Trwa ładowanie...
fragment
11-12-2010 12:01

Sanktuarium

SanktuariumŹródło: Inne
d28nx4e
d28nx4e

Prolog I

Neapol, listopad 1749 roku

Zgrzyt był ledwie słyszalny, ale mimo to go obudził. Nie był na tyle głośny, żeby wyrwać człowieka z głębokiego snu, on jednak nie spał głęboko już od lat.
Przypominało to odgłos metalu ocierającego się o kamień.
Być może to nic takiego. Zwyczajny domowy odgłos. Może jeden ze służących wstał, żeby wcześniej zmierzyć się z dniem.
Być może.
Ale równie dobrze mogło to być coś mniej niewinnego. Jak szpada. Przypadkowo ocierająca się o mur.
„Ktoś tu jest”.
Wstał i zaczął bacznie nasłuchiwać. Przez chwilę panowała całkowita cisza. A potem usłyszał coś jeszcze.
Kroki.
Ktoś skradał się po schodach z bloków wapienia.
Odgłos stąpania ledwie docierał do jego świadomości, ale słyszał go z całą pewnością.
I się zbliżał.
Wyskoczył z łóżka i podbiegł do okna prowadzącego na niewielki balkon naprzeciw kominka. Odciągnął na bok zasłonę, cicho otworzył drzwi i wyszedł na przejmująco chłodne nocne powietrze. Zbliżała się zima i jego stopy niemal przymarzły do lodowatej kamiennej podłogi. Wychylił się przez balustradę i spojrzał w dół. Dziedziniec pałacu spowijały styksowe ciemności. Skoncentrował wzrok, szukając jakiegoś odbicia, błysku ruchu, ale w dole nikt nie dawał znaku życia. Żadnych koni, żadnych wozów, żadnych lokajów czy służących. Zarysy domów po drugiej stronie ulicy były ledwie widoczne w oddali, podświetlane przez pierwsze iskierki jutrzenki wyglądającej nieśmiało zza Wezuwiusza. Kilka razy zdarzyło mu się obserwować, jak zza góry wstaje słońce, ciągnąc za sobą złowieszczą smugę szarego dymu. Widok był majestatyczny, podniosły i jak niewiele już rzeczy na tym świecie – przynosił mu pociechę.
Tej nocy było jednak inaczej. Czuł, że w powietrzu wisi coś złośliwego, coś dokuczliwego.
Wrócił szybko do środka, założył spodnie i koszulę, nawet nie myśląc o guzikach. Miał większe zmartwienia. Podbiegł do toaletki i otworzył górną szufladę. Jego palce ledwie zdążyły dosięgnąć rękojeści sztyletu, kiedy drzwi do komnaty otworzyły się z hukiem i do pomieszczenia wtargnęło trzech mężczyzn. Mieli już wyciągnięte szpady. W szarawej poświacie rzucanej przez stygnące w palenisku węgle zauważył, że mężczyzna w środku trzyma też w ręku pistolet.
Nawet w tym niewyraźnym świetle rozpoznał napastnika. I natychmiast się zorientował, o co mu chodzi.
– Tylko nie rób nic głupiego, Montferrat – warknął herszt zbirów.
Mężczyzna, którego nazwano imieniem markiza de Montferrat, podniósł spokojnie ręce i ostrożnie odsunął się od toaletki. Napastnicy dźwignąwszy groźnie ostrza do jego twarzy, otoczyli go z obu stron.
– Co tutaj robisz? – zapytał ostrożnie.
Raimondo di Sangro schował szpadę do pochwy i położył pistolet na stole. Złapał za krzesło i cisnął je w stronę markiza. Uderzyło o rowek w podłodze i z hukiem przewróciło się na bok.
– Siadaj! – warknął. – Podejrzewam, że zajmie nam to chwilę.
Montferrat skupił wzrok na di Sangro, po czym ustawił krzesło i usiadł z wahaniem.
– Czego chcesz?
Di Sangro sięgnął do paleniska i zapalił knot, od którego następnie odpalił lampkę oliwną. Postawił ją na stole, po czym zabrał pistolet i machnął nim pogardliwie w stronę swoich ludzi. Skinęli głowami i wyszli, zamykając za sobą drzwi. Di Sangro przysunął sobie drugie krzesło i usiadł na nim okrakiem, twarzą w twarz ze swoją ofiarą.
- Dobrze wiesz, czego chcę, Montferrat - odpowiedział, groźnie celując w niego pistoletem skałkowym z podwójną lufą. Przyjrzał się markizowi, po czym dodał kwaśno: - I mógłbyś się wreszcie przedstawić swoim prawdziwym imieniem.
- Prawdziwym imieniem?
- Darujmy sobie te gierki, markizie. - Ostatnie słowo wyrzucił z siebie szyderczym tonem, a na jego twarzy wymalowało się poczucie wyższości. - Sprawdziłem twoje listy. Są podrobione. Okazuje się, że żaden z ochłapów, jakie po przyjeździe tutaj raczyłeś nam rzucić na temat swojej przeszłości, nie ma potwierdzenia w rzeczywistości.
Montferrat wiedział, że jego oskarżyciel ma pełne prawo do zadawania tego rodzaju pytań. Raimondo di Sangro odziedziczył tytuł principe di San Severo - księcia San Severo - już jako wrażliwy szesnastolatek, po śmierci dwóch braci. Do swoich przyjaciół i wielbicieli zaliczał Karola VII, młodego hiszpańskiego króla Neapolu i Sycylii.
„Jak mogłem tak się pomylić co do tego człowieka? - myślał z rosnącym przerażeniem Montferrat. - Jak mogłem tak się pomylić co do tego miejsca?”.
Po wielu latach udręk i zwątpienia, niecały rok wcześniej porzucił wreszcie swoją misję w krajach Orientu i wrócił do Europy, docierając do Neapolu przez Konstantynopol i Wenecję. Nie zamierzał zostawać w mieście. Planował udać się dalej, do Messyny, skąd z kolei chciał pożeglować do Hiszpanii i być może z powrotem do Portugalii, do domu.
Zatrzymał się przy tej myśli.
„Dom”.
Słowo to znaczyło wiele dla innych, dla niego - prawie nic. Czcze, puste słowo, które upływ czasu boleśnie pozbawił znaczenia.
Neapol pozwolił mu na chwilę przestać myśleć o złożeniu broni. Pod rządami hiszpańskich wicekrólów wyrósł na drugie miasto w Europie, po Paryżu. Był również częścią odkrywanej przez niego nowej Europy, innej od tej, którą za sobą zostawił. Była to ziemia, na której idee Oświecenia kierowały ludzi ku nowej przyszłości, idee przyjęte i pielęgnowane w Neapolu przez Karola VII, który opowiadał się za dialogiem, nauką i kulturalną debatą. Król założył Bibliotekę Narodową oraz Muzeum Archeologiczne, w którym zostały umieszczone wydobyte z ziemi szczątki Herkulanum i Pompei, niedawno odkrytych spalonych miast. Co więcej, wrogo odnosił się do inkwizycji, zmory dawnego życia Montferrata. Nieufnie traktował też jezuitów i ostrożnie próbował powstrzymywać ich zakusy, zresztą skutecznie i bez prowokowania gniewu papieża.
Markiz powrócił więc do imienia, którego wiele lat wcześniej używał w Wenecji – Montferrat. Z łatwością wtopił się w tętniące życiem miasto, w rzesze odwiedzających go przybyszów. W Neapolu kilka państw założyło akademie, które miały pomieścić strumień podróżników, przybyłych w celu studiowania nowo odkrytych rzymskich miast. Montferrat wkrótce spotykał się już z uczonymi, zarówno miejscowymi, jak i przybyszami z całej Europy, ludźmi myślącymi podobnie jak on, o otwartych umysłach.
Ludźmi takimi jak Raimondo di Sangro.
Otwarty umysł, w rzeczy samej.
– To wszystko kłamstwa – kontynuował di Sangro, mierząc w Montferrata z pistoletu i wpatrując się w niego z błyskiem bezgranicznej zachłanności w oczach. – W dodatku intrygujące i raczej dziwne jest to, że pewna przemiła starsza dama, hrabina de Czergy, twierdzi, że znała cię pod tym samym imieniem w Wenecji, Montferrat... Ile lat temu? Trzydzieści? Więcej?
Wypowiedziane przez di Sangro imię przeszyło serce fałszywego markiza jak szpada.
„On wie. Nie, nie może wiedzieć. Ale podejrzewa”.
– Oczywiście umysł starej pudernicy nie jest już tym, czym był kiedyś. Ostatecznie czas dokonuje w każdym z nas spustoszeń, prawda? – naciskał di Sangro. – Co do ciebie jednak, twierdziła tak uparcie, tak jasno, tak zdecydowanie i tak niewzruszenie, że w żadnym razie się nie myli... że trudno było puścić mimo uszu sklerotyczne bajdurzenia starej wiedźmy. Odkryłem poza tym, że po arabsku mówisz jak w ojczystym języku. Że znasz Konstantynopol jak własną kieszeń i że wiele podróżowałeś po krajach Orientu, udając doskonale, jak słyszałem, arabskiego szejka. Tak wiele tajemnic wokół jednego człowieka, markizie. To wbrew logice, wprost nie do wiary.
Montferrat w duchu zmarszczył brwi, gromiąc samego siebie za choćby cień myśli, że człowiek ten może być jego bratnią duszą, potencjalnym sprzymierzeńcem. Za testowanie go, wypróbowywanie – potajemne, rzecz jasna.
Tak, całkowicie pomylił się co do tego człowieka. „Ale może – pomyślał – taki już jego los. Może czas wreszcie sobie ulżyć. Wyjawić światu sekret. Może człowiek jest już w stanie poradzić z nim sobie w szlachetny i wielkoduszny sposób”.
Di Sangro utkwił w nim wzrok, wpatrując się w każde drgnienie mięśni twarzy markiza.
– Daj już spokój. Musiałem zerwać się z łóżka o tej bezbożnej porze, żeby usłyszeć twoją historię, markizie – rzekł wyniośle. – Zresztą mówiąc szczerze, nie bardzo mnie obchodzi, kim tak naprawdę jesteś i skąd pochodzisz. Chcę tylko poznać twoją tajemnicę.
Montferrat podchwycił hardo wzrok swojego inkwizytora.
– Nie chcesz jej poznać, principe. Zaufaj mi. To nie jest dar, dla nikogo. To przekleństwo, jasne i oczywiste. Przekleństwo, od którego nie ma wytchnienia.
Di Sangro się nie poruszył.
– Pozwolisz może, że sam to osądzę.
Montferrat się nachylił.
– Masz rodzinę – powiedział głuchym i odległym głosem. – Żonę. Dzieci. Król jest twoim przyjacielem. Czegóż więcej człowiek może sobie życzyć?
Odpowiedź padła z niepokojącym spokojem.
– Więcej. Tego samego.
Montferrat pokręcił głową.
– Powinieneś zostawić to w spokoju.
Di Sangro przysunął się do więźnia. W jego oczach pałał niemal mesjański zapał.
– Posłuchaj mnie, markizie. To miasto, to śmieszne królewiątko... jest niczym. Jeżeli tajemnica, którą, jak podejrzewam, chronisz, jest prawdziwa, będziemy władać światem. Nie rozumiesz? Ludzie sprzedadzą za nią dusze.
Fałszywy markiz nie wątpił w to ani przez sekundę.
– Tego się właśnie obawiam.
Sfrustrowany di Sangro, usiłując ocenić determinację przeciwnika, zaczął dyszeć ciężko. Jego oczy pomknęły nieco w dół, tak jakby coś na klatce piersiowej Montferrata przyciągnęło jego uwagę. Nachylił się groźnie i sięgnął ręką przez stół, wyciągając spod rozpiętej koszuli fałszywego markiza medalion. Dłoń Montferrata poszybowała w górę i złapała di San-gro za nadgarstek, powstrzymując go, książę jednak szybko uniósł pistolet i odciągnął skałkę. Montferrat powoli zwolnił uścisk. Książę przytrzymał przez chwilę medalion w palcach, po czym nagle zerwał go z szyi Montferrata, niszcząc łańcuszek.
Był to prosty, okrągły, odlany z brązu medalik przypominający dużą monetę, średnicy niewiele większej niż szerokość dwóch palców. Jego jedyną ozdobę stanowił wąż, zwinięty w kłębek na kształt pierścienia wokół tarczy medalionu, z głową u szczytu uformowanego przez całe ciało okręgu.
Wąż zjadał własny ogon.
Książę spojrzał na Montferrata pytającym wzrokiem. Ale w twardych nagle oczach fałszywego markiza nie znalazł odpowiedzi.
– Mam już dosyć czekania, markizie – syknął groźnie di Sangro. – Mam już dosyć prób zrozumienia tego wszystkiego! – warknął, zaciskając palce wokół medalionu i potrząsając nim ze złością przed Montferratem. – Mam dosyć tajemniczych uwag, dosyć rozszyfrowywania twoich ezoterycznych aluzji. Mam dosyć wysłuchiwania raportów o tym, jakie pytania zadajesz uczonym i podróżnikom, i składania w całość tego, do czego, jak mniemam, sprowadza się prawda o tobie. Chcę wiedzieć. Muszę wiedzieć. Wybór należy do ciebie. Możesz mi powiedzieć, tu i teraz. Albo możesz zabrać to ze sobą do grobu. – Przysunął jeszcze bliżej pistolet. Obie jego bliźniacze lufy znajdowały się teraz kilka centymetrów od twarzy więźnia. Di Sangro pozwolił, żeby groźba wisiała przez chwilę w powietrzu. – Ale jeżeli zdecydujesz się umrzeć dziś w nocy, tutaj – dodał – i nie wyjawisz mi swojej tajemnicy, proszę cię tylko, abyś rozważył odpowiedź na jedno pytanie: Kto dał ci prawo do pozbawiania nas tego, do okazywania światu pogardy i pozostawienia go
w niewiedzy? Co takiego zrobiłeś, żeby zasłużyć sobie na prawo decydowania o tym za resztę z nas?
Pytanie to markiz wiele razy sam sobie zadawał, ścigało go ono przez całe życie.
Dawno temu pewien człowiek, stary człowiek, który umarł na jego oczach, przyjaciel, do którego śmierci – według własnego przekonania – w pewien sposób się przyczynił, dokonał tego wyboru za niego. Jego przyjaciel wydając ostatnie tchnienie, zaskoczył go, stwierdzając, że mimo żałosnych i ohydnych uczynków Montferrata potraf dostrzec w jego oczach powściągliwość i powątpiewanie. Stary mężczyzna z jakiegoś powodu poczuł pewność, że męstwo, szlachetność i uczciwość jego młodego wychowanka ciągle jeszcze gdzieś w nim tkwią, zagrzebane głęboko i stłumione mylnym poczuciem obowiązku. W godzinie śmierci przyjaciel ten zdołał nadać życiu swojego podopiecznego sens i tchnąć weń nadzieję – coś, czego fałszywy markiz dawno przestał w nim szukać. A potem nastąpiła opowieść, wyznanie, następnie zaś rozpoczęła się misja, której wypełnienie pochłonęło resztę życia markiza.
Wybór został dokonany za niego. Prawo do decydowania zostało mu przekazane przez kogoś, kto zasługiwał na nie o wiele bardziej, niż on we własnym przekonaniu będzie kiedykolwiek.
Zaskoczył jednak sam siebie.
Zrobił, co w jego mocy, walczył jak lew o to, żeby odkryć, co zawierały brakujące strony kodeksu, i żeby wyrwać starożytnej księdze jej sekrety.
W Portugalii udało mu się wymknąć oskarżycielom. Przeszukał całą Hiszpanię, potem Rzym. Wyprawił się do Konstantynopolu i dalej jeszcze, do krajów Orientu. Ale nie udało mu się znaleźć niczego, co pozwoliłoby wypełnić misję.
Zawiódł.
Doszedł do wniosku, że powrót do kraju dzieciństwa pomoże mu w postanowieniu, co robić dalej. Ingerencja di Sangro oznaczała oczywiście zmianę planów. Jednak we mgle, która wypełniła jego umysł, jedna myśl rysowała się wyraźnie: okazanie pogardy siedzącemu przed nim mężczyźnie i pozostawienie go w stanie niewiedzy byłoby decyzją, którą podjąłby bardzo chętnie.
Co do reszty świata... Cóż, to już zupełnie co innego.
– Więc? – warknął di Sangro. Jego dłoń drżała lekko pod ciężarem pistoletu.
Mężczyzna, który kazał się nazywać Montferratem, zeskoczył z krzesła i rzucił się na przeciwnika, sięgając w jego kierunku ręką i odpychając pistolet dokładnie w momencie, w którym di Sangro pociągnął za cyngiel. Do uszu walczących dotarł ogłuszający huk eksplodującego ładunku, a z wylotu górnej lufy wydobyła się kula, z gwizdem przelatując obok ucha Montferrata i wbijając się ostatecznie w boazerię znajdującej się za nim ściany. W momencie, gdy obaj walczący o broń mężczyźni z trzaskiem upadli na stół obok kominka, otworzyły się drzwi komnaty. Do środka z uniesionymi szpadami wdarli się pachołkowie di Sangro. Montferrat zauważył moment wahania w oczach przeciwnika i wykorzystał go, ze straszliwą siłą wbijając tył łokcia w gardło principe. Cios sprawił, że książę cofnął się i rozluźnił na chwilę palce zaciśnięte wokół pistoletu, pozwalając Montferratowi wyrwać mu go z dłoni. Markiz odepchnął księcia, uniósł pistolet, odwrócił lufę i odbezpieczył skałkę, jednocześnie usuwając się z drogi nacierającemu
pachołkowi, po czym wypalił. Pocisk trafł napastnika w pierś. Pachołek wykręcił się najpierw w jedną, potem w drugą stronę i upadł na podłogę u stóp Montferrata.
Markiz cisnął pustym pistoletem w drugiego napastnika i błyskawicznie odebrał leżącemu mężczyźnie szpadę. Tymczasem książę zdołał nieco dojść do siebie i stanąwszy chwiejnie na nogach, również wyciągnął szpadę.
– Nie zabijaj go – syknął, przesuwając się nieco do przodu i dołączając do pachołka. – Potrzebuję go żywego... na razie.
Montferrat ścisnął oburącz szpadę i uniósłszy ją w obronnej postawie, zaczął nią lekko trącać to w lewo, to w prawo, trzymając napastników na dystans. Obaj stojący naprzeciw niego mężczyźni byli niecierpliwi, więc – jak wynikało z jego doświadczenia – w walce z nimi zimna krew była równie dobrą bronią co szpada. Wystarczyło poczekać, aż popełnią błąd. Pachołek aż się palił, żeby udowodnić swoją przydatność, i lekkomyślnie rzucił się do przodu. Montferrat szpadą sparował cios i z całej siły kopnął mężczyznę, celując bosą stopą w udo. Pachołek zawył z bólu. Montferrat kątem oka zauważył, że książę wycofuje się przytomnie. Postanowił pozostać przy swoim napastniku i machnął szpadą, uderzając z całej siły w ostrze słabnącego przeciwnika i wytrącając mu je z dłoni. Książę krzyknął ze wściekłości i ruszył naprzód, nacierając na Montferrata, którego szpada w tej akurat chwili była zajęta w innym miejscu. Montferrat zdołał odepchnąć kopniakiem pierwszego napastnika, po czym szybko odwrócił się w stronę di Sangro.
Pachołek zatoczył się do tyłu, po czym uderzył w stół i ześlizgnął się prosto do ogromnego kominka. Z paleniska buchnął strumień iskier i węgielków. Mężczyzna wrzasnął z bólu, jaki przeszył jego przypaloną dłoń, którą próbował złagodzić upadek. Montferrat dostrzegł, że od lampki, którą pachołek zrzucił ze stolika, zajmuje się płomieniem dywan, a potem rękaw napastnika.
Z dywanu wystrzeliły z wściekłością w górę płomienie. Zaczęły lizać gęstą aksamitną zasłonę, po chwili pochłaniając ją bez reszty. Fałszywy markiz cofnął się, żeby sparować natarcie di Sangro. Fala gorąca i dymu zamieniły komnatę w piekło. Książę nadal bezlitośnie nacierał. Zaskoczył Montferrata morderczym ciosem, którym wytrącił mu szpadę z dłoni. Montferrat cofnął się, usiłując umknąć sprzed krawędzi ostrza di Sangro, które zawisło nagle niebezpiecznie blisko jego gardła. Przez gęstniejący w komnacie dym zauważył, że zbir ze spaloną dłonią zdołał stłumić płomienie ogarniające jego płaszcz i ponownie stanął do boju. Ruszył bokiem, ustawiając się przy drzwiach komnaty i blokując Montferratowi drogę ucieczki.
Mieli nad Montferratem przewagę w liczbie i uzbrojeniu i on dobrze o tym wiedział.
Ciskając nerwowo oczyma to w prawo, to w lewo, nagle dostrzegł nową możliwość. Postanowił z niej skorzystać. Podniósł ręce i, utkwiwszy wzrok w di Sangro, ruszył w bok, w stronę płonącej zasłony. – Musimy ugasić pożar, zanim rozprzestrzeni się na pozostałe piętra – krzyknął, stawiając ostrożne kroki w stronę zasłony.
– Do diabła z pozostałymi piętrami – rzucił w odpowiedzi di Sangro. – Wszystko mi jedno, dopóki płomienie nie strawią tego, co wiesz.
Montferratowi udało się dotrzeć do płonącej zasłony. Leżał tam porzucony, tlący się, na wpół spalony płaszcz pachołka. Przyszła kolej na ruch markiza. Złapał płaszcz, osłonił nim dłonie, po czym sięgnął rękoma ku płomieniom, zerwał zasłonę z drążka i rzucił nią w di Sangro i jego sługusa. Ogarnięty płomieniami płaszcz wylądował ciężko na ramieniu księcia, który krzyknął w przerażeniu i z furią spróbował go odrzucić. Materiał na chwilę objął płomiennym uściskiem rękę księcia, ale di Sangro zdołał strącić go na podłogę, gdzie utworzył między nim a markizem barierę ognia. Montferrat nie czekał. Jednym szarpnięciem otworzył drzwi na balkon i ruszył w mrok.
Po dotkliwym gorącu, jakie wypełniało komnatę, chłodne powietrze napływające znad zatoki uderzyło go w twarz. Zerknął szybko za siebie i zobaczył, że di Sangro i jego na wpół spalony pachołek depczą gorączkowo płomienie, starając się je wyminąć i podążyć za nim. Książę podniósł oczy i podchwycił spojrzenie Montferrata. Ten skinął głową, po czym z sercem podchodzącym do gardła wspiął się na barierkę i runął w dół.
Wylądował z głuchym łoskotem na balkonie przyległej poniżej komnaty. Upadek spowodował, że szczękę i zęby przeszył mu grot bólu, a w głowie odezwał się dzwon. Otrząsnął się i zerwał na nogi, po czym wspiął się na barierkę z kutego żelaza i wskoczył na wystający dwa piętra poniżej daszek. Di Sangro właśnie pojawił się na balkonie.
– Brać go – krzyknął w ciemność. Kiedy tak stał, rozświetlany od tyłu przez łunę ognia, przypominał demona z piekła rodem. Montferrat rzucił okiem na wejście do pałacu i zauważył pędzących w jego stronę dwóch mężczyzn, których sylwetki wyraźnie rysowały się w poświacie rzucanej przez trzymaną przez jednego z nich w ręku latarnię. Przeczołgał się przez daszek i wskoczył na sąsiedni, górujący nad przylegającą budowlą, znacząc drogę śladem rozbijanych o ciągnący się poniżej grunt dachówek. Spojrzał przed siebie na dachy i kominy, kreśląc w myślach drogę ucieczki. Wiedział, że w ciemnościach gęsto zabudowanego miasta uda mu się zgubić prześladowców i zniknąć.
Bardziej martwiło go to, co – jak doskonale wiedział – musiało teraz nastąpić.
Kiedy już odzyska swój skarb, który ukrył w bezpiecznym miejscu, z dala od pałacu – zawsze był ostrożny – będzie musiał udać się gdzieś dalej.
Będzie musiał znaleźć sobie nowe imię i nowy dom.
Wymyślić siebie na nowo. Jeszcze raz.
Robił to już wcześniej.
Będzie to robił jeszcze wiele razy.
Usłyszał, jak di Sangro głosem szaleńca wykrzykuje w ciemność jego imię:
– Montferrat!
Wiedział, że to nie jest ich ostatnie spotkanie. Człowiek taki jak di Sangro nie poddaje się łatwo. Ogarnęła go gorączkowa żądza, z gatunku tych, które kiedy już dopadną człowieka, nigdy go nie opuszczają.
Kiedy Montferrat zanurzał się w ciemności, myśl ta wywołała w nim dreszcz.

II
Bagdad, kwiecień 2003 roku

– Dziesięć minut, sir!
Kapitan Eric Rucker z Pierwszego Batalionu Siódmego Pułku Kawalerii zerknął na zegarek i skinął głową. Spojrzał na otaczające go twarze, brudne i napięte, ociekające potem. Nie minęła jeszcze dziesiąta rano, a słońce paliło już ich z morderczą siłą. Ciężkie ochronne kombinezony nie ułatwiały im zadania, nie wtedy, kiedy temperatura na zewnątrz sięgała ponad czterdziestu stopni w cieniu. Nie mogli jednak ruszyć do ataku bez nich.
Godzina zero.
Czas ruszać.
Duszne, zakurzone powietrze z upiorną punktualnością przeciął dobiegający z pobliskiego minaretu śpiew – wezwanie do modlitwy. Za plecami Ruckera coś zaskrzypiało. Odwrócił się i zauważył staruszkę o w połowie siwych, w połowie pokrytych henną włosach, wyglądającą z okna domu po drugiej stronie ulicy, przy której znajdował się cel. Przyglądała mu się przez chwilę ponurym, beznamiętnym wzrokiem, po czym zatrzasnęła okiennice.
Dał jej kilka sekund, żeby schroniła się głębiej w domu, po czym skinął szorstko głową do zastępcy dowódcy, dając sygnał do ataku.
Wystrzelony z głównego wielozadaniowego humvee granat typu Mark 19 zagwizdał na szerokiej ulicy i zrównał z ziemią główne wejście prowadzące na ogrodzony teren. Do boju ruszyło dwudziestu żołnierzy z dowódcami oddziału na czele, natychmiast dostając się pod ogień nieprzyjaciela. Nie zważając na świszczące wokół kule, rozbiegli się po dziedzińcu w poszukiwaniu osłony, za którą mogliby przykucnąć. Dwóch ludzi padło, zanim pozostali zdołali znaleźć bezpieczne stanowiska po obu stronach wejścia do budynku. Wkrótce zaczęli zasypywać dom gradem ognia karabinowego, służącego za tarczę dla żołnierzy o wielkich mięśniach i jeszcze większych sercach, którzy szybko przeciągnęli rannych na względnie bezpieczną stronę ulicy.
Drzwi wejściowe do domu były zabarykadowane, a okna zasłonięte. Przez następne dwadzieścia dwie minuty wymieniono tysiące pocisków, co jednak dało stosunkowo niewiele. Kolejny żołnierz został ranny: w samochód, za którym przykucał, uderzyła wypuszczona z budynku seria z karabinu.
Rucker dał rozkaz do odwrotu. Dom był otoczony. Mężczyźni w środku nigdzie się nie wybierali.
Czas był po jego stronie.

d28nx4e

Jak wiele innych, również ta akcja rozpoczęła się od niezapowiedzianej wizyty anonimowego informatora.
Tego dusznego wiosennego wieczoru do załogi posterunku przy wejściu do FOB Camp Headhunter podszedł jakiś mężczyzna w średnim wieku, w obszarpanym garniturze i z zabrudzoną opaską wokół czoła. Bojąc się, że ktoś zauważy, jak kolaboruje z wrogiem, mówił szybko i cicho. Żołnierze kazali mu pozostać w pobliżu, po czym zadzwonili po tubylca tłumacza, z którym współpracowali. Tłumacz wysłuchał mężczyzny i powiedział żołnierzom, że jak tylko sprawdzą, że nie ma na sobie żadnego ładunku, powinni go natychmiast wprowadzić. I nie czekając na odpowiedź, pobiegł zaalarmować dowódcę bazy.
Mężczyzna miał informacje na temat miejsca pobytu „osoby poszukiwanej”.
Zaczęło się polowanie.
Wyśledzenie najbardziej zagorzałych baasistów z bandy Saddama było dla sił zbrojnych w Iraku absolutnym priorytetem. „Rajd” na Bagdad okazał się naprawdę błyskawiczny, miasto zostało wzięte szybciej i przy znacznie mniejszym wysiłku, niż się spodziewano, ale większości złych chłopców udało się z niego uciec. Schwytano lub zabito tylko kilka osób ze słynnej, wypuszczonej przez Pentagon talii kart z czterdziestoma pięcioma najbardziej poszukiwanymi Irakijczykami – nie złapano przy tym ani samego Asa Pik, ani jego dwóch synów.
Mężczyzna w opasce, choć ulokowany bezpiecznie w pokoju odpraw bazy, mówił ze wzburzeniem. Więcej niż wzburzeniem. Był przerażony. Tłumacz wyjaśnił to dowódcy bazy, który jednak nie wyciągnął z tego faktu zbyt daleko idących wniosków. Ofcer spodziewał się czegoś w tym rodzaju. Ludzie ci przez całe dziesięciolecia żyli pod rządami potwornego i bezwzględnego dyktatora. Donoszenie na jednego ze swoich dręczycieli nie mogło być dla nich beztroską przygodą.
Tłumacz wcale nie był tego tak pewien.
Kiedy się okazało, że członek reżimu, którego mężczyzna w opasce miał zamiar wydać, nie znajdował się nawet na liście najbardziej poszukiwanych przez Pentagon, dowódca był rozczarowany. Nigdy nie słyszał o takim zbrodniarzu. Wydawało się, że nikt nic o nim nie wie.
Mężczyzna w opasce nie znał nawet jego nazwiska. Nazywał go tylko hakimem.
Lekarzem.
Ale nawet w bezpiecznym schronieniu wysuniętej bazy taktycznej był w stanie mówić o nim jedynie przyciszonym, wystraszonym tonem.
Nie mógł podać jego nazwiska. Nie znał żadnych konkretnych szczegółów, z wyjątkiem tego, że przed inwazją często widywano, jak w środku nocy do jego zamkniętej posiadłości przyjeżdżali mężczyźni w wyciemnionych samochodach, wyglądających na rządowe. Kilka razy wypatrzono wśród nich samego nieustraszonego przywódcę.
Nie potrafił nawet dokładnie go opisać, z wyjątkiem przyprawiającego o dreszczyk szczegółu, który zaintrygował wszystkich zgromadzonych w pokoju: hakim nie był Irakijczykiem. Nie był nawet Arabem.
Był człowiekiem Zachodu.
W talii kart nie znajdował się jednak żaden człowiek Zachodu. Skoro już o tym mowa, warto dodać, że tylko jedna osoba na liście nie była członkiem ani irackiego rządu, ani władz wojskowych. Co ciekawe, była to jedyna królowa w talii – w każdym razie z punktu widzenia fizjologii. Najniższą rangę spośród wszystkich kart przypisano kobiecie, badaczce o imieniu Huda Ammasz, pieszczotliwie nazywanej Panią Wąglik, córce byłego ministra obrony i – jak głosiła plotka – szefowej irackiego programu broni biologicznej.
Wszystkie elementy układanki były na miejscu. Lekarz. Osoba bliska Saddamowi. Człowiek Zachodu. Przerażony tubylec. Wystarczyło, żeby kości zostały rzucone.
Zawiadomiono wywiad. Odpowiedź przyszła tego samego wieczoru. Sporządzono plany.
O świcie Rucker i jego ludzie utworzyli już wokół celu zewnętrzny kordon, złożony z sił naziemnych i wozów opancerzonych. Cel, jak twierdził mężczyzna w opasce, był zlokalizowany w trzypiętrowym betonowym budynku w środku dzielnicy Bagdadu o nazwie Saddamiya. Oczywiście ta część miasta nie zawsze tak się nazywała. Kiedyś była to niebezpieczna okolica. Na tych właśnie podłych ulicach dorastał Saddam: tu uczęszczał do szkoły, tu pobierał pierwsze lekcje walki z życiem. Po przejęciu rządów w kraju wprowadził do dzielnicy buldożery, które zrównały ją z ziemią, po czym zbudował na jej miejscu zamknięty rejon nowoczesnych betonowych i ceglanych budynków, ustawionych wzdłuż arkadowych pasaży i właściwie odgrodzonych od reszty miasta. Dzielnica wzięła od niego imię i zamieszkały w niej osoby, które uznawał za cenne dla kraju. Od momentu zdobycia Bagdadu batalion kilka razy szturmował ten rejon i zawsze poruszał się w nim z maksymalną ostrożnością, biorąc poprawkę na łatwą do przewidzenia awersję zamieszkujących go
nadal lojalistów do sił inwazyjnych.
Uzbrojone oddziały zajęły pozycje, snajperzy ustawili się do strzału. Można było rozpocząć oblężenie.
Rucker, zgodnie z najnowszą procedurą przestrzeganą w takich wypadkach, zastosował taktykę nazywaną przez żołnierzy „kordon-puk-puk”. Polegała ona na tym, że kiedy już obrzeża celu zostały zabezpieczone, oddziały podchodziły do budynku i dawały znać o swojej obecności. Tłumacz poinformował więc przez megafon znajdujące się w środku osoby, że mają dziesięć minut na wyjście z domu z podniesionymi rękami.
Dziesięć minut później rozpętało się piekło.

Kiedy sanitariusze ruszyli do rannych, Rucker pragnąc zminimalizować straty, jakie musieli ponieść w czasie nieuchronnej próby odwrotu, wydał rozkaz, żeby „popracować nad celem”. Nadleciały dwa śmigłowce OH-58D Kiowa i zalały budynek deszczem rakiet i ogniem z karabinów maszynowych. Tymczasem oddziały naziemne wypuściły jeszcze kilka granatów typu Mark 19 i kilka silniejszych, wystrzeliwanych z ramienia granatników przeciwpancernych AT-4.
Budynek wreszcie pogrążył się w ciszy.
Rucker jeszcze raz wysłał swoich ludzi do środka, tym razem jednak poprzedzały ich dwa wozy humvee, z dymiącymi jeszcze lufami karabinów maszynowych kaliber 50. Wkrótce dowódca się zorientował, że nad budynkiem dosyć porządnie „popracowano”. Jego ludzie posuwali się z pewną trudnością, znajdując po drodze kilka martwych ciał i spotykając tylko trzech samotnych i pogrążonych w głębokim szoku żołnierzy Gwardii Republikańskiej. Szybko się nimi zajęli.
Usłyszał przez radio kilka okrzyków „Czysto!” i poczuł głęboką ulgę. Jego wysunięte do przodu oddziały potwierdziły opanowanie celu.
Ruszył w stronę domu hakima, mijając po drodze żołnierzy, którzy na potrzeby identyfikacji zaczęli układać martwe ciała w szeregu. Spojrzał na brudne, poplamione krwią twarze i zmarszczył brwi. Najwyraźniej byli to tutejsi, Irakijczycy, żołnierze piechoty, dawno temu opuszczeni przez dowodzących nimi oficerów. Zawołał, żeby przyprowadzono mężczyznę w opasce. Silnie uzbrojeni strażnicy popędzili go i kazali mu rzucić okiem na trupy. Nad każdym kręcił głową, a wraz z rosnącą liczbą niezidentyfikowanych ciał w widoczny sposób narastało jego przerażenie.
Hakima nie było wśród trupów.
Rucker się skrzywił. Operacja wymagała znacznych środków, trzech jego ludzi było rannych, jeden z nich poważnie, a wyglądało na to, że wszystko to na nic. Już miał zarządzić jeszcze jedno przeszukanie, kiedy w radio zatrzeszczał głos należący do sierżanta Jessa Eddisona.
– Sir! – Rucker po raz pierwszy w życiu słyszał u Eddisona tak niepokojąco podniecony ton. – Myślę, że powinien pan to zobaczyć.
Rucker i jego zastępca ruszyli za dowódcą oddziału do wewnętrznego westybulu, z którego pięły się w stronę sypialni wielkie, obudowane marmurem schody. Z boku zauważyli drzwi prowadzące do piwnicy. Zapalili latarki, żeby oświetlić pozbawione okien przejście, po czym ostrożnie podążyli schodami i wkrótce spotkali się z Eddisonem i kilkoma szeregowymi z Drugiego Plutonu. Eddison strumieniem światła z własnej latarki wskazał drogę i poprowadził resztę wzdłuż korytarza.
Znaleźli tam coś, co nie do końca można było określić mianem pokoju rekreacyjnego.
Chyba że określający miał na nazwisko Mengele.
Piwnica zajmowała cały teren pod domem i zewnętrznym dziedzińcem. Pierwsze jej pomieszczenia były zupełnie zwyczajne. Najpierw trafili na biuro. Jego wyposażenie najwyraźniej zostało w pośpiechu wyniesione. Podłogę zaściełały jakieś postrzępione papiery, a w rogu na kupce czarnego popiołu leżał stos spalonych książek i opraw. W następnym pomieszczeniu mieściła się duża łazienka, w trzecim – kolejny pokój z kilkoma sofami i dużym telewizorem.
Czwarte pomieszczenie było znacznie większe. Zajmowała je w pełni wyposażona sala operacyjna. Sprzęt i wszystkie narzędzia chirurgiczne były supernowoczesne. Panująca w niej względna czystość silnie kontrastowała z zapuszczoną resztą domu. Najprawdopodobniej pilnujący budynku strażnicy w ogóle tam nie wchodzili. Może z wyboru. Może ze strachu.
Podłoga była mokra i pokryta jakąś niebieskawą cieczą. Rucker i jego ludzie podążyli za Eddisonem, skrzypiąc butami na wilgotnych kamiennych kaflach. Przejście prowadziło do laboratorium, w którym na przysuniętych do ściany, zaopatrzonych w szuflady szafach laboratoryjnych zauważyli rządek czystych kadzi wypełnionych jakimś zielono-niebieskim roztworem. Kilka z nich było rozbitych, tak jakby ktoś pośpiesznie, chaotycznie usiłował ukryć dowody. Inne były nietknięte.
Rucker i dowódca oddziału weszli do środka, pragnąc przyjrzeć się bliżej laboratorium. Zobaczyli rurki wsunięte do cieczy oraz unoszące się w nienaruszonych kadziach ludzkie organy: mózgi, oczy, serca i inne mniejsze części ciała, których Rucker nie rozpoznawał. Obok, na stole do pracy, leżały porozrzucane szalki Petriego. Poprzyklejano na nich starannie jakieś etykiety, z oznaczeniami nie do rozszyfrowania przez laika. Stały też tam dwa potężne mikroskopy. Kable, za pomocą których były kiedyś podłączone do komputera, wiodły donikąd. Wszystkie komputery zniknęły.
W kącie laboratorium Rucker dostrzegł przejście do kolejnego pomieszczenia, długiego i wąskiego. Wszedł do środka i zauważył kilka długich lodówek ze stali nierdzewnej, ustawionych jedna obok drugiej. Zastanawiał się przez chwilę, czy samemu sprawdzić, co jest w środku, czy też poczekać na ekipę od substancji szkodliwych. Doszedł do wniosku, że skoro nie zauważył żadnych zamków czy oznaczeń, to ryzyko jest raczej minimalne. Otworzył pierwszą lodówkę. Była wypełniona starannie ustawionymi kadziami z gęstą czerwoną cieczą. Zanim Rucker zauważył etykiety z datami i nazwiskami, wiedział już, że to krew.
Ludzka krew.
I to nie w małych, lekarskich woreczkach, do których był przyzwyczajony.
Była to krew w ilości liczonej na baryłki.
Po chwili Eddison zaprowadził ich do części piwnicy, o której mówił przez radio. Wąski korytarz wiódł do kolejnego pomieszczenia, które musiało być wydrążone pod dziedzińcem, choć Rucker nie był już tego pewien, ponieważ w pogrążonym w mroku labiryncie stracił wyczucie kierunku i trudno mu było dopasować przestrzeń do tego, co znajdowało się na górze. Było to, praktycznie rzecz biorąc, więzienie. Cela za celą, wzdłuż obu stron korytarza. Ich wnętrza były zresztą przyzwoicie umeblowane: łóżka, toalety, umywalki. Rucker widział w życiu gorsze. Przypominały raczej pozbawiony okien oddział szpitalny.
Czy może: przypominałyby, gdyby nie ciała.
Po dwa w każdym pomieszczeniu.
Zabite strzałem w głowę w ostatnim, rozpaczliwym akcie obłędu.
Wśród nich były kobiety i mężczyźni. Młodzi i starzy. Dzieci, co najmniej kilkanaścioro, chłopcy i dziewczynki. Wszyscy w identycznych białych kombinezonach.
Ostatnią celę Rucker zapamięta do końca życia.
Na gołej białej podłodze leżały na wznak ciała dwóch młodych chłopców. Ich głowy niedawno zostały ogolone do łysej skóry. Wpatrywali się w sufit znieruchomiałymi oczami, a w ich czołach ziały niewielkie, okrągłe otwory, z których niczym farba akrylowa wylewała się gęsta i błyszczące krew, otaczając na kształt ramy bezwłose czaszki. Na ścianie celi odsłoniło się oczom Ruckera prymitywne malowidło, wyryte w niej widelcem lub jakimś innym tępym narzędziem.
Sztych zrozpaczonej duszy, niemy okrzyk przerażonego dziecka skierowany do nieczułego świata.
Okrągły wizerunek węża, zwiniętego w kłębek i zjadającego własny ogon.

Rozdział 1

Zabqine, południowy Liban, październik 2006 roku

Evelyn Bishop spojrzała jeszcze raz na pozostałości po meczecie i zauważyła go, ukrytego za pokrytym warstwą odłamków murem, stojącego samotnie z nieodłącznym papierosem wetkniętym między kciuk a palec wskazujący. Widok ten kazał jej wrócić pamięcią do odległej przeszłości.
„Faruk?”
Minęły lata, ale to niewątpliwie był on. W jego oczach, które spojrzały na nią w odpowiedzi, pojawił się niepewny, potwierdzający to uśmiech.
Ramez - drobny i nadaktywny były student Evelyn, obecnie pełniący funkcję asystenta na jej wydziale, szyita, co było bardzo poręczne w tej części świata - spojrzał na nią z jamy pod zewnętrznym murem meczetu. Evelyn powiedziała mu, że zaraz wróci, i ruszyła w stronę stojącego mężczyzny.
Nie widziała Faruka od czasu, gdy dwadzieścia lat wcześniej pracowali razem przy gorących i wilgotnych wykopaliskach na terenie Iraku. Ona była wtedy niestrudzoną sitt Evelyn, panią Evelyn, młodą, tryskającą energią, pełną pasji półboginią prowadzącą wykopaliska w pałacu San-heriba w Niniwie oraz w Babilonie, ponad sto kilometrów na południe od Bagdadu. On był po prostu Farukiem, jednym z tubylców współpracujących z archeologami - niskim, grubym, łysym nałogowym palaczem, sprzedawcą starożytności i „człowiekiem do wszystkiego”, czyli przedstawicielem zawodu, którego obecności, jak się zdaje, wymaga każde przedsięwzięcie w tej części świata. Zawsze był uprzejmy, rzetelny, sprawny i dyskretny – trzymał się na uboczu. Skromnie kiwnąwszy głową, dostarczał to, co wcześniej obiecał, i nigdy nie wymawiał się przed spełnieniem żadnej, nawet najbardziej kłopotliwej prośby. Dziś jednak jego przygarbione plecy, bruzdy żłobiące czoło oraz kilka ocalałych siwych pasemek tam, gdzie wcześniej rządziła gęsta czarna
czupryna, świadczyły o tym, że minione lata nie obeszły się z nim zbyt łaskawie. I nic dziwnego – przecież Irak w ostatnim czasie raczej nie przeżywał złotego wieku.
– Faruk?! – zawołała z promiennym śmiechem. – Co słychać? Mój Boże, ile to już lat?
– Dużo, bardzo dużo, sitt Evelyn.
Wprawdzie nigdy nie był wylewny, ale tym razem – jak zauważyła Evelyn – w jego głosie pobrzmiewała szczególna powściągliwość. Trudno jej było określić wyraz jego twarzy. Chodziło tylko o dystans, zwyczajny po tylu latach. Czy może o coś jeszcze?
W jej myśli wkradł się niepokój.
– Co tutaj robisz? Mieszkasz tu?
– Nie, opuściłem Irak dopiero dwa tygodnie temu – odpowiedział ponuro, po czym dodał: – Przyjechałem, żeby panią odnaleźć.
Jego odpowiedź wprawiła Evelyn w zakłopotanie.
– Żeby mnie odnaleźć...? – Nabrała pewności, że coś jest nie tak. Zauważyła, jak zaciągając się szybko od czasu do czasu papierosem, nerwowo strzela oczami na boki. Wzmogło to jej niepokój. – Wszystko w porządku?
– Proszę. Możemy...?
Kiwnął jej ręką i zaczął się oddalać od meczetu, zmierzając w stronę bardziej dyskretnego i osłoniętego miejsca za rogiem.
Evelyn podążyła za nim, z wzrokiem ostrożnie wbitym w ziemię, przez cały czas uważnie wypatrując bombek z ładunków kasetowych, którymi zasypano cały region. Kiedy jednak obserwowała, jak Faruk rzuca ukradkowe spojrzenia na prowadzącą wzgórzem główną ulicę wioski, narastała w niej pewność, że Irakijczyk ma się na baczności przed zupełnie innym niebezpieczeństwem. Za wąskimi dróżkami na zboczu wzgórza migotał jakiś ruch – rozładowywano ciężarówki z pomocą humanitarną, stawiano prowizoryczne namioty, zniszczonym krajobrazem ciągnęły w żółwim tempie samochody, a wszystkiemu od czasu do czasu towarzyszył daleki wybuch, jakby przypominając, że choć trzydziestoczterodniowa wojna ofcjalnie się skończyła i podpisano zawieszenie broni, to do rozwiązania konfiktu ciągle było jeszcze daleko. Evelyn nie dostrzegała niczego, co mogłoby wprawić jej towarzysza w niepokój.
– Co się dzieje? – zapytała. – Wszystko w porządku?
Faruk rozejrzał się, po raz kolejny sprawdzając, czy nikt ich nie obserwuje, po czym wyrzucił papierosa i wyjął z kieszeni kurtki niewielką, postrzępioną brązową kopertę.
Wręczył jej pakunek i powiedział:
– Przywiozłem to dla pani.
Evelyn otworzyła kopertę i wyciągnęła z niej plik fotografi. Wykonano je polaroidem. Były wymięte i zniszczone.
Evelyn spojrzała pytająco na Faruka, choć instynkt podpowiadał jej, co zobaczy na zdjęciach. Ledwie rzuciła na nie okiem i wiedziała już, że potwierdziły się jej najgorsze przeczucia.

d28nx4e

Przeniosła się do Libanu w 1992 roku, wkrótce po tym, jak kraj zaczął się podźwigać z długiej i jak się okazało, niepotrzebnej wojny domowej. Uciekła na Środkowy Wschód zaraz po ukończeniu Berkeley, pod koniec lat sześćdziesiątych. Pracowała przy różnych wykopaliskach w Jordanii, Iraku i Egipcie, aż wreszcie doszły ją słuchy o wakacie na stanowisku wykładowcy na Wydziale Archeologii Uniwersytetu Amerykańskiego w Bejrucie. Łączyła się z tym możliwość aktywnego uczestnictwa w pracy przy wykopaliskach w niedawno otworzonej dla badaczy śródmiejskiej części miasta, niezwykle kusząca, biorąc pod uwagę fenicką, grecką i rzymską historię tych okolic – możliwość, której nie mogła nie wykorzystać. Zgłosiła swoją kandydaturę i dostała posadę.
Dziś, piętnaście lat później, Bejrut był już zdecydowanie i bezpowrotnie jej domem. Wiedziała, że przeżyje w nim resztę swoich lat i umrze, a myśl ta wcale nie była dla niej nieprzyjemna. Liban przyjął ją życzliwie, ona zaś odwdzięczyła mu się z nawiązką. Z pewnością potwierdziłby to krąg jej pełnych entuzjazmu i pasji studentów, podobnie jak odnowione muzeum miejskie w Bejrucie. W okresie odbudowy śródmieścia Evelyn wzięła się za łby z deweloperami i ich buldożerami, niezmordowanie lob-bując rząd i międzynarodowych obserwatorów UNESCO. Jedne bitwy wygrała, inne przegrała, ale z pewnością wywarła swój wpływ na wygląd miasta. Była niezaprzeczalną współakuszerką jego powtórnych narodzin. Miasta i całego kraju. Zetknęła się z optymizmem i cynizmem, z bezinteresownością i korupcją, ze szczodrością i z chciwością, z nadzieją i rozpaczą – doświadczyła pełnej gamy ludzkich instynktów i emocji, odsłoniętych i obnażonych bez wyraźniejszego względu na poczucie wstydu czy przyzwoitości.
A teraz ta katastrofa.
Zarówno Hezbollah, jak i Izraelczycy potwornie się przeliczyli, za co ostateczną cenę, co było łatwe do przewidzenia, zapłacili cywile. Tego lata, zaledwie kilka tygodni wcześniej, Evelyn obserwowała ze ściśniętym gardłem, jak śmigłowce transportowe i okręty wojenne ewakuowały schwytanych w pułapkę cudzoziemców, ale nawet nie przeszło jej przez myśl, żeby do nich dołączyć. Była w domu.
Miała zresztą mnóstwo pracy. Wykłady miały być wznowione już za tydzień, miesiąc później niż zazwyczaj. Zajęcia z letniego semestru należało zaplanować na nowo. Niektórzy pracownicy wydziału nie wrócili. Zbliżające się miesiące miały być ogromnym organizacyjnym wyzwaniem, urozmaicanym od czasu do czasu tak osobliwymi zleceniami, jak to, które przywiodło ją tutaj, do Zabqine, sennego miasteczka położonego wśród falistych wzgórz południowego Libanu, dziesięć kilometrów od granicy z Izraelem.
Z miasteczka zostało niewiele poza nazwą. Większość domów zamieniła się w stosy szarego gruzu, powykręcanych metalowych prętów i stopionego szkła. Inne zostały dosłownie zrównane z ziemią, wchłonięte w czarne leje po sterowanych laserowo bombach. Na teren miasteczka szybko wjechały buldożery i zaczęły usuwać resztki – porządkować makabryczne wysypisko, na którym pewnie powstanie kolejny hotelowy kompleks. Ciała tych, którzy zginęli pod sprasowanymi podłogami swoich domów, zostały pogrzebane, a miasteczko w wyzywający sposób zaczęło przejawiać nieśmiałe oznaki życia. Ci, którym udało się uciec przed nalotem, wracali teraz, zajmując prowizoryczne namioty i zastanawiając się, jak odbudować swoje domy. Przez dłuższy czas miało nie być prądu, ale mieszkańcom zapewniono przynajmniej zapasy wody pitnej, dostarczanej w cysternach przez ciężarówki. Ustawiła się przed nimi niewielka kolejka wieśniaków, czekających cierpliwie z plastikowymi zbiornikami i butelkami w rękach, inni dzielili między siebie ładunek kilku
ciężarówek UNIFIL, które przywiozły żywność i inne podstawowe artykuły. Wokół biegały dzieci, bawiąc się – jakżeby inaczej – w wojnę.
Ramez przywiózł ją do miasteczka tego samego dnia rano. Pochodził z położonej nieopodal miejscowości. Pewien starszy mężczyzna, jedyny wieśniak, który pozostał w Zabqine w czasie bombardowania – przez co na wpół stracił słuch – zaprowadził ich przez dywan potłuczonych cegieł do ruin niewielkiego meczetu. Mimo że Ramez dokładnie opisał je wcześniej Evelyn, widok, który ją przywitał, kiedy dotarli wreszcie na szczyt wzgórza, był wstrząsający.
Zielona kopuła meczetu jakimś cudem przetrwała bombardowanie, które zniszczyło pozostałą część niewielkiego kamiennego budynku. Leżała tam, wsparta dziwacznie na szczątkach, układając się w jakąś surrealistyczną instalację, którą tylko wojna jest w stanie wyczarować. Na nagich gałęziach pobliskich drzew trzepotały upiornie postrzępione paski czegoś, co kiedyś musiało być wyściełającym meczet czerwonym kobiercem.
Bomby, które zburzyły mury meczetu, zrobiły również wyrwę w ziemi, przez co powstała pod ich tylną krawędzią szczelina, odsłaniając niewidoczną wcześniej, znajdującą się poniżej komnatę. Na jej ścianach widniały wyraźne, choć wyblakłe i nadgryzione przez ząb czasu, biblijne freski. Był to kościół pre-islamski, zakopany pod meczetem. Według Biblii, wybrzeżem Libanu wędrowali Jezus i jego wyznawcy, było więc ono gęsto naznaczone pozostałościami z tamtych czasów. Na przykład kościół Świętego Tomasza niedaleko Tyru został postawiony na najprawdopodobniej najstarszej świątyni w historii – gmachu z I wieku, wzniesionym przez świętego Tomasza po powrocie z Cypru. Pod koniec VII wieku przez region przetoczyła się jednak fala islamu i wiele miejsc kultu zostało zajętych i przejętych przez wyznawców nowej wiary.
Szperanie w szyickich kapliczkach w poszukiwaniu pozostałości po innej, dawnej wierze nie było rzeczą prostą, zwłaszcza teraz, kiedy wspomnienie o wojnie ciągle jeszcze było świeżą, otwartą raną i wywoływało emocje silniejsze nawet niż zazwyczaj.
Evelyn spodziewała się, że czeka ją trudny dzień.
Ale nie spodziewała się czegoś takiego.

Opadła na nią fala rozczarowania. Z nieskrywanym smutkiem w oczach spojrzała na Faruka.
– Co ty robisz, Faruk? – zapytała łagodnie. – Przecież mnie znasz.

d28nx4e
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d28nx4e

Pobieranie, zwielokrotnianie, przechowywanie lub jakiekolwiek inne wykorzystywanie treści dostępnych w niniejszym serwisie - bez względu na ich charakter i sposób wyrażenia (w szczególności lecz nie wyłącznie: słowne, słowno-muzyczne, muzyczne, audiowizualne, audialne, tekstowe, graficzne i zawarte w nich dane i informacje, bazy danych i zawarte w nich dane) oraz formę (np. literackie, publicystyczne, naukowe, kartograficzne, programy komputerowe, plastyczne, fotograficzne) wymaga uprzedniej i jednoznacznej zgody Wirtualna Polska Media Spółka Akcyjna z siedzibą w Warszawie, będącej właścicielem niniejszego serwisu, bez względu na sposób ich eksploracji i wykorzystaną metodę (manualną lub zautomatyzowaną technikę, w tym z użyciem programów uczenia maszynowego lub sztucznej inteligencji). Powyższe zastrzeżenie nie dotyczy wykorzystywania jedynie w celu ułatwienia ich wyszukiwania przez wyszukiwarki internetowe oraz korzystania w ramach stosunków umownych lub dozwolonego użytku określonego przez właściwe przepisy prawa.Szczegółowa treść dotycząca niniejszego zastrzeżenia znajduje siętutaj