Trwa ładowanie...
fragment
29-04-2013 14:35

Sam Levitt 2. Marsylski szwindel

Sam Levitt 2. Marsylski szwindelŹródło: "__wlasne
d5m2y6i
d5m2y6i

Wstrząs może zmrozić krew w żyłach, zwłaszcza gdy spowodowało go nieoczekiwane spotkanie z człowiekiem, któremu niedawno ukradło się wino warte trzy miliony dolarów. Sam Levitt poczuł
dreszcz i ściągnął poły szlafroka. Ciało wciąż miał wilgotne po porannej kąpieli w basenie Chateau Marmont.
– Proszę. – Mężczyzna zajmujący miejsce po drugiej stronie stolika – uśmiechnięty, opalony, nieskazitelny – przesunął po blacie stolika filiżankę. – Niech pan wypije. To pana rozgrzeje, a potem możemy porozmawiać.

Sam wypił kawę, usiłując zebrać myśli. Z Francisem „Sissou” Reboulem ostatnio spotkali się w Marsylii, gdzie popijali szampana w Le Pharo, pałacowej rezydencji Reboula na klifach z niezrównanym widokiem na wody Morza Śródziemnego. Na zlecenie międzynarodowej firmy ubezpieczeniowej Sam poszukiwał wtedy kilkuset butelek bordo z bardzo cenionego rocznika, skradzionych wcześniej z hollywoodzkiego domu Danny’ego Rotha, prawnika wyspecjalizowanego w branży rozrywkowej, który miał słabość do dobrych win. Po poszukiwaniach, wiodących z Los Angeles do Paryża i dalej do Bordeaux i Marsylii, Sam odkrył ukradziony zapas w obszernej piwnicy Reboula. Jako człowiek czynu, który woli bezpośrednie działanie od długich, nużących negocjacji, po prostu ukradł te butelki złodziejowi. Koniec, kropka. Praca wykonana skutecznie i elegancko, bez narażania się na skargę ze strony ofiary. I właśnie miał przed sobą ofiarę we własnej osobie w ogrodzie Chateau Marmont w Los Angeles, a Reboul zachowywał się pod każdym względem tak jak
znajomy, który chce zostać przyjacielem.

– Może powinienem był pana uprzedzić – powiedział Reboul, wzruszając ramionami – ale przyleciałem do Los Angeles zaledwie wczoraj wieczorem, bo mam tu sprawę do załatwienia, i pomyślałem, że skorzystam z okazji, by powiedzieć bonjour. – Z wewnętrznej kieszeni wyjął bilet wizytowy i przesunął go po stole. – Widzi pan? To mała pamiątka, którą dostałem przy okazji
naszego poprzedniego spotkania.
Sam zerknął na znajomo wyglądającą własną wizytówkę.
– No wie pan, Reboul…
– Nie, nie. – Reboul machnął ręką. – Proszę nazywać mnie Francisem, a ja będę mówił do pana „Sam”. Bardziej poufale.
– Uśmiechnął się i skinął głową, jakby myśl o poufałości była zabawna. – Nie chcę marnować pańskiego czasu, więc przejdę od razu do rzeczy. – Dopił kawę i wypielęgnowanym palcem wskazującym odsunął na bok spodeczek z filiżanką. – Prawdę mówiąc, sprawą, która ściągnęła mnie do Kalifornii, jest właśnie pan.
Urwał na chwilę i konspiracyjnie mrugnął do Sama.
– Mam pewien problem w Marsylii, który wymaga obecności człowieka z bardzo określonymi i rzadkimi talentami, najlepiej, co sam pan za chwilę zrozumie, Amerykanina. Z naszego
poprzedniego spotkania wnoszę, że jest pan idealnym kandydatem do tego zadania. Co powiedziałby pan na spędzenie kilku tygodni nad Morzem Śródziemnym? Tam jest teraz najpiękniej, jeszcze nie nadeszły letnie upały. Dopilnuję, aby zamieszkał pan w luksusowych warunkach i oczywiście został sowicie wynagrodzony.

Przez chwilę Sam się wahał, ale ostatecznie zaciekawienie okazało się silniejsze niż podejrzliwość.
– Spróbuję zgadnąć – powiedział, odwzajemniając porozumiewawcze mrugnięcie. – Zapewne ma pan na myśli coś nie do końca legalnego.
Reboul się nachmurzył i pokręcił głową, jakby sugestia Sama
była odrobinę niestosowna.
– Legalność jest trudna do zdefiniowania, czyż nie? Gdyby było inaczej, większość prawników na świecie straciłaby pracę, co zresztą nie byłoby takie złe. Proszę jednak pozwolić, mój drogi Samie, że uspokoję pańskie sumienie. Nie proponuję niczego bardziej nielegalnego niż małe, nieszkodliwe oszustwo, a po pańskim występie w roli wydawcy podczas naszego poprzedniego spotkania wnoszę, że dla człowieka z takimi talentami będzie to doprawdy drobiazg, a właściwie soupe de fèves, jak mówimy w Marsylii. – Reboul przeniósł nagle wzrok z Sama na kobietę, która szła przez ogród w kierunku ich stolika. – Wspaniale – powiedział, przygładzając włosy, i wstał. – Mamy gościa.

d5m2y6i

Sam odwrócił się i ujrzał Elenę Morales w stroju nazywanym przez nią „mundurkiem dla klientów”, złożonym z czarnego kompletu, czarnych pantofli na wysokim obcasie i chudej czarnej aktówki; ożywiającym akcentem w tym obrazie kobiety interesu było mgnienie czarnej koronki w wycięciu żakietu. Elena stanęła nad Samem, wymownie poklepując zegarek, a minę miała wyraźnie niezadowoloną.
– To tak wygląda twój pomysł na luźniejszy piątek? A może zapomniałeś o spotkaniu?
– Ojej, rzeczywiście – powiedział Sam. – Spotkanie. Daj mi pięć minut, to się przebiorę, zgoda? – Był świadom, że Reboul czatuje tuż za jego plecami. – Eleno, to jest pan Reboul. Z Marsylii – dodał.
Elena uśmiechnęła się i wyciągnęła rękę. Reboul ujął jej dłoń, jakby była przedmiotem kruchym i bardzo cennym, zgrabnie pochylił się i złożył pocałunek.
– Enchanté, mademoiselle, enchanté.
Powtórzył pocałunek. Sam z trudem oparł się chęci skarcenia Reboula, żeby nie mówił z pełnymi ustami.

– Przepraszam państwa na chwilę – powiedział. – Zaraz wrócę, tylko włożę kamizelkę kuloodporną.
Reboul odsunął krzesło dla Eleny.
– Bardzo miło mi panią poznać. Proszę wybaczyć, że przeze mnie Sam się spóźnił, ale niewątpliwie go zaskoczyłem. Ostatnio widzieliśmy się w Marsylii i wydaje mi się, że nie spodziewał się znowu mnie zobaczyć.
– Z pewnością ma pan rację. Wiem od Sama wszystko o tym, co stało się w Marsylii. Sama zresztą zleciłam mu tę pracę, pracuję dla firmy ubezpieczeniowej Knox.
– Czyli jesteście kolegami po fachu?
– Od czasu do czasu. Ale jesteśmy również… przyjaciółmi.
Wie pan o tym?
Reboulowi zabłysły oczy.
– Szczęśliwy człowiek. Może pomogłaby mi pani go namówić do przyjęcia pewnego drobnego zlecenia. Nie, mam lepszy pomysł. Może pojedzie pani razem z nim. – Poklepał ją po dłoni.
– Sprawi mi to wielką przyjemność.
Elena zdawała sobie sprawę, że Reboul chce ją oczarować.
I że całkiem jej się to podoba.
– Gdzie trzeba wykonać to drobne zlecenie?
– W Marsylii. To fascynujące miasto. Opowiem pani o nim. Kiedy Sam wrócił do stolika, mając na sobie zamiast szlafroka garnitur z muszką, zastał Reboula i Elenę pochłoniętych ożywioną rozmową. Tym razem to on stanął nad Eleną w pozie wyrażającej zadowolenie z siebie i stuknął dłonią w zegarek.
Elena zmierzyła go wzrokiem od stóp do głów i szeroko się uśmiechnęła.
– Ale jesteś dowcipny. Szkoda, że zapomniałeś o skarpetkach, ale mniejsza o to. Lepiej już chodźmy. Gdzie zostawiłeś samo chód? – Odwróciła się do Reboula i powiedziała: – Wobec tego
do zobaczenia wieczorem. W restauracji o wpół do ósmej?
Reboul skłonił głowę.
– Już nie mogę się doczekać.
Sam milczał, dopóki nie włączyli się do ruchu na Sunset Boulevard i skierowali ku Wilshire.
– Co się dzieje dziś wieczorem? – spytał w końcu.
– Francis zabiera nas na kolację, żeby opowiedzieć o tym zleceniu.
– Nas?
– Zaprosił mnie do Marsylii. To mnie kusi. Nawet więcej, naprawdę chcę tam pojechać. Została mi fura niewykorzystanego urlopu, nigdy nie byłam na południu Francji, a Marsylia… – Wygląda najpiękniej właśnie o tej porze roku. – Sam zmienił pas, by wyprzedzić lśniąco różowego hummera wlokącego się przed nimi. – Reboul nie traci czasu, hę?

– Ma głowę na karku. I jest dżentelmenem. Wiesz co? Nikt nigdy nie pocałował mnie w rękę.

– To jest sprzeczne z amerykańskimi ustawami o zdrowiu i higienie.
Sam pokręcił głową. Z doświadczenia wiedział, że Elena jest obdarzona niezłomną wolą zaspokajania swoich kaprysów. Gdy raz podjęła decyzję, próby wpłynięcia na jej zmianę były pozbawione sensu. Musiał zresztą przyznać, że jeśli pojedzie z nim Elena, zlecenie będzie dużo zabawniejsze, naturalnie gdyby postanowił je przyjąć.

d5m2y6i

Tymczasem czekało ich spotkanie, które z pewnością zabawne nie było. Mieli zobaczyć się z Dannym Rothem, aby zakończyć wszystkie sprawy wynikające z odzyskania skradzionego wina i jego transportu do Stanów Zjednoczonych. Była też kwestia dużego znaleźnego dla Sama. Mimo że suma miała zostać podzielona między Rotha i Knox Insurance, Sam spodziewał się kłopotów – w najlepszym razie gry na zwłokę, raczej jednak wściekłości i odmowy wypłaty. Zatrzymał samochód przed sześcianem z przyciemnionego szkła, mieszczącym siedzibę firmy Roth and Partners (wspólnikami byli matka Danny’ego oraz księgowy) i zgasił silnik.
– Gotowa? Nie oczekuj tym razem zbyt wiele całowania w rękę.
W holu powitała ich sekretarka Rotha, wysoka, wyniosła i niekompetentna Cecilia Volpé, która zachowywała tę posadę dzięki swojemu wpływowemu ojcu Myronowi, jednemu z garstki potężnych, choć anonimowych ludzi, którzy pociągali za sznurki za zamkniętymi drzwiami Hollywood.
Cecilia podeszła do nich rozkołysanym krokiem na dziesięciocentymetrowych obcasach i odgarnęła z czoła bujną złocistobrązową
grzywę, by móc lepiej przyjrzeć się strojowi Eleny. – Niesamowicie podobają mi się te buty – powiedziała cicho. – Louboutin? – Potem nagle przypomniała sobie o obowiązkach. – Pan Roth ma dzisiaj bardzo napięty terminarz. Czy państwo na długo?
Sam z uśmiechem pokręcił głową.
– Tylko na chwilę potrzebną do wypisania czeku. Cecilia zadumała się na chwilę nad tą odpowiedzią, wreszcie zdecydowała, że nie należy traktować jej poważnie. Odwzajemniła jego uśmiech, eksponując kunszt dentysty wart kilka tysięcy dolarów.
– Zechcą państwo pójść za mną? – Odwróciła się i pożeglowała korytarzem, a obcisła spódniczka opinała jej się na perfekcyjnych w swej jędrności pośladkach, które zdawały się żyć własnym życiem, wykonując krótkie ruchy przy każdym kroku.
Sam patrzył na to jak zahipnotyzowany.
Elena dźgnęła go łokciem między żebra.
– Żadnych uwag bez względu na okoliczności. Skup się na pracy.
Cecilia zostawiła ich przy drzwiach gabinetu. Roth siedział plecami do nich, kopuła jego bezwłosej głowy lśniła od słonecz nego światła zalewającego pomieszczenie. Obrócił się na krześle, odsunął aparat telefoniczny od ucha i spojrzał na nich nieprzyjaźnie spod przymrużonych powiek.
– Długo to potrwa?
– Mam nadzieję, że nie, panie Roth. – Elena usiadła i wyjęła z teczki porcję papierów. – Wiem, że ma pan napięty terminarz.
Musimy jednak załatwić jedną sprawę, a może nawet dwie.
Roth skinieniem głowy wskazał Sama.
– Co on tutaj robi?
– Ja? – zdziwił się Sam. – Po prostu przyszedłem po czek.
Roth przybrał wstrząśniętą minę.
– Czek? Czek? I może jeszcze medal by pan chciał? Jeeezu!
Elena westchnęła.
– Znaleźne, panie Roth. Jest o nim mowa tutaj, w umowie ubezpieczeniowej.
Zostali u niego prawie dwie godziny, podczas gdy Roth studiował umowę wiersz po wierszu, kwestionując nawet najbardziej nieszkodliwe paragrafy. Swoim zachowaniem mógł każdego
przyprawić o apopleksję. Gdy wreszcie się to skończyło, została wezwana Cecilia, aby odprowadziła ich do windy.
– No, no – powiedziała. – On normalnie nie poświęca tyle czasu nikomu. Musi was naprawdę lubić, ludzie. W samochodzie Elena włączyła klimatyzację i wygodnie się rozsiadła.
– Gdybym potrzebowała następnego pretekstu, żeby stąd wyjechać, to już go mam. Ten facet jest potworem. Coś ci powiem:
Marsylia wygląda w moich oczach coraz lepiej.
– Zobaczmy, co ma do powiedzenia Reboul.

– Nawet nie myśl o odrzuceniu jego oferty. Ja ci wykręcę ramię, a on może zająć się drugim. – Pochyliła się i cmoknęła Sama w ucho. – Opór będzie bezskuteczny.

Byli już spóźnieni, gdy w pośpiechu zmierzali korytarzem ku windzie, która miała zawieźć ich do restauracji hotelu Chateau Marmont. Przeszkodził im instynkt współzawodnictwa Eleny, pragnienie włożenia czegoś, co – jej słowami – pokazałoby Reboulowi, że Francuzki nie są jedynymi laskami na świecie. Po kilku falstartach wybrała wreszcie w ogniu dyskusji sukienkę będącą ostatnim krzykiem mody: czarną, obcisłą i krótką.
Gdy czekali na windę, Sam objął Elenę ramieniem w talii, a potem pozwolił dłoni powoli zsunąć się na jej kształtną pupę.
Zatrzymał dłoń, przeniósł jeszcze niżej i znów zatrzymał.
– Czy pod tą sukienką cokolwiek nosisz? – spytał.
– Nie za wiele – powiedziała. – Kilka kropli chanel. – Popatrzyła na niego i przesłała mu najbardziej niewinny ze swoich uśmiechów.
– To już taka sukienka, sam rozumiesz. Jest w niej miejsce
tylko na mnie.
– Mhm.
Od dalszych uwag uratowało Sama otwarcie się drzwi kabiny. Ukazał się w nich mężczyzna w rozpinanym swetrze i ceglasto rudych spodniach, dobrze pasujących do jego ceglastych policzków.
Wzniósł do toastu kieliszek martini.
– Idę na przyjęcie w ogrodzie – oznajmił. – Postanowiłem najpierw trochę poćwiczyć.
Gdy winda się zatrzymała, osuszył kieliszek, schował go do kieszeni swetra, wyprostował ramiona i nieco chwiejnie się oddalił. Reboul siedział już przy stoliku, obok łokcia miał wiaderko z szampanem i wertował papiery. Na widok Eleny zerwał się na równe nogi i ujął ją za rękę. Tym razem ograniczył się do jednego pocałunku, mrucząc przy tym: Ravissante, ravissante. Elena z wdziękiem skłoniła głowę, Sam przewrócił oczami, a kelner tymczasem nalał im szampana.
Reboul był takim człowiekiem, że słowo „elegancik” mogło zostać wymyślone właśnie dla niego. Tego wieczoru imponował jedwabnym czarnym garniturem (intensywnie czerwona baretka Legii Honorowej w klapie stanowiła drobny akcent kolorystyczny) i koszulą w najbledszym z odcieni niebieskiego. Śnieżnobiała chustka była wsunięta za mankiet. Podobnie jak wielu szczęśliwców o śródziemnomorskiej urodzie Reboul miał karnację lubiącą słońce, a jego gładka, jasnomahoniowa cera wyjątkowo korzystnie kontrastowała z idealnie białymi, perfekcyjnie przystrzyżonymi włosami. Nawet brwi, na co Elena zwróciła uwagę, nosiły ślady zabiegów świetnego fryzjera, a brązowe oczy skrzyły się humorem.
Reboul był żywym świadectwem radości bycia bogatym.
– Wypijmy – powiedział, unosząc kieliszek – za sukces naszego małego przedsięwzięcia.
Sam zatrzymał kieliszek w pół drogi do ust.
– Nie chcę psuć zabawy – powiedział – ale wolałbym dowiedzieć się więcej o moim małym przedsięwzięciu, nim zanadto ulegnę emocjom.
– Zaraz pan się dowie, mój drogi Samie, zaraz. – Reboul podał mu kartę win. – Czy jednak najpierw można prosić o wybranie dla nas wina? Pamiętam, że ma pan oko do dobrych roczników.

d5m2y6i

– Towarzyszyło temu uniesienie brwi i konspiracyjne skinienie głową, jakby Reboul dzielił z nim sekret. Pierwszy raz wspomniał, zresztą nie wprost, o kradzieży kilkuset butelek wina, w których posiadanie wszedł z niemałym trudem. Z pozy łaskawcy i uśmiechu na twarzy należało sądzić, że incydent ten wydaje mu się zabawny. Czy naprawdę tak uważał?
Sam pomyślał, że chyba nadeszła chwila, by się o tym przekonać.
Nawet nie zaglądając do karty win, odsunął ją na bok.

– Mam nadzieję, że nie będzie pan miał nic przeciwko temu – powiedział – ale już zamówiłem wino. Choć tutejsza piwniczka niestety nijak nie dorównuje pańskiej, to wybrałem dwie propozycje, które mogą wydać się panu interesujące. Pierwsza to châteauneuf-du-pape, ale białe châteauneuf-du--pape, a drugie to jedno z naszych miejscowych win, którego pewnie jeszcze pan nie próbował: beckstoffer cabernet z doliny Napa. Jak to brzmi?
– Porażająco. A teraz, droga Eleno, co będziemy jedli? Kobiety zawsze wiedzą to najlepiej, oddaję się w pani ręce.
Elena poklepała go po ramieniu.
– Proszę zostawić to mnie. – Przez chwilę studiowała menu.
– Soupe au pistou? Albo nie. Tego pewnie ma pan mnóstwo u siebie.
Są tu dobre owoce morza, więc może zacznie pan od krabów w cieście i purée z awokado…
Reboul uniósł dłoń.
– Nic więcej proszę nie mówić. Pragnę krabów w cieście.
Zabiłbym za kraby w cieście.
– Miejmy nadzieję, że to nie będzie konieczne. – Elena podniosła wzrok znad menu. – Co dzisiaj mamy? Wtorek? Fantastycznie… Szef kuchni poleca dzisiaj duszonego królika i papardelle z grzybami.
Pycha, może mi pan wierzyć.
– Zadziwia mnie pani – powiedział Reboul. – Nie miałem pojęcia, że Amerykanie jedzą króliki.
– Ta Amerykanka je.

Zamówienia zostały złożone, butelki wina odkorkowane, szampan doczekał się należytej uwagi i wreszcie Reboul, nieznacznie wzruszywszy ramionami, by przeprosić Elenę za rozmowę o interesach przy stole, zaczął przedstawiać w zarysie powód swojej wizyty.
– Marsylia to nadzwyczajne miasto. Założono je ponad dwa tysiące sześćset lat temu, zanim jeszcze Paryż nazwano Paryżem. Jest wielka, zajmuje powierzchnię dwukrotnie większą od Paryża. Rozumiecie jednak chyba, że marsylskie tereny wzdłuż wybrzeża, te, o których mówią, że chlapią się w Morzu Śródziemnym, są niemal w całości zagospodarowane. – Urwał, by upić łyk szampana.

d5m2y6i

– Wyjątek stanowi pewna urocza zatoczka, Anse des Pecheurs, na wschód od starego portu. Nie będę zanudzał was historią, tłumacząc, dlaczego nigdy jej nie zagospodarowano, powiem tylko,
że od stu dwudziestu lat jest przedmiotem walk i kłótni kolejnych pokoleń miejskich polityków i firm budowlanych. Dawano już łapówki, zwalczano je innymi łapówkami, były sprawy sądowe
i, jak ludzie mówią, przynajmniej jedno zabójstwo. W każdym razie dwa lata temu zapadła decyzja, by jednak Anse des Pecheurs zagospodarować. Ten projekt jest bardzo bliski mojemu sercu, zainwestowałem już w niego mnóstwo czasu i pieniędzy, ale… Nadejście kelnera z krabami w cieście sprawiło, że Reboul urwał, wsunął serwetkę za kołnierzyk koszuli, spróbował białego
châteauneuf i pochwalił Sama za wybór.
– Niech mi pan powie – odezwał się Sam – co skłoniło tych ludzi, by po stu dwudziestu latach nagle podjąć decyzję. Reboul upił dłuższy łyk châteauneuf jak koneser, przez chwilę zatrzymał wino w ustach, potem aprobująco skinął głową i odpowiedział:
– Jeszcze w 2008 roku Marsylię wybrano na Europejską Stolicę Kultury 2013 Roku. W oficjalnym języku cel tego przedsięwzięcia stanowiło „przyspieszenie rozwoju”. To był moim zdaniem decydujący impuls. W każdym razie zaproszono do składania ofert i pomysłów na zagospodarowanie Anse i koniec końców wyselekcjonowano trzy propozycje do finału. Jedna z nich, najlepsza moim zdaniem, została przedstawiona przeze mnie. Poza tym moi rywale mają tę trudność, że są obcy – to grupa z Paryża i angielskie konsorcjum. Ani jedni, ani drudzy nie okazali nawet krzty wyobraźni. Chcą budować wielkie hotele z wszystkimi nowoczesnymi bajerami w wyposażeniu, basenami na dachu, ośrodkami odnowy biologicznej, luksusowymi centrami handlowymi. Cały czas te same odgrzewane pomysły, atrakcyjne może dla turystów, ale nie dla mieszkańców Marsylii. Poza tym te hotele będą bez wątpienia paskudnymi pudłami z betonu i szkła. Kawałkiem chleba zebrał z talerza resztkę purée z awokado i otarł usta serwetką.
– Mamy kilka takich w Los Angeles – powiedziała Elena.
– Na czym więc polega pański pomysł?
– Och, coś dla marsylczyków – powiedział Reboul. – Domy mieszkalne, niskie, nie większe niż trzy piętra, usytuowane w tarasowym ogrodzie schodzącym aż nad morze. Na dole nieduża przystań żeglarska, ale nie dla jachtów, tylko dla niewielkich łodzi, na jakie stać zwykłych ludzi mieszkających nad morzem. Kiedy przyjedziecie do Marsylii, mogę pokazać wam makietę. – Przeniósł wzrok z Sama na Elenę. – Et voilà. I co o tym sądzicie?
– Brzmi znacznie lepiej niż pudła z betonu i szkła – powiedział z uśmiechem Sam. – Mam jednak przeczucie, że w tym projekcie chodzi o coś więcej niż tylko samą architekturę.
Odchylił się na oparcie krzesła, bo kelner przyniósł akurat główne danie.
Reboul westchnął.
– No owszem. W tym problem. – Spojrzał na talerz, który przed nim postawiono, a potem pochylił się nad nim, by lepiej przyjrzeć się daniu, i wciągnął w nozdrza jego zapach. – Zanim jednak przejdę do wyjaśnień, zajmijmy się tym wyśmienitym królikiem.

Wyśmienitym królikiem zajęto się więc z uwagą, na jaką zasługiwał, beckstoffer cabernet został posmakowany, z uznaniem oceniony i znów posmakowany, a miła konwersacja przeszła z wytwarzania wina na uroki Cassis (winnicy sąsiadującej z Marsylią), a potem na ostatniego konika Eleny, która niedawno skończyła kurs winiarski. Dość protekcjonalny instruktor wymagał od niej opanowania mocno rozdętego zasobu terminów ulubionych przez znawców win.
– Jestem pewna, że on zna swoje rzemiosło – powiedziała.

– I nawet mogę jakoś się pogodzić z ostrużynami ołówka, truflą dębową i nutami tytoniu, chociaż diabli wiedzą, kto chciałby pić ostrużyny ołówka, ale poddałam się, gdy zaczęliśmy mówić o mokrych psach. – Spojrzała na Reboula z udanym wyrazem trwogi w swych ciemnych oczach. – Pan nie ma win smakujących jak mokry pies, prawda? Reboul odrzucił głowę do tyłu i wybuchnął śmiechem.

d5m2y6i

– Raz słyszałem winiarza opisującego swój trunek słowami: comme le petit Jésus en pantalon de velours, jak Jezus w aksamitnych spodniach. – Wzruszył ramionami. – Winiarze są wielkimi entuzjastami. Trzeba im wybaczyć drobną skłonność do przesady.
Próbują przecież opisać coś, co często jest nie do opisania. Przyniesiono ser, w istocie nawet trzy różne sery, a z nimi kopiastą porcję dżemu figowego i wtedy Reboul wrócił do swojej propozycji.
– Jak powiedziałem, istnieje problem. Nazywa się Patrimonio. Jérôme Patrimonio. On przewodniczy komisji przetargowej, która będzie wybierała zwycięski projekt, a jako przewodniczący ma oczywiście większy wpływ, niż wynikałoby z jednego głosu w głosowaniu. – Próbując zebrać myśli, Reboul zmienił układ serów na swoim talerzu. – Patrimonio mnie nienawidzi.
Zrobiłby wszystko, żeby przeszkodzić mi w odniesieniu zwycięstwa.
Wszystko.
Elena pierwsza zadała narzucające się pytanie:
– Proszę mi wybaczyć, ale co takiego pan mu zrobił? Dlaczego pana nienawidzi?
– Och. – Reboul pokręcił głową i westchnął. – Była w tym kobieta. – Popatrzył na Elenę w taki sposób, jakby wśród dorosłych znających życie takie wytłumaczenie w zupełności wystarczało.
– I to jaka kobieta! – Wspomnienie z dawnych lat przywiodło uśmiech na jego wargi. – Prawdę mówiąc, to było dawno. Ale Patrimonio jest Korsykaninem. – Znów przesłał znaczące spojrzenie.
– Ma swoją dumę jak wszyscy Korsykanie. I bardzo dobrą pamięć, też jak wszyscy Korsykanie.
– Uporządkujmy fakty – powiedział Sam. – Pan wie, że ten facet, który go nie znosi, jest przewodniczącym komisji. A mimo to w swojej opinii ma pan szansę.
– Musi pan pozwolić, że dokończę, Sam. Patrimonio nie wie, że mam z tym cokolwiek wspólnego. Moje nazwisko nie pojawia się w żadnych dokumentach przetargowych, bardzo też uważałem, żeby nie angażować w to francuskich firm, które łatwo sprawdzić. Moją propozycję przedstawili wspólnie Langer & Troost, bardzo stary i dyskretny szwajcarski bank, oraz Van Buren Partners, amerykańskie biuro architektów, własność mojego starego przyjaciela Tommy’ego Van Burena, z którym razem studiowałem na Harvardzie. Finalną prezentację przed komisją będzie prowadził jego specjalista od marketingu międzynarodowego.
I tu właśnie, mój drogi Samie, liczę na pański współudział.
– W roli architekta, który nie ma zielonego pojęcia o architekturze?
I do tego cudzoziemca z Ameryki? – Sam pokręcił głową.

– Nie jestem przekonany, Francis. Sądzę, że może mi trochę brakować kwalifikacji.
Reboul zbył tak bagatelne obiekcje jednym ruchem ręki.

– Na tym etapie głęboka znajomość architektury nie jest konieczna. To kwestia późniejsza. Tymczasem sprzedajemy sam pomysł: miejsce, w którym ludzie mają mieszkać, a nie takie, żeby tylko przyjeżdżali z wizytą. Coś typowo marsylskiego, zrobionego z poszanowaniem środowiska, w harmonii z morzem…
Sam uniósł rękę.
– W porządku. To może zadziałać. Zgrabny, prosty chwyt reklamowy. Ale dlaczego ja? Dlaczego nie ktoś od Van Burena? Reboul odchylił się do tyłu i z uśmiechem na twarzy szeroko rozłożył ramiona.
– Potrzebuję kogoś wyjątkowego… handlowca najwyższej klasy, sugestywnego, uroczego i taktownego. A pan właśnie taki był w swoim poprzednim wcieleniu wydawcy. Pamięta pan? – Skłonił głowę przed Samem. – Mnie pan nabrał, ich też może nabrać. Sam dopił wino z kieliszka i pozwolił, by Reboul jeszcze trochę mu dolał.
– Mimo że jestem cudzoziemcem?
– Wie pan, Sam, są cudzoziemcy i cudzoziemcy. – Reboul uniósł palec. – W Marsylii od wieków nienawidzimy paryżan. – Dodał drugi palec. – Anglików tolerujemy. Ponieważ jednak oddziela nas od nich jedynie La Manche, są odrobinę za blisko i czasem nam przeszkadzają. – Wystawił trzeci palec. – Amerykanów lubimy nie tylko za ich liczne zalety, lecz również dlatego, że Stany Zjednoczone szczęśliwym zrządzeniem losu znajdują się daleko od nas. Sądzę więc, że nasz projekt ma lekką przewagę na starcie. Elena bacznie przyglądała się obu rozmawiającym panom, jakby obserwowała mecz tenisowy, odchylała głowę to w tę, to w tamtą stronę.
– Załóżmy, że pański projekt wygra – zwróciła się do Reboula.

d5m2y6i

– Czy nie będzie panu trudno pozostać za kulisami? Skąd pochodzą pieniądze? Mam na myśli konieczność składania tych wszystkich gwarancji i ujawniania interesów… chyba że to tylko staromodne amerykańskie przesądy.
Podczas gdy mówiła, Reboul przytakiwał.
– Bardzo trafna uwaga, moja droga. Zaraz powiem, jak zamierzam to rozwiązać. – Dał znak kelnerowi i zamówił dla wszystkich kawę i calvados. – Złożyłem odpowiednio duży depozyt w banku Troost & Langer, aby sfinansować pierwszy etap budowy. Zasiliłem ich z rachunku w Dubaju, więc nic nie wskazuje na francuskie pochodzenie. Gdy pierwszy etap się zakończy i projekt będzie już zaawansowany, wystąpi nieprzewidziany i absolutnie nieoczekiwany problem z przepływem gotówki. – Szeroko otworzył oczy, a wargi ułożył tak, jakby wymawiał O. – Na szczęście nie wszystko będzie stracone. Pod ręką będzie pomoc w postaci pełnego zrozumienia lokalnego inwestora. Ten człowiek wkroczy i dla dobra Marsylii zgodzi się przejąć odpowiedzialność finansową za dokończenie projektu.
– I to będzie pan – powiedziała Elena.
– Właśnie ja.
– A Patrimonio na tym etapie nie będzie miał już nic do powiedzenia.
– Nic a nic.
– Na razie wygląda nieźle. Potrzebujemy jeszcze tylko handlowca.
– Elena zwróciła się do Sama. – Twoja kolej, szycho. Sam wiedział, że został przegłosowany. Wiedział też, że jeśli odrzuci to zlecenie, narazi się na rozczarowanie i gniew Eleny pozbawionej pierwszych w życiu wakacji na południu Francji. Jeśli zaś miał wnioskować na podstawie dotychczasowych doświadczeń z rozsierdzoną Eleną, była to bardzo niepożądana perspektywa. Poza tym prezentacja w kształcie przedstawionym przez Reboula wydawała się do przeprowadzenia z palcem w nosie. A wyjazd do Francji mógł być zabawny.
– Wygraliście – powiedział i uniósł kieliszek najpierw w stronę Eleny, potem Reboula. – No to toast. Za sukces naszego małego przedsięwzięcia.
Rozpromieniony Reboul zerwał się z miejsca i obiegł stolik.
– Brawo! – powiedział. – Brawo!
I ucałował zaskoczonego Sama z dubeltówki.

d5m2y6i
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d5m2y6i