Poniedziałek
W poniedziałki w salonach bywało mniej gości, w poniedziałki też mniej salonów było otwartych. W każdym razie mniej mamy świadectw o poniedziałkowych f i x a c h w Krakowie. Tym bardziej że te „poniedziałki”, o których wiemy, były najdawniejszymi ż u r a m i wywodzącymi się z drugiej połowy XIX lub początków XX wieku. W miarę jak zmieniał się świat, gościom i gospodarzom coraz bardziej poniedziałek kojarzył się z początkiem tygodnia — a więc z pracą, a nie zabawą i spotkaniami towarzyskimi. Poświęćmy ten dzień zatem na rozpoznanie terenu. Na przyjrze¬nie się obyczajom obowiązującym w salonie. Szanujący się gość nigdy nie zjawia się tam, gdzie nie trzeba. Nie bywa się, nie wiedząc u kogo bywać należy oraz — j a k b y w a ć, tym bardziej gdy dzieje się to w takim mieście jak Kraków.
Opowieść o krakowskich salonach najlepiej zacząć od mo¬mentu, kiedy Galicja wkraczała w epokę autonomii. W ramach przekształcania monarchii austrowęgierskiej i liberalizowania kur¬su politycznego wobec narodów ją zamieszkujących, także i Polacy uzyskali większe prawa. Kształtowały się one i utrwalały w latach 1860–1873, tworząc podstawy autonomii galicyjskiej — istniejącej do pierwszej wojny światowej. Zmiany szczególnie wi¬doczne były w szkołach i urzędach, którym dano prawo posługiwania się językiem polskim i zatrudniania urzędników polskiego pochodzenia, także na wysokich, a nawet najwyższych stanowiskach. Równocześnie w Krakowie, który był drugim co do wielkości miastem prowincji (po Lwowie; ale tylko co do liczby mieszkańców, jak twierdziła większość krakowian), kształtowały się formy i ustalały uprawnienia samorządu miejskiego. Przypomina¬no sobie, czym jest własny rząd, mając w pamięci stale jeszcze żywe tradycje Rzeczypospolitej Krakowskiej. Doświadczenia wów¬czas nabyte pozwalały szybko i skutecznie
„wziąć sprawy we własne ręce”, a przynajmniej część spraw, by jak najlepiej i jak najpełniej wykorzystać możliwości dawane przez autonomię.
To dzięki niej inicjatywy pierwszych prezydentów Krakowa pozwoliły przekształcić nadwiślański zaścianek połowy XIX wie¬ku w dynamicznie rozwijające się miasto, godnie wkraczające w wiek XX. Później, opierając się na tychże dokonaniach, przetrwało ono nie zawsze przychylne dla siebie czasy dwudziestolecia międzywojennego. Ciężkim ciosem była natomiast dla Krakowa okupacja niemiecka, po której nic już nie mogło być takie jak dawniej. Zmieniły się warunki życia, obyczaje, zmienił się ustrój; nowe rządy nie były ani autonomiczne, ani samorządne, a krakowianie do takich byli przyzwyczajeni.
Powojenne dekady nie sprzyjały przy tym ani salonom, ani innym formom życia towarzyskiego, tak niegdyś intensywnego, stymulowanego wolnością, jaką cieszono się w drugiej połowie XIX wieku i jej tradycją po 1918 roku. Może więc przezornie nie wybiegajmy w przyszłość i zatrzymajmy się na chwilę w ciągle jeszcze przyjaznej aurze krakowskich salonów końca XIX i początków XX wieku, gdy wciąż prowadzono w nich bogate życie towarzyskie, mimo tego że „rozbieranie wieczorów”, jak się wówczas mówiło, w miarę upływu czasu coraz częściej omijało poniedziałki.
Trudno jednak bywać, a jeszcze trudniej stać się prawdziwym czym jest lwem salonowym bez podstawowej wiedzy, czym salon jest i jakie prawa nim rządzą. Lepiej jeszcze wiedzieć, czym salon był niegdyś dla krakowian, tym bardziej że już w latach sześćdziesiątych XX wieku twierdzono, iż salon to „nazwa i symbol zarazem dzisiejszej rzeczywistości nie znane”, jak z żalem wspominała Zofia Muczkowska. Ludwik Dębicki zaś, dziś niemal zapomniany, był wpływowym publicystą „Czasu”, kształtującym opinię publiczną Galicji i innych ziem polskich. Jednocześnie też bywalec najlepszych salonów, ich znawca i piewca. Poświęcał im wiele uwagi — zarówno w praktyce, jak i teorii, podejmując trud ich rozumienia. Na początku XX wieku pisał: „Życie towarzyskie bywa środkiem politycznym dla łagodzenia sprzeczności, uśmierzania antagonizmów — salon wykwitem i potrzebą wyższej kultury. Złym dzisiejszych czasów znakiem upadek salonu i zanik towarzyskości”. Narzekanie na dzisiejsze czasy było więc już wów¬czas praktykowane, ale w tym
wypadku stanowiło raczej próbę przeciwstawienia gloryfikowanej przeszłości — coraz gorszej te-raźniejszości. A wynikało to przede wszystkim z konserwatyw¬nych poglądów autora.
W późniejszych latach o salonach pisywali pamiętnikarze, ale żaden z nich nie pokusił się już o takie ujęcie tematu, jak uczynił to Ludwik Dębicki. Dla autorów wspomnień sięgających lat dwudziestych XX wieku salon to najczęściej „instytucja salonów literackich, a więc stałych zebrań towarzyskich o nastawieniu dyskusyjnym i o pewnym poziomie umysłowym uczestników”. To zdanie jest trafną definicją salonu, podaną przez Tadeusza Kudlińskiego, salonu jako instytucji wymykającej się lapidarnej charakterystyce, lecz zasługującym na podkreślenie elementem stałości spotkań i odpowiednim przygotowaniem intelektualnym uczestników. Opinia ta wywodzi się z lat późniejszych, o czym świadczy jej ciąg dalszy: „Urządzali je gospodarze mieszkań na¬dających się po temu, posiadający przy tym zaletę gościnności, a rekrutujący się ze świata literatury i nauki”. Warunkiem sine qua non prowadzenia salonu jest więc odpowiedniej wielkości mieszkanie, a nieobojętna jest też gościnność gospodarzy oraz status bywalców. Z drugą z
przytoczonych właściwości trudno polemizować, ale przyjmowanie wizyt nie zawsze wiązało się z gościnnością. Gościnnym po prostu się było w sposób naturalny i nieomal organiczny, gdyż braku gościnności nie przewidywały obowiązujące kodeksy savoir-vivre’u.
Inny autor, Witold Zechenter, powołuje się na tradycję: „W latach dwudziestych funkcjonowało w Krakowie kilka salonów literackich, kontynuujących tradycje czasów, kiedy taka forma życia artystycznego często występowała i często nadawała ton całym okresom. Różni zamożni ludzie, czasem z zamiłowania do sztuki, czasem ze snobizmu, mieli jour-fixy, kiedy to wieczorem w ich salonie zbierali się pisarze, malarze, muzycy, prowadzili dyskusje, czasem prezentowali własne utwory”. Salon jest więc - i był - miejscem stałych spotkań elit, a istotną w nim sprawą było utrzymanie odpowiedniego poziomu i trwanie.
A salonom, by mogły trwać, musiały sprzyjać warunki niezbędne dla ich istnienia i rozwoju. W Krakowie były one zapewnione, co wynikało także z atmosfery miasta. Może to dziwić, zwłaszcza jeśli sięgniemy do opinii współczesnych i spróbujemy wyobrazić sobie ówczesny Kraków. Dowiadujemy się bowiem, że „Kraków jest miastem dla emerytów, a był nim jeszcze więcej przed kilkunastu laty, kiedy nie tylko spokojnie, wygodnie, ale i tanio w nim żyć można było. Na ulicach nie ma owego gorączkowego i hałaśliwego ruchu, który cechuje wielkie miasta — tu nikt się nie śpieszy, nikomu nie pilno, a czasu tyle do zbycia, że lada kanarek na dachu zatrzymuje całymi godzinami ludzi”, co zanotował ówczesny komediopisarz krakowski, Michał Bałucki. Krakowskie nudy i szczególne zamiłowanie do pogrzebów wyśmiewali także inni publicyści i literaci; np. Stanisław Koźmian mł. przywoływał postać dziewczynki, mieszkanki ulicy Grodzkiej, znudzonej, gdyż nie przeszedł jeszcze żaden pogrzeb, a Stanisław Badeni, znany lew salonowy, mawiał:
„Sezon [towarzyski] w Krakowie już rozpoczęty, bo odbył się pierwszy pogrzeb”. Adolf Dygasiński w liście do narzeczonej również nie oszczędzał grodu, który „opasany swoją smętną szarfą, spoglądający w niebo wieżami swoich kościołów, jak siwy staruszek syt chwały i przepychu, szeptał sobie różańce, niżąc paciorki wieków”. Stanisław Wyspiański zaś proponował, by cały Kraków zamienić w muzeum, burmistrzem mianowałoby się dyrektora Muzeum Narodowego (który za wstęp mógłby pobierać opłaty na rogatkach), a mieszkańców przeniosłoby się do Zakopanego, „bo tam zdrowo”.
Taki obraz miasta nie wyglądał zachęcająco ani dla ewentualnych bywalców salonów, ani dla ich gospodarzy, a mimo to i tych, i tamtych przybywało nieustannie. Proces ten, zapoczątkowany po upadku powstania styczniowego, trwał przez kolejnych czterdzieści lat. Dzięki niemu środowisko to powiększało się powoli, a już z pewnością prześcigało tempo przyrostu ogółu mieszkańców miasta. Ale po pierwszej wojnie światowej znów zaczęło się kurczyć. Pojawiła się wówczas tendencja, którą do dziś można obserwować: exodus znaczących jednostek do innych ośrodków miejskich, w tym zwłaszcza do Warszawy. Tak spod Wawelu „wyemigrował” Tadeusz Żeleński (Boy), tak porzucała Kraków dla stolicy rodzina Kossaków — Wojciech, Maria i Magdalena, którzy, choć tu utrzymywali dom, najbujniejsze życie towarzyskie wiedli ponad 300 km na północ od niego.
Mimo początkowo skromnej liczby uczestników salonowego życia w Krakowie, towarzystwo to było zawsze mocno zróżnicowane, co wynikało z kastowego charakteru społeczeństwa miejskiego. W dawnej stolicy nie zmieniły się struktury społeczne, dlatego można było tu znaleźć pozostałości niemal feudalnych stosunków towarzyskich. Odrębny krąg stanowiła arystokracja i ziemiaństwo, w innych salonach gromadziło się mieszczaństwo, a inteligencja usiłowała odnaleźć się pomiędzy tymi grupami. Całkiem na uboczu stały tzw. „koła zakordonowe”, skupiające głównie mieszkańców ziem zaboru rosyjskiego, oraz przedstawiciele innych narodowości niż polska, przed którymi drzwi do salonów były najczęściej zamykane. Mimo to w pamięci mieszkańców Kraków jawi się jako miasto jednolite, także i towarzysko. Eleonora z Cerchów Gajzlerowa, mieszkająca tu na przełomie XIX i XX w., pisała we wspomnieniach: „Kraków był w gruncie rzeczy [...] bardzo małym miastem i może dlatego jego mieszkańcy włączali ciągle swoje prywatne sprawy w jego życie i
wszyscy się znali, stanowili po prostu wielką rodzinę”. Potwierdził taką opinię Ludwik Dębicki: „Rozczłonkowanie towarzystwa na różne grupy i koła bywa znamieniem większego miasta. Odznacza się tym Warszawa i Lwów posiada ten przymiot. W Krakowie utrzymała się tradycja jednego koła towarzyskiego — w którym czasem ciasno, a często za zimno, gdy stosunki się nie ścieśniają wobec zbyt licznego przepływu i zbytniej światowej centralizacji”. Jedynie Karol Estreicher pisał, że „były w Krakowie jak w każdym mieście klany, koła i kliki. Między uniwersyteckimi kołami i rodzinami a ziemiaństwem i ich «dworem» Pod Baranami, lub bohemą Przybyszewszczyzny, kawiarń i Zielonego Balonika stosunki nie były tak bliskie, jak to się często przypuszcza”.
Każdy z przywołanych tu autorów wywodził się z nieco innych kręgów i poznawał w odmienny sposób różne salony Krakowa. Pani Eleonora — silnie wewnętrznie powiązane salony mieszczańskie, Ludwik Dębicki — arystokratyczne, a Karol Estreicher jun. wspominał inteligencko-artystyczne zgromadzenia, w których pojawiali się także przedstawiciele obydwu poprzed¬nich środowisk.
Panowała jednak niemal powszechna zgoda co do jednolitości towarzyskiej w ramach jednego „światka”. Dowodzono przy tym, że „Kraków nie jest znów tak małym miastem, jak niektórzy twierdzą i jak sam w swej dumnej skromności utrzymuje, dowiedzcie się, że w tym dniu i o tych samych godzinach było kilka innych zabaw prywatnych, był przepełniony teatr na Gwałtu, co się dzieje! Fredry, była dość liczna reduta w sali teatralnej”. Z tych słów Stanisława Koźmiana można wysnuć wniosek, że społeczność bawiąca się była liczna, skoro równocześnie odbywały się i zabawy, i teatr, i reduta... Z pewnością, w miarę poznawania kolejnych salonów i upływu lat, będzie można zrewidować tezy współczesnych.
W każdym jednak towarzystwie, w każdym kręgu istniał za¬wsze i sprawiał trudności nowicjuszom strategiczny problem: jak w nie wejść. „To było u Michałowskiego — wprowadził mnie tam Estreicher” — wspominał Józef Mehoffer. „[Leon] Chwistek zapoznał mnie z bliskimi sobie artystami i wprowadził do różnych domów w Krakowie, gdzie lubił bywać” — tak wyglądało to w przypadku Witolda Zechentera, znanego literata i publicysty krakowskiego. Dzięki swemu profesorowi, Leonowi Chwistkowi, z którym zbliżył się w czasie nauki w gimnazjum im. Sobieskiego, zaczął bywać m.in. w Kossakówce. W tym domu przywilej wprowadzenia kogoś uzyskiwało się, na przykład, w ten sposób: „A co powiedziałaby Madzia [Samozwaniec], gdyby Staś przyprowadził któregoś dnia młodego, świetnie zapowiadającego się pisarza?”. „Kolega mój Dobrowolski wprowadził mię do domu pani Seweryny Beaupré” — tak natomiast Ferdynand Hoesick znalazł się w kolejnym krakowskim salonie. Antoni Słonimski przedstawił krótko drogę od Witkacego do książki Przybyszewskiego:
„Pierwszą książkę Przybyszewskiego przeczytałem w mieszkaniu Boyów w Krakowie na Krupniczej, gdzie zaprosiła mnie pani Żeleńska, którą poznałem w Zakopanem przez Witkacego we wczesnych latach dwudziestych” (...)