i który popełnił największą zdradę, zawsze karaną śmiercią, jest tak blisko. Jeśli zabiją Jacka, ona powie, gdzie są papiery, i…
I nic. Straszliwy kopniak łamie agentowi kostkę i każe mu pochylić się z krzykiem. Zanim ten zda sobie sprawę, co się dzieje, leży martwy od wystrzału z własnego pistoletu, wyrwanego mu w mgnieniu oka przez Rafaela. Drugi strzał Rafaela pozbawia życia ochroniarza po prawej stronie Barnesa. Ochroniarz z lewej i sam szef rzucają się na podłogę, starając się ukryć za pobliskimi sprzętami. Tymczasem agent, który przytrzymywał Sarah, próbuje osłaniać się jej ciałem, ale ona z całej siły wymierza mu łokciem cios w pierś i wyrywa się z jego rąk. Sekundę później także i on żegna się z życiem za sprawą trzeciego celnego strzału Rafaela.
– Uciekaj! Szybko! – krzyczy Rafael do Sarah. – Zwiewaj! Nie mogą do ciebie strzelać. Sarah biegnie do drzwi. Barnes i pozostały przy życiu ochroniarz celują w Rafaela, ale on chroni się za ciałem jednego z zabitych. Osłania się, strzelając, i wybiega z gabinetu. Barnes wrzeszczy: – Kobieta ma być żywa!
Geoffrey Barnes przez całą noc nie zmrużył oka. Mimo że tym razem karty rozdaje Włoch, Geoffrey Barnes gryzie się bardziej, niż gdyby wykonywał jakieś rozkazy za plecami prezydenta Stanów Zjednoczonych, którym notabene znacznie łatwiej manipulować niżeli tym typem z P2. Rozmawiał z nim dwa razy, chociaż Włoch właśnie znajdował się w powietrzu. Zresztą nie wiadomo, czy jest Włochem, może tylko mówi w tym języku. Za pierwszym razem Barnes tłumaczył mu powody, dla których podjął określone decyzje. Starzec nie zareagował ani pozytywnie, ani negatywnie, nie pozwolił sobie na cień emocji. Powiedział tylko, że najpierw ma odzyskać papiery. – Jak widać, nie docenialiśmy naszego przeciwnika, ale to już się nie powtórzy. Proszę użyć wszelkich możliwych środków. Kiedy już będzie pan w posiadaniu dokumentów, należy zlikwidować wszystkich świadków. Czy to jasne? – Oczywiście. Zrozumiałem. Włoch zadzwonił po raz drugi, by przypomnieć mu, że nie wolno ich stracić z oczu ani na moment i pod żadnym pozorem. Musi stosować się
do rozkazów bez względu na koszty. – Jeśli będą jakieś straty, niech pan zrzuci winę na arabskich terrorystów. Następnego dnia tu czy tam przejdzie demonstracja, oddadzą hołd ofiarom, terroryzm zostanie potępiony i po problemie – powiedział Włoch bez śladu ironii. – I tak się zrobi – przytaknął wysoko postawiony funkcjonariusz CIA. Barnes dobrze wie, że w czasie działań operacyjnych można stracić kulę albo i dwie. Bomba może wybuchnąć w niewłaściwym momencie, a cel może się znajdować w towarzystwie innych osób. Taka praca. – Jeszcze jedno: niech pan czeka na moje rozkazy. Nie róbcie niczego na własną rękę. Po tych słowach Włoch się rozłączył w typowy dla siebie sposób. Do tego Barnes zdążył już przywyknąć. Jest piąta rano.
Sarah i Jack krążą po Londynie, zmuszając śledzących ich agentów do odbycia wycieczki po historycznym centrum miasta. Przejechali kilka razy obok pałacu Buckingham i dalej aleją The Mall w kierunku Trafalgar Square. Kolejny raz przemierzają Charing Cross, potem inną ze znanych londyńskich ulic. I tak w kółko. Jadą powoli jak rasowi turyści. Raporty, które metodyczny Staughton co dziesięć minut dostarcza Barnesowi, tak to właśnie opisują. „Dziwne, że nie próbują ucieczki – myśli głośno Barnes, siedząc samotnie w swoim gabinecie. – Nie zatrzymali się nawet, żeby zatankować. Kiedyś będą musieli – kontynuuje dialog z samym sobą, wyczekując nowych informacji. – Muszę zjeść coś przyzwoitego”.
Nagle otwierają się drzwi i do gabinetu wpada zdyszany Staughton.
– Szefie…
– Tak, Staughton…
– Zniknęli.